Choroba Jonasza była jakąś bardzo rzadką i praktycznie niezbadaną odmianą epilepsji, o tyle trudną do wyjaśnienia, że nie dawało się u pacjenta wykryć żadnych ogniskowych patologii kory mózgowej, które są zwykle epilepsji fizjologicznym podłożem. W tej chorobie napady poprzedzają często stany tak zwanej aury – euforii, której towarzyszy poczucie wglądu w głęboką naturę rzeczywistości. Znamy je z opisów słynnych epileptyków z Fiodorem Dostojewskim na czele. Podobny motyw występował w przebiegu patologicznych stanów Jonasza. Zwykle rozpoczynało się wszystko od rozważań nad jakimś konkretnym, ale uniwersalnym zarazem problemem, na przykład, dlaczego dzieci tak pociąga wchodzenie do kałuży, które nabierały w pewnym momencie gorączkowego przyśpieszenia, czemu towarzyszyły, nawracające, punktowe bóle głowy. Pytania i odpowiedzi Jonasza wznosiły się pośpiesznie po spirali uogólnień ku zagadnieniom najbardziej fundamentalnym, a euforia i bóle nasilały się, aż w końcu w poczuciu, że jest o krok od jakiejś przełomowej iluminacji, która jawiła mu się pod postacią łuny ognia pędzącej tunelem, Jonasz, z wrażeniem, że ta łuna kończy pęd pod jego czaszką, tracił przytomność, przewracał się na wznak i uderzał w podłoże potylicą na tyle mocno, że doznawał wstrząsu mózgu o sile proporcjonalnej do twardości owego podłoża. Zalecenie, aby starał się prowadzić swoje dociekania w łóżku lub przynajmniej na trawie były niewykonalne, tak bardzo był nimi zaabsorbowany.
Badający Jonasza psychiatrzy sugerowali pewne podobieństwo jego przypadłości do dziś już prawie nie występującego a dawniej nie tak rzadkiego syndromu Stendhala, który polega na omdlewaniu w kontakcie z pięknymi dziełami sztuki. Wszak i w jednym i w drugim wypadku centralnym motywem poznawczym jest harmonia. Jednak jego utrata przytomności – zawsze upadek na plecy i silne uderzenie potylicą o podłoże – zdecydowanie bliższa była padaczkowej, niż omdleniu, którego ofiara osuwa się zwykle bezpiecznie na ziemię. Zanikiem występowania syndromu Stendhala powinni, na marginesie, zainteresować się bliżej krytycy i historycy sztuki.
Oczywiście często podczas swych dociekań Jonasz prowadził jakieś pośpieszne zapiski. Zawsze usuwano je w trosce, by nie sprowokować nawrotu choroby, pacjent nie wiedział tylko, czy po prostu je niszczono, czy też lądowały w jakiejś zapomnianej szafie szpitalnego archiwum, bo po wieloletnich kontaktach z psychiatrami wątpił, żeby analizowano je z nadzieją, że coś powiedzą o naturze jego przypadłości. On sam wiele oddałby, by je odzyskać, nawet za cenę kolejnych cierpień.
Rekwizycje nie zawsze były dokładne – z niektórych ostał się jakiś karteluszek, fragment niedokładnie wyrwanej kartki, czy możliwy do odcyfrowania odcisk wyrwanego tekstu na drugiej stronie. Te okruchy minionych iluminacji Jonasz oglądał bez szczególnego wrażenia, jego umysł nie potrafił wstąpić do tej samej rzeki.
