Spałem źle, ale przebudzenie okazało się jeszcze gorsze. Przy stole w kuchni, która już teraz nie była jakby moja kuchnią, bo czułem, że w ciągu nocy coś się zmieniło, siedział mój kolega z pracy. Bardziej sprytny niż zdolny, dawał znać o sobie nieczęsto, może i pracowity, ale szczególnie wyczulony na rozmaite układy towarzyskie pozwalające bez wielkiego wysiłku załatwiać sobie to i owo, na przykład atrakcyjną podróż zagraniczną bez konieczności uszczuplenia własnych dochodów. Podziwiany i ceniony, lecz najchętniej działający zza kulis, unikający rozgłosu, dawał sobie radę na pewno lepiej ode mnie. Nie kłóciliśmy się nigdy, choć jakoś nie ciągnęło nas do siebie. Wymienialiśmy czasem uprzejmości, pomagaliśmy sobie w drobnych sprawach – chyba tylko tyle…
No, a teraz siedział w mojej kuchni i rozmawiał z kimś, kogo nigdy wcześniej nie widziałem.
Z początku podejrzewałem, że jeszcze śnię, ale wszystko było jak po przebudzeniu: i kołdra, i poduszka, szklanka na nocnym stoliku, i kolega, który zauważył, że już nie śpię.
Odezwał się zaraz, referując przerwaną rozmowę, może o pogodzie, może o miejskiej komunikacji, raczej nie o polityce, bo musiałbym zapamiętać jakieś szczegóły, a tymczasem zapomniałem wszystko, co mówił. W głowie tłukła mi się tylko jedna jedyna myśl:
– Nie pamiętam, żebym pana wpuszczał – powiedziałem dobitnie.
Zaraz zapadło kłopotliwe milczenie. Kolega spojrzał niepewnie, może wzywając na pomoc swego rozmówcę albo rozmówczynię (tej drugiej osoby w kuchni niestety nie widziałem, ukryła się za drzwiami, w cieniu).
– No więc? – zapytałem już bardziej stanowczo.
– Ma pan rację – odparł. – Wcale mnie pan nie wpuszczał. Często korzystam z tego pomieszczenia pod pana nieobecność. Posługuję się własnymi kluczami.
Teraz mnie odebrało mowę. Może powinienem rzucić się na niego, chociaż na pewno był uzbrojony. Zresztą nic by to nie dało. Ktoś dał mu te nieszczęsne klucze, ktoś wpuścił go do mojego mieszkania, które bezczelnie nazwał „pomieszczeniem”. Prawda, że chodziło o zimny i nieprzytulny pokoik, w którym czułem się zawsze trochę obco, ale w tej chwili…
Tak, nie mogłem tu zostać dłużej ani przez minutę, zacząłem się pospiesznie ubierać, może narzuciłem na siebie tylko kurtkę albo szlafrok. Działałem jak w malignie, wyskakując przez okno na trawnik, niszcząc obcasami róże wyhodowane przez sąsiada, płosząc bezpańskie koty śpiące pod samochodami. Jakiś nocny ptak poderwał się do lotu, może wskazując mi drogę ucieczki. O ile pamiętam, nikt mnie zatrzymywał. Gdybym został dłużej, kolega z pracy na pewno zacząłby tłumaczyć, że pomieścimy się jakoś, że nawet nie zamierzał się kłaść, wpadł tylko na herbatę, chciał odnowić znajomość, wymienić spostrzeżenia, dowiedzieć się czegoś o zapomnianych starych przyjaciołach, może przejrzeć jakieś stare papiery, na przykład moje listy. Tego wszystkiego nie zdążył powiedzieć, bo biegłem zbyt szybko poprzez mroźną noc, a on nie zamierzał mnie wcale gonić. Czuł, że bez żadnego nacisku, bez awantur i urzędowych nakazów już stał się posiadaczem mieszkania, do którego nigdy nie ośmielę się wrócić, bo sparaliżuje mnie obrzydzenie na samą myśl, że ktoś grzebał w moich rzeczach, spał w mojej pościeli, wycierał się moim ręcznikiem. Rozsądek podpowiadał mi zupełnie co innego, ale fizyczny wstręt do ciała drugiego człowieka nie pozwalał na podjęcie innej decyzji.
Gdzie spędzę noc?
Znalazłem się w pobliżu bursy dla uczniów szkół artystycznych. Wpadałem tu często, bo kierownikiem był przez jakiś czas mój przyjaciel, załatwiający łóżko i śniadanie dla odkrywanych przeze mnie młodych talentów. Tym razem sam potrzebowałem pomocy.
Obudziłem zaspaną kobietę, która chyba mnie poznała, bo bez żadnych ceregieli wręczyła mi klucze i poszła zaraz spać.
Znalazłem pokój gościnny, chyba nawet czysty. Zgasiłem światło i wśliznąłem się do łóżka. Jeszcze nie zdążyłem zanalizować położenia, w jakim się znalazłem, a już usłyszałem za oknem podniesione głosy. Nakryłem głowę kocami, wtedy usłyszałem krzyk umierającego.
Na podwórku dwaj adepci sztuki teatralnej ćwiczyli pojedynek Hamleta z Laertesem. Pospiesznie redukowali dialogi, nie przejmowali się kontekstem całej sceny, odrzucali psychologiczne niuanse. Z Szekspirowskiej tragedii wyłaniała się jedynie walka na śmierć i życie, jej cel został dawno zapomniany, jej sens rysował się niejasno. Miałem wrażenie, że za chwilę odrzucą szpady i zaczną stosować techniki typowe dla walki bokserskiej albo też po prostu jeden chwyci drugiego za gardło i nie zwolni uścisku, dopóki przeciwnik będzie dawał jeszcze jakieś oznaki życia.
Pozostawili za sobą tekst sprzed stuleci, niezupełnie pasujący do naszych marnych czasów. Postanowili opowiedzieć wizję geniusza ze Stratfordu własnymi słowami, przywracając teatralnej imitacji powagę rzeczywistości. Precz z manekinami, kostiumami, maskami szpecącymi oblicze pełne autentycznego gniewu i żądzy zemsty! Niech poleje się krew, niech stare dekoracje nabiorą wreszcie rumieńców.
Stało się jasne, że z tej walki na śmierć i życie tylko jeden może wyjść zwycięsko. A może – jak chciałby Szekspir – powinni zginąć obaj?
Nazajutrz w jadalni dopytywałem się o spodziewaną premierę Hamleta w studenckim albo szkolnym teatrze, ale nikt nie umiał mi podać żadnego terminu.
– Ktoś ostatnio zginął albo został ranny? – zapytałem kucharkę nalewającą mleko do fajansowych kubków.
– Czasem biją się jakieś łobuzy. Ale ranny został tylko elektryk. Prąd go omal nie zabił. No, ale na pewno był pijany. Ja tam zresztą nie wiem – dodała po namyśle.
.
Jan Tomkowski
…
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.