Jadwiga Nowak – Montgomery Clift

Mojem Ojcu

Wszystko dzieje się do góry nogami, bo z gruntu jest fałszywe, nie mając istotnego znaczenia, ląduje na ziemi niczyjej. Konkwista nie śpi. Ustawia żagle w morskiej otchłani, sięgają dna, a i ziemia niczyja, to czyjeś pole porośnięte lasem. Ludzie z sąsiedztwa uspokajają się mechaniczną piłą. Tylko hałas na granicy ludzkiej wytrzymałości koi jeszcze ich zszarpane nerwy. Działa jak morfina. W narkotycznej wizji wycinają na swoich podwórkach wszystkie stare drzewa. W pyle i znoju wkopują sadzonki betonu. Beton wkrótce zazieleni się chwastem. Będą pielić ten beton na kolanach albo spryskają go troskliwie trucizną.
Co z drzwiami? Kiedy je otwieram, niebo wyściela zjedzone mchem schody. Piranesi chowa twarz w dłoniach. Dotykam chmury, suchej i bez życia, a ona mówi do mnie swoje ostatnie pufff… i umiera. Z góry spadają grudki ziemi. Wieczny odpoczynek. To zdaje się mieć sens. Domyka rytuał grzebania, który jest rozgrzebywaniem zmartwychwstania. Prastary chaos zjada własny ogon. Bierze się do porządków. Przeciera szmatką kurz z empirowej komody. Zadziwiające! Co za wspaniały widok tryumfującego kosmosu.
Ktoś woła mnie, żebym szybko przyszła i coś zobaczyła. Znowu coś się dzieje. Pędzę, żeby zobaczyć. Mój ojciec? Tak łudząco obecny na portretowym zdjęciu Montgomery Clifta… Wracam po okulary. Muszę to zobaczyć wyraźniej. Rzeczywiście podobny. Co ja teraz z tym zrobię? Mój ojciec… Może to wreszcie dobra odpowiedź kochającego wszechświata na pytanie: – Czy ja znam pani ojca? Nikt do tej pory nie znał mojego ojca. Byłam kimś mniej niż sierota. Może teraz mógłby go zastąpić Montgomery Clift.

To rzeczywiście zabawne, kiedy coś trwa, a straciło rację bytu. Zaangażowanie w nieistniejące sprawy. Entuzjazm dla rzeczy, które pochłonęło wysypisko śmieci. Zabrała je nowoczesna, pełna powagi śmieciarka. Kilka dni temu obok opróżnionego kosza na śmieci natrafiłam na słowo: powieściopisarz. Leżało porzucone nawet przez chłopców w żółtozielonych, jaskrawych uniformach. Widocznie zostało przez nich sklasyfikowane fachowym okiem jako gabaryty, a te zabierane są tylko raz w roku, jakoś na jesieni, a może właśnie wiosną. Wystarczy sprawdzić w harmonogramie. Wzgardził nim też gość, który sprawdza kosze i wystawki przed przejazdem śmieciarki.
Dziwiąc się sama sobie, biorę je z odrazą do ręki. Wcale nie jest takie ciężkie. Z wahaniem, ale jednak zabieram je do domu. Jeszcze nigdy nie wzięłam nic ze śmietnika. Kładę je na schodach. – Niech się wywietrzy. Na pewno śmierdzi.
Słyszę, że znowu ktoś mnie woła. – Chodź, chodź szybko… Masz okulary?
Biegnę szybko. Znowu coś się stało: na ekranie gruby kot w ciemnych okularach siedzi w czymś jakby miedziany garnek. Tekst na górze: KAŻDY MOŻE BYĆ FAJNY, reszta na dole: ALE ZAJEBISTOŚĆ WYMAGA PRAKTYKI.
– Nie śmiejesz się?
Znowu nie wiem, o co chodzi.

Na drewnianym pustym stole ziarenko białego sezamu w blasku wschodzącego słońca, między słojami surowej sosnowej deski. Słońce przygasa, ale ono raz rozświetlone jest już dobrze widoczne w rozległej przestrzeni blatu. W źrenicy ludzkiego oka jest słońcem tego wszechświata. Zostanie strącone na podłogę przypadkowym ruchem ręki. I to też należy do kosmicznego porządku. Resztę już wiele razy opisano. Wszystko, oprócz tego ziarenka, którego nikt więcej nie zobaczy w jego królewskim blasku. Wiele razy opisywano już kształt ręki, o niezbyt długich palcach, lekko drżącej, z rysunkiem sinych żył między cienkimi promieniami kości, biegnących od nadgarstka do nasady palców.
– Tak bardzo szalała w nocy. Tak bardzo było mi jej żal.
Głos należy do drżącej dłoni, bezwiednie zmiatającej z powierzchni stołu całe królestwo.
Wywołane tymi słowami zdarzenia już nie nalezą do nikogo. Uświadamiają spustoszenie życia. Trudne do pomyślenia, ale już nie ma od niego odwrotu. Może dlatego, że nie jest już w stanie przybrać żadnego konkretnego kształtu. Jak powoli uchodzące z koła powietrze. Dzień po dniu mniej. Życia. Nie tylko tego rozciągniętego w czasie. To ubywanie jego istoty, jego serca, z którym można by przecież wędrować od narodzin do śmierci.
Pies sąsiada pędzi wzdłuż cmentarnego muru. Jego jedno niebieskie, a drugie brązowe oko widzi przed sobą rozmyty cel. Biegnie na nos, coś słyszy, coś przywołuje go z daleka. Reszta już została wielokrotnie opisana. Psia wierność aż po grób.
Znikają ludzie i królestwa. Bez zgody na swój los. Zapewne wierzyli, że będzie inaczej, do końca wierzyli w cud. Ale nie wiedzieli, co to znaczy. Zaślepiła ich ślepa wiara. Nie zdołali pojąć cudu, nie mogli uwierzyć.