Zachowała się nawet strona tytułowa jednego z Rozwiązań Ostatecznych: Muzyka starożytnych, jak ją sobie wyobrażam. „Owszem, ambitne” pomyślał z autoironią. Wyobrażać może sobie każdy, odtworzyć – nikt. Próbował teatr Gardzienice, ale Jonasz był sceptyczny wobec tego, co im wyszło. To było za grzeczne, za podobne do muzyki Kantego-Pawluśkiewicza, zbyt zgodne z apolińskimi konotacjami antyku. Jonasz był przekonany, że, wbrew harmonii Akropolu i pism Platona, ta muzyka była, jak na nasze dzisiejsze standardy, dzika. Coś takiego słyszał w muzyce jakiegoś amatorskiego zespołu cygańskiego w Rumunii. Zresztą ten tytuł był zapewne metaforyczny…
Urwany fragment zdania: Skoro Prawda jest jak niektóre grzyby – trujące na surowo, jadalne dopiero po ugotowaniu… No, niezła maksyma. Można ją interpretować w duchu kantowskim, można i w kafkowskim. Ale my też nie gęsi, bo powiedział nasz Fedro, choć trochę mniej stanowczo: z prawdą jak z ogniem, grzeje, ale i pali razem.
Najżywszą reakcję Jonasza wzbudziło następujące spostrzeżenie: W systemie zero-jedynkowym zero to oko, a jedynka to ząb. Nawet dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy je przeczytał po raz pierwszy. Wyrażało ono właściwie najwyższą, a zarazem całkowicie nieosiągalną ambicję ludzkiego intelektu. Podobnie, jak zakończenie poematu prozą Antonina Artauda: …pozostają tylko liczby. Kto zawiesi na nich słońce Van Gogha? Pitagorejczycy, Kabaliści, a teraz ty? Ech Jonasz, ile ty masz lat? A Artaud był kompletnym wariatem.
Był też rysunek, bo Jonasz potrafił rysować rozpoznawalne obiekty. Przedstawiał on mężczyznę w peruce z głową pochyloną nad świecą. Peruka zajmuje się od ognia świecy. Rozpoznał w mężczyźnie Kanta, któremu rzeczywiście takie rzeczy przydarzały się na starość. Już po wylocie sowy mądrości o zmierzchu. Wyczuł w tym jakiś gorzki dowcip, czy nawet oksymoron, gdyż pośród filozofów, Kanta szczególnie trudno było nazwać „gorącą głową”.
Pozostałe strzępy były mniej spójne i znaczące.
Teraz na grupie terapeutycznej przyszła kolej na pana Bazylego.
Nie mnie osądzać – zaczął Bazyli – czy zanim pojawiła się moja dolegliwość, którą obecny tu pan Profesorek raczył określić mianem syndromu bezdomnych metafor, byłem człowiekiem zupełnie normalnym, nie znajduję jednak żadnych oznak, że było inaczej. A teraz… – tu urwał ze szlochem, ale zaraz się uspokoił. Wszystko zaczęło się od tłumaczeń za angielskiego, wykonywanych dla podreperowania budżetu. Po kilku latach takiej pracy zauważyłem, że słowa polskie i ich angielskie odpowiedniki pozostają ze sobą różnorodnych relacjach, które udało mi się sklasyfikować.
Bazyli ożywił się jakoś tak belfersko.
