Fragment powieści JESIEŃ
.
Wiatr, właściwie huragan zrywający kapelusze z głów, wyginający drzewa, unoszący martwe liście, pudełka od papierosów, opakowania po czekoladowych batonach i zmięte gazety, zapowiadano już w poniedziałek, lecz nazajutrz zaświeciło słońce i prezenter prognozy musiał się znów tłumaczyć z kolejnej pomyłki. Przejdzie albo nie przejdzie, może nas ominie, a może nie, wszystko jest możliwe, ostatnio mapy pogody stały się prowizoryczne, coś się zmienia, coś wisi w powietrzu, może jakiś kataklizm. Oby nie, a zresztą – cóż, skoro nie grozi nam tsunami. Przerwał swą paplaninę, bo realizator programu dał znak, że czas na reklamę, a to ostatecznie najważniejszy punkt emisji, bo spóźnienie mogłoby nas drogo kosztować.
Kataklizm przyszedł dopiero w nocy z wtorku na środę, prawdę mówiąc, nad ranem, gdy prawie wszyscy spali i nie obudziły ich nawet spadające dachówki i rynny, rozbijane samochody ani drzewa wyrywane z korzeniami. Spali mieszkańcy uroczego drewnianego domku na przedmieściu, obrośniętego jak każe obyczaj dzikim winem, z malwami wyrastającymi ponad furtkę prowadzącą do ogrodu. Spali i obudzili się dopiero, gdy huragan zerwał im dach i otwierając oczy zobaczyli zamiast sufitu wspaniałe, rozgwieżdżone niebo. I tylko chłód, na który nie pomagała nawet ciepła kołdra, przypomniał im, że ten widok nie jest, niestety, częścią pięknego snu. I że poranek zapowiada kolejne kłopoty.
Ten huragan za sprawą kaprysu meteorologów otrzymał nazwę Aleksandra. Podobno zawsze nadaje się podobnym zjawiskom w przyrodzie żeńskie imiona – może dlatego, że uczeni honorują w ten sposób niewierne kochanki. Albo dziewczyny, o których marzyli bezskutecznie w młodości. Czy ja wiem?
Tym razem mieliśmy do czynienia z prawdziwą morderczynią. W przededniu ostatniego egzaminu Aleksandra zabiła magistranta czy też doktoranta (ustalenia dziennikarzy były sprzeczne), który trudził się całkiem niepotrzebnie przez wiele lat. Ostatni wieczór swojego życia spędził w samochodzie, powtarzając materiał, studiując rozmaite testy i zestawy pytań. Na wszystkie znał już odpowiedź, więc mógł spodziewać się tylko łaskawości losu. Dlatego pozwolił sobie na chwilę drzemki, z której fatalnym zbiegiem okoliczności nigdy się nie obudził. Ciężka gałąź spadła na cienką blachę auta, przebijając czaszkę naukowca. Może pisząc pracę dyplomową zadawał się częściej z fatum niż opatrznością? A może nie zadawał się z nikim i w tej ostatniej godzinie życia uświadomił sobie, jak samotny jest człowiek schodzący z tego świata?
Huragan wybił jeszcze kilkanaście szyb, poprzestawiał uliczne szyldy, uszkodził kolorowe neony, z kawiarnianych parasoli pozostawił strzępy, a już za miastem pozbawił prądu gospodarzy opróżniających z rozpaczą cieknące lodówki. Nie jeździły tramwaje, więc przechodnie ruszyli na przystanki autobusowe, walcząc z coraz silniejszymi podmuchami wiatru. Starszemu panu wypadła z ręki aktówka, papiery zawirowały w powietrzu. Ptak nie zdołał utrzymać się w locie i po zderzeniu ze ścianą wieżowca spadł martwy na chodnik. Wiatr zaglądał pod spódnicę Aleksandry, może wyczuwając jakieś utajone pokrewieństwo z nieznaną jeszcze właścicielką tego samego imienia.
Tylko w towarzystwie Ernesta mogłem się przyznać do erotycznej fascynacji Aleksandrą, z pewnych absurdalnych oczywiście powodów całkowicie niedostępną. Kontekst naszej znajomości wykluczał jakiekolwiek podejrzane zabawy, dwuznaczne gry, freudowskie szyfry, za pomocą których nieraz przełamywałem pierwsze lody, by spowodować jeśli nie wzajemność, to przynajmniej życzliwe zrozumienie, a potem nieposkromioną ciekawość.