Życie toczy się tu całkiem normalnie. No tak, okoliczne lasy i domostwa wyją piłami mechanicznymi, jest trochę narzekania na drożyznę w sklepach, ale poza tym ludzie żyją tu jeszcze tak po staremu. Chodzą na grzyby, kiszą kapustę, ocieplają domy, montują kozy w chłodniejszych pokojach. Gdzie im tam myśleć o czerwonym guziku, wirusologii, mitologii germańskiej, a co dopiero o jakiejś tam pułapce Tukidydesa. Niezależne think-thanki aż gotują się od dyskusji, propaganda aż skwierczy na internetowych łączach, różni niezależni, mądrzy ludzie nagrywają erudycyjne filmiki na youtuba, żeby ludziskom żyło się lepiej, bo świadomie, ale tylko garstka wiernie asystuje ich wysiłkom. I tym propagandowym, i tym uświadamiającym. Większość wciąż ufa życiu, po prostu żyje i jak co roku przygotowuje się do zimy. Wprawdzie do większości zapewne docierają ojcowskie nakazy: “zrób tak, a teraz tak, jutro też dostaniesz szczegółowe instrukcje na smartfona” i dociera zapewne matczyna troska: “dla własnego dobra i bezpieczeństwa swojego i swoich bliskich masz zrobić tak”, ale kto posłucha, ten posłucha, kto po swojemu zrozumie, zrobi po swojemu. A Wielki Ojciec i Wielka Matka, jak to rodzice, nie mają łatwo.
Pozwolono nam się wyszaleć. Robiliśmy, co chcieliśmy.

Znowu ktoś umarł na facebookowej Mecie. RIP, RIP RIP, RIP….. i tak z konta na konto, wieje RIPaniem śmiertelnego mrozu. A jakby tak kto zmartwychwstał? Trzeba by dać bana zuchwalcowi od fake’a.
Powieściopisarz wietrzy się już kilka godzin pod drzwiami. Ale ciągle jakoś tak dziwnie mi, że ze śmietnika mam coś wnieść do domu. I gdzie je właściwie umieścić? Na komodzie między rodzinną fotografią a gipsowym popiersiem Norwida? Na jakiejś podstawce? Może w serwantce między durnostojkami z miśnieńskiej porcelany? Niech jeszcze poleży do rana na dworze. Może ktoś zabierze je w nocy… może samo zniknie. W końcu to nie pierwsze i nie ostatnie słowo, które znajdzie zwieńczenie swojego losu na śmietniku.

Lubię siedzieć przy drewnianym kuchennym stole. Przy nim…. Ciężko wyznać nie używając kluczowego słowa – porzucone dziś w ciemnościach za oknem, jakby trochę świeci, jakby na tym pierwszym mrozie jeszcze całkiem nie uszło z niego życie – które choć zastąpione słowem: autor, to przecież i autora na wszelki wypadek uśmiercono, zatem ciężko wyznać, że przy tym stole siedział kiedyś pisarz i pisał powieść. O wschodzie słońca stół zalewają promienie słońca, a ekran spowija wtedy nagle woal mgły. Kończy się podróż. Samotne ziarenko białego sezamu zostaje zdemaskowane i strącone w niebyt, stół znowu może służyć wyłącznie kuchennym rytuałom. Ale kto wie, może i on niebawem zostanie postawiony w stan oskarżenia. Stanie się podejrzany. Jako winny współpracy z nieprawomyślnym słowem wyląduje w piecu, kiedy mróz da się we znaki zbieraczom chrustu.