Czynność sprawdzania obcych słów w słowniku, czy to papierowym, czy internetowym, nie jest tak prosta jak wydaje się na pierwszy rzut oka – jest tu możliwych kilka różnych sytuacji poznawczych. Najbardziej oczywista i typowa z nich: trafiamy na jakieś angielskie słowo, powiedzmy hand. Znajdujemy w słowniku jego odpowiedniki i tu zaczynają się pewne trudności, ponieważ na pierwszym miejscu mamy dłoń, a na drugim zaraz rękę a to raczej nie to samo. Nie podałbym mu dłoni brzmi jeszcze jako tako, ale Dłonie do góry!? Tu jednak wieloznaczność nie budzi wielkiego niepokoju, bowiem łatwo ją zrozumieć przez odwołanie do zasady pars pro toto. Tak uspokojeni przechodzimy innego angielskiego słowa, left. Tu jest jeszcze gorzej i tym razem łacina nic nie pomoże. Wykorzystując różne znaczenia tego słowa możemy układać teksty raczej paradoksalne, na przykład: His right hand was cut and left on the battlefield, but he has his left hand still left. Nasz nastrój poprawi się znacznie po sprawdzeniu znaczenia słowa risk, to prawie to samo słowo, co po polsku. Jeśli przypadkiem trafimy zaraz potem na charade (wiemy co nieco o zasadach wymowy) i na dokładnie taki sam w obu językach tumult, angielski zaczyna wydawać się nam językiem łatwym. Ogarnia nas zgubna pewność siebie i bez sprawdzania w słowniku actually bierzemy za aktualnie (a było się uczyć! – Arystotelesa), eventually za ewentualnie a adapter za adapter, czym ciężko się kompromitujemy. Słownik, do którego wracamy pokornie, szykuje nam kolejną przykrą niespodziankę – sprawdzamy słowo widgeon, by dowiedzieć się, że oznacza ono świstuna, ale nie mamy pojęcia, co to takiego – jakieś zwierzę? ptak? Powinniśmy to sprawdzić w kolejnym słowniku, lecz nie posiadamy odpowiedniego. Możemy też natknąć się na słowo, które brzmi bardzo podobnie w obydwu językach, ale cóż z tego skoro nie wiemy ani co to chartist ani co to czartysta. Dzięki końcówce „-ysta” domyślamy się, że nie chodzi o żadne zwierzę ani ptaka. Może to ma coś wspólnego z czartem? Po poprzednich wpadkach wolimy nie ryzykować. Doliczyłem się zatem, pomijając przygody związane z różnymi zakresami znaczeniowymi słów i homonimami, w sumie pięciu odrębnych miniscenariuszy dla użytkownika słownika, rozgrywających się na skali wiedza-niewiedza. I nagle przyszło mi do głowy, że podobnie jak ze słowami ze słownika, jest z ludźmi. Ale na czym dokładniej miałaby polegać ta analogia? Panów już pytałem, może panu, panie Jonaszu, przychodzi cokolwiek do głowy? – spytał jakby z przekąsem.
No… może, gdyby się dłużej zastanowić, coś by się znalazło – próbował się wykręcić wywołany do tablicy Jonasz.
Ale to już by było naciągane! Metafora musi działać naturalnie – powiedział Bazyli bezradnie, widać było, że znowu zaczyna mieć dość samego siebie. – No, to już pan Jonasz ma pojęcie o tym, co mnie dręczy, więc (spojrzał prosząco na Profesorka) może więc mógłbym skończyć?
Myślę, że dopiero pan zaczął – powiedział Profesorek. – Co panowie o tym sądzicie?
Oczywiście, niech opowiada – powiedział Anzelm, a inni poparli go skinięciami głowy.
Bazyli rozejrzał się po twarzach niewiernych kolegów, ci odwracali wzrok.
Znowu chcecie słuchać tej historii o pchle.
Przepraszam, to akurat znam, Pluszowy mi opowiedział.
Pan Pluszowy… – pokiwał głową Bazyli. – To co my tam jeszcze mamy? – zastanawiał się z udawaną nonszalancją… Nie, nie mogę – zatopił twarz w dłoniach.
Odwagi, panie Bazyli, im więcej razy pan to opowie, tym mniej będzie bolało. – zachęcał Profesorek.
Bazyli zebrał się w sobie.