Huragan nie mógł wyrządzić dziewczynie żadnej szkody, bo spódnica Aleksandry była dość długa, kryjąca wiele rozmaitych tajemnic. Może był to zresztą mundurek szkolny albo jego część? Granatowa sukienka na szelkach, obowiązkowa biała bluzeczka z jakąś koronką, falbanką albo ozdobnym guziczkiem, na nogach skarpetki w poetyce „white socks”, wywołującej drżenie nie tylko obleśnych starców. Jednak przez dłuższy czas zagadkowe trójkąty nie chciały się spotkać – ani przypadkowo, ani rozmyślnie – by utworzyć nową figurę o nieznanych jeszcze możliwościach.
Chciałem patrzeć i dotykać, a musiałem tylko słuchać, choć przyznaję, że Aleksandra miała niemało do powiedzenia. Inna rzecz, że jej talenty narracyjne dopiero miały się rozwinąć pod wpływem wdzięcznych słuchaczy i ciekawskich korespondentów, którzy nie dawali jej spokoju, zasypując elektronicznymi wiadomościami i lakonicznymi komentarzami, z których nie wynikała najmniejsza korzyść. Tymczasem miałem dziewczynę tylko dla siebie – dziewczynę, a ściślej mówiąc, jej opowieść, która wprawiała mnie w zakłopotanie – tak zwykle bywa, gdy spotykamy na swej drodze kogoś, kto mimo młodego wieku przeżył od nas znacznie więcej i choćby dlatego nie możemy porównać z nim własnych doświadczeń.
Okazało się szybko, że podczas gdy jej koleżanki odkrywały dopiero Londyn i Paryż, a nawet odradzający się z czerwonych popiołów Berlin, Aleksandra bywała już w Bagdadzie i Bangkoku, a nawet Buenos Aires, gdzie poznała Ernesta – wcale nie było to trudne, szedł ulicą powtarzając na głos jakieś zaklęcia, może szlifując styl swojej kolejnej nieukończonej jeszcze książki.
Co dziwniejsze, jeździła nawet do Sudanu, który zaczynał dopiero leczyć rany, odwołując się do coraz bardziej fanatycznej wiary. Ofiar było wtedy jeszcze mniej, terror dopiero się rozpoczynał. Żyła pamięć o jakiejś postkolonialnej przeszłości, dobrej czy złej, w każdym razie na ogół spokojnej i sennej jak rytm zegara, odpowiadający podobno afrykańskiej naturze. Jednym słowem – coś stosownego dla ludzi, którzy nie chcą budować rakiet, a nawet do kolei żelaznych wsiadają z nieufnością istot przywykłych do podróżowania na grzbietach osłów i wielbłądów.
Stary sprzedawca, u którego kupowała owoce, miał opowiedzieć jej o pancernym rajdzie pułkownika Numeiriego (może źle zapamiętałem nazwisko tego dyktatora?).
– Gdybyśmy tylko mieli więcej granatów i butelek z benzyną – powtarzał wybierając najpiękniejsze okazy.
Nazajutrz okazał jeszcze więcej zaufania tej białej dziewczynie, władającej szkolną angielszczyzną i znającej ledwie parę słów arabskich. Gestykulując i kreśląc brudnym palcem w powietrzu, opowiedział jej o rzekach pełnych krwi, którymi płynęły trupy zamordowanych buntowników.
Aleksandra spojrzała na niego krótkowzrocznymi oczami (okularów nie nosiła, a zakładane pod powiekę soczewki kontaktowe powodowały alergię) i powiedziała twardo, bez śladu współczucia i bez jakichkolwiek emocji:
– Chciałabym to zobaczyć.
Od tej chwili musiała kupować owoce gdzie indziej, w sumie nic wielkiego, głupia smarkula z klocowatymi nogami i zbyt masywnymi biodrami. Intrygująca tylko przez swą odmienność, a czasem wybryki, w których nie znała miary. Dzieliło nas dosłownie wszystko, nawet najzwyklejsze drobiazgi. Muzyka, książki, podróże, kuchnia. Oboje lubiliśmy mango, lecz ja obierałem je starannie ze skórki, a następnie wykrawałem grube plastry, ona wolała obgryzać owoc aż do pestki, rozpryskując na wszystkie strony cudowny sok. W innych dziedzinach jeszcze gorzej. Podczas gdy ja marzyłem o wielkiej namiętności, która mogłaby ożywić gasnące pożądanie, ona myślała już tylko o technice. Znała zresztą różowy elementarz, ale zabrakło jej solidnej praktyki. I kiedy wreszcie znaleźliśmy się w łóżku, jej bezgraniczne niedoświadczenie utworzyło bolesny kontrast z przesadnym wyobrażeniem na temat najbardziej banalnej z ludzkich czynności.
Jan Tomkowski
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.