Jeśli dobrze policzyłem, w 1869 roku, a więc prawie sto dwadzieścia lat po śmierci Bacha, pewien młodziutki kompozytor zaprezentował w swoim własnym domu, przed kameralną publicznością Małą fantazję. Gatunek znany zresztą kantorowi z Lipska, a przez romantyków szczególnie wysoko ceniony. Uwagę muzykalnych słuchaczy zwrócił pewien chwyt warsztatowy, nowatorski koncept świadczący o gotowości do eksperymentowania, a może i niechęci do akademickich reguł ściśle wyznaczających granice kompozycji.
Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wspomniany artysta ukończył dopiero osiem lat. Cudowne dziecko, choć może mniej obiecujące niż Mozart, który w tym wieku miał już za sobą pierwsze próby symfoniczne, regularnie koncertował i oklaskiwany był na królewskich dworach w Londynie oraz w Paryżu. A więc może jak młodziutki Bach, który kochał wprawdzie muzykę i śpiewał w kościelnym chórze, lecz na co dzień musiał uczyć się łaciny i innych przedmiotów, za którymi nie przepadają zwykle miłośnicy sztuki.
Coś ich jeszcze łączyło, poza imieniem oczywiście. W 1876 roku mały Jan (Hanno) Buddenbrook oglądał w operze Lohengrina Wagnera. Z pewnych powodów wolelibyśmy, by zabrano go na przedstawienie Tannhäusera, którego treścią jest jak wiadomo turniej śpiewaków na zamku Wartburg w Eisenach.
Żaden pisarz nie przedstawił lepiej koszmaru szkolnej rzeczywistości i kontrastu między świętem sztuki a prozaiczną codziennością. Po niedzieli wypełnionej muzyką, kolorami, dźwiękami, tańcem, przychodzi nieuchronnie poniedziałek, z arytmetycznymi działaniami, łacińską deklinacją, greckimi słówkami. Zdawało mi się, że mały Hanno Buddenbrook z powieści Tomasza Manna doświadczył pierwszej szkolnej katastrofy właśnie na lekcji łaciny, ale jednak wybronił się wówczas sposobem miernych uczniów. Później miało być znacznie gorzej.
A co z Bachem, który znał chyba język Horacego i Wergiliusza doskonale, bo kiedy angażowano go w Lipsku, musiał zdać egzamin właśnie z łaciny i z teologii! Jednak w szkole w Eisenach uczył się podobno głównie religii. I wcale nie był prymusem.
Wiem, że to wyliczenie nie ma żadnego sensu, ale ustalam tak na wszelki wypadek, że z Lubeki do Eisenach jedzie się dziś koleją około pięciu godzin. W sumie 322 kilometry – w czasach Bacha nie brakowało śmiałków, którzy pokonaliby ten dystans pieszo. Pamiętacie, jak daleko potrafił wędrować Fryderyk Hölderlin, urodzony dwadzieścia lat po śmierci kantora lipskiego?
W tym tygodniu pogoda sprzyja wycieczkom pieszym i samochodowym. A chociaż mamy akurat połowę maja, radio zapowiada temperaturę znacznie powyżej dwudziestu stopni. Hotel w Eisenach zachęca ceną – tylko czterdzieści osiem euro za pokój dwuosobowy, oczywiście z obfitym śniadaniem. Jeden z biografów przypomina nam, że Bach lubił dobrze zjeść.
Zanim obejrzymy Bachhaus przy Frauenplan 21, jak informuje życzliwy przewodnik, dodajmy może, że Eisenach to także miasto Lutra. Obaj chodzili zresztą do tej samej szkoły przy kościele świętego Jerzego – Bach tylko przez trzy lata. Luter miał tu jeszcze powrócić, by na zamku Wartburg, w gościnie u Fryderyka Mądrego, przetłumaczyć Nowy Testament z greki na jasną, krystaliczną i poetycką niemczyznę. W pejzażu miasta dominowały klasztory, bo co trzeci mieszkaniec Eisenach był wówczas mnichem.
„Kochane Eisenach”, mawiał Luter, który – jak twierdzą skrupulatni biografowie – nie wyróżnił w podobny sposób żadnej innej miejscowości! Miasto prawie starożytne, którego początki sięgają XI czy XII, a zdaniem niektórych historyków nawet VIII wieku.
Pobożność Bacha nie kłóci się z erudycją. Wiadomo, że miał w swej bibliotece domowej obok wspaniałych zbiorów muzycznych także kilka wydań Biblii i komentarze Lutra. Zagłębiając się w żarliwe polemiki autora O niewolnej woli mógł przeczytać, że wprawdzie Biblia jest światłem, lecz zawiera również miejsca ciemne. Jak muzyka…
Może to paradoks, że Spitta, Schweitzer i Wolff napisali tak ogromne biografie, jakkolwiek uważa się powszechnie, że w życiu Bacha nie zdarzyło się właściwie nic ciekawego, bo ileż tajemnic może w końcu kryć żywot prowincjonalnego muzyka, choćby najbardziej genialnego?
Temat – przynajmniej na jakiś czas – został wyczerpany. Mimo że wciąż zdarzają się jakieś drobne odkrycia, to nie spodziewamy się już wielkich rewelacji. Archiwa zostały starannie przeszukane, najbardziej błahe dokumenty przeczytane, pamiątki zabezpieczone i podzielone między muzea. Niewiele pozostało do zrobienia, choć może ktoś spróbuje napisać biografię Bacha, przyjmując za punkt wyjścia nie ludzkie życie, ale nieśmiertelność. A wtedy wszystko mogłoby zaczynać się od Lipska, a kończyć właśnie tu, w Eisenach. A mówiąc ściślej, nie kończyć nigdy, bo nieśmiertelność otwiera przecież drogę do wieczności.
Jan Tomkowski
…
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.