Byłem przez jakiś czas lektorem w pewnym zaprzyjaźnionym wydawnictwie. Czytałem nadsyłane książki i oceniałem, czy warto je wydrukować. Później oczywiście stan zdrowia uniemożliwił mi kontynuację tego zajęcia. Pewnego razu przyszła powieść, której w całości dokładnie już nie pamiętam. Czy była to powieść o dzieciństwie pewnego chłopca, czy też to dzieciństwo było przywołane tylko w retrospekcjach? W każdym razie w tym dzieciństwie istotnym i emocjonalnie niejednoznacznym elementem było wychowanie religijne. Dużo w tym było jakiegoś ckliwego strachu i bezradności, przez co cała książka niezbyt mi się podobała i nie zamierzałem jej rekomendować. Aż doszedłem do sceny – tu głos zaczął mu się łamać – godnej chyba najwybitniejszej literatury, ale co ja teraz mogę o tym wiedzieć, zupełnie już głupi jestem … Ten chłopiec (nawet nie zapamiętałem jego imienia) bawił się kiedyś piłką w mieszkaniu i… strącił… wiszący nad drzwiami krucyfiks… I Jezus… Jezus odpadł od krzyża. Ten chłopiec znalazł gwoździki i musiał Jezusa z powrotem ukrzyżować!
I znowu się, biedny, rozbeczał.
Ale co z tą książką? Ukazała się w końcu? – usiłował go rozruszać Jonasz.
Nie wiem… nie pamiętam… chyba właśnie wtedy zrezygnowałem ze współpracy z tym wydawnictwem. – Bazyli powoli dochodził do siebie. –To co, może już wystarczy tej mojej męki? – spytał znowu Profesorka.
Opowiedz pan jeszcze o tych harcerzach. – poprosił Beniamin. Nie było w tym okrucieństwa, jak czasem bywało, tylko chęć ponownego wysłuchania ciekawej historii i chęć zapewnienia Jonaszowi jej poznania, jak to w podwórkowych rozmowach chłopaków (teraz posłuchaj tego!). Albo, też jak wśród chłopaków, chodziło o to, żeby wiwisekcja przypominała chwalenie się bliznami. Trucizny Bazylego były też przecież jego gorzkimi trofeami.
Odwagi, panie Bazyli, pańskie historie są naprawdę ciekawe. – powiedział Zenon.
„Jakie teraz zajęcie będzie klęski zarzewiem”, zastanawiał się Jonasz.
W swoim czasie opracowywałem dla ZHP przepraszam, dla ZHR, pamiętniki z czasów tuż powojennych. Niespodziewana ilość przykładów oporu przeciw komunistycznej władzy, zwłaszcza wśród młodzieży, a przecież niewiele takich pamiętników, z wiadomych przyczyn, się zachowało. Ale mną (spazm szlochu), nędznym robakiem, nie przykłady odwagi, bohaterstwa i męczeństwa najbardziej wstrząsnęły… tylko kreski i kropki, kreski i kropki… W Pruszkowie złapano grupę uczniów, którzy rozlepiali antykomunistyczne ulotki. Wsadzono ich do aresztu. Rodzice ze strachu odchodzili od zmysłów i przede wszystkim chcieli się jakoś skontaktować z dziećmi, poinstruować je, dodać otuchy. I ktoś wpadł na pomysł genialny: pozwolono im przekazać dzieciom do aresztu ręczniki, i oni na białych ręcznikach, na obrębieniu… zapisywali wiadomości biała nitką alfabetem Morsa… Białą nitką na białym tle, alfabetem Morsa. Pojmujecie? Gówno pojmujecie! Ja też nie pojmuję, a tak bym chciał.
Jakaś myśl zaczęła nagle dobijać się do świadomości Jonasza, jakieś mgliste wspomnienie. „Biały napis na białym tle… ach tak… Allach!”
Ja też nie pojmuję – powiedział – ale coś mi się kojarzy, Pamiętam takie zdanie, tylko nie pamiętam skąd je znam, może z Koranu, choć nie pamiętam, żebym czytał Koran. „Allach potrafi odczytać czarny napis na czarnej skale w najczarniejszą z nocy”.
Długo trwała cisza, która wtedy zapadła. W końcu Bazyli otrząsnął się i przemówił:
– Allach, powiada pan… Cholera, chyba mi lepiej… trochę.
.
Jacek Suchecki
.