Montgomery Clift uśmiecha się do mnie z fotografii. Jako jego córka zapewne szczęśliwie ukończyłabym scenariusz dla znanego reżysera. Czy ja znałam jego ojca? Nasi ojcowie jednak się nie znali. Nie zrobiliśmy razem super produkcji o kwartecie smyczkowym. Do dziś się zastanawiam, dlaczego nagle wszyscy chcieli wtedy pisać scenariusze o kwartecie smyczkowym. Alternatywą była jedynie bursztynowa komnata… Tajemnica za tajemnicą. Nad nimi tajemnica tajemnic – ojciec. Najbardziej jednak przez długi czas nie dawała mi spokoju zagadka kwartetu smyczkowego. Pater saepe incertus est.

Wystawiam ostrożnie głowę za drzwi. Jest. Dalej leży tam, gdzie je zostawiłam. Jakby całkiem już martwe. Żal mi go jednak. I trochę może nawet cieszę się, że nikt go nie zabrał. Wezmę je i postawię na komodzie. Schylam się, wyciągam rękę i dopiero wtedy spostrzegam, ze obok niego leży coś jeszcze. No nie! Ktoś podrzucił jeszcze dwa inne słowa, zapakowane szczelnie w plastikowy woreczek. Mogłam się tego spodziewać. Muszę coś z tym zrobić, bo inaczej do jutra jakieś cwaniaki zasypią mi schody wszelkim innym śmieciem. Przez resztę dnia chodzę jak struta. Wyrzucam sobie swoją naiwność i dobrotliwość. Sama ładuję się w kłopoty. Jeszcze poeta może jakoś wkomponuje się w gipsowego Norwida, ale wiersz… To wcale nie takie ładne słowo. Poem albo ein Gedicht, to co innego. Poema albo le poème. Nie wahałabym się. Gdzieś by się wpasowały w półki z Ikei. Ale wiersz…Nie wiem. Zabieram tę całą ferajnę ze schodów. Stawiam przy butach w korytarzu.

Nie mogę brać do domu każdego śmiecia. Wiersz do niczego nie pasuje, z niczym nie gra. Nie wygląda dobrze ani na oknie z PCV, ani na półce z Ikei, ani na komodzie z płyty laminowanej, a już najbardziej żre się z zasłonami typu len: „sto procent poliester z recyclingu”. No i to światło ledowe… Nawet porzucone dyskretnie na dywanie z włókna polipropylenowego typu shaggy, sterczy jak głupie. Na dodatek schowana po kątach sztuczna inteligencja, zaniepokojona takim gościem, bez przerwy zadaje jakieś pytania i natrafiając na głuche milczenie, nieustająco domaga się odpowiedzi: „tak lub nie”. Chciałam. Nie udało się. Wiersz ląduje z powrotem na śniegu. Pod pniem dębu, wtula się w korę i mech. Staje się niewidzialne. Powieściopisarz i poeta jakoś mieszczą się w końcu pod kuchennym stołem w skrzynce z orzechami. Uff, ale się zmęczyłam. Kiedy ja wreszcie zmądrzeję! Kiedy zacznę żyć jak inni. Jak ludzie.

Żałoba po królestwach, po władcach królestw. Mamy ją we krwi. Rozpacz naszych małych pogrzebów jest tamtą wielką rozpaczą. Instynktowna trwoga przed tryumfem obcej, bezrozumnej siły, to drżenie ziemi przed tamtą ostatecznością. Ziarenko zagubione w skrzynce z orzechami między słowem: powieściopisarz a słowem poezja. Dziecinne skarby. Które z nich dotrwają do czasu, kiedy znowu staniemy się dorośli?

Montgomery Clift raz chce być moim ojcem, to znów się buntuje, a nawet wypiera. Sugeruje, że bardziej podobna jestem do Sinatry. A najbardziej może do Gregory Pecka. Śmiejemy się. U kresu sił, sponiewierany przez los (gdzie mu tam do przystojniaka ze zdjęcia) Montgomery Clift na moich rękach umiera ze śmiechu.

Bogoria, 17/12/2022

 

Jadwiga Nowak

 

O autorce:

Jadwiga Nowak, ur. 1964 w Staszowie, absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Jako poetka debiutowała w tygodniku „Radar”. W r. 1993 jej powieść Ciężka skóra została nagrodzona w konkursie na debiut powieściowy Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” (fragment opublikowany w dwutygodniku „Sycyna”). Jako autorka scenariuszy współpracowała z Instytucją Państwową „Agencja Scenariuszowa” w Warszawie. Pod pseudonimem Jonasz Nowak publikowała felietony w dodatku „Plus-Minus” dziennika „Rzeczpospolita”. Autorka powieści Posłuchaj swoich myśli (2009), zbioru opowiadań Duchowa rzeczywistość świata (2013) i tomu poetyckiego Człowiek hałaśliwy (2021). Wiersze i opowiadania publikuje w „Toposie”, „Twórczości” i „Akcencie”. Jako recenzentka współpracowała z nowojorskim „Nowym Dziennikiem”, pisze o książkach w „Toposie”, „Nowych Książkach”,  „Twórczości”.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments