Niezapomniane koncerty [8]
W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.
AR
.
Cannonball Adderley Quintet, Mercy, Mercy, Mercy at the Club (1966)
Utwory: Introduction, Fun, Games; Mercy, Mercy, Mercy; Sticks, Hippodelphia, Sack O`Woe.
Zespół: Cannonball Adderley – saksofon altowy, Nat Adderley – trąbka, Josef Zawinul – fortepian, pianino elektryczne, Vic Gatsky – kontrabas, Roy Mc Curdy – perkusja.
Dostałem zaproszenie do Hollywood i to nie do kina na premierę kolejnego filmu z serii o Jamesie Bondzie, ani na pokaz Obławy Arthura Penna, czy nowego obrazu Romana Polańskiego pod tytułem Matnia. Przyjechałem do studia nagraniowego Capitalu, by posłuchać i być świadkiem koncertu kwintetu Cannonballa Adderley`a. Wizyta w Hollywood jest zawsze gratką dla miłośnika kina, ale dlaczego ma być wielkim wydarzeniem dla miłośnika jazzu? No cóż… Cannonball znany jest już w Stanach Zjednoczonych od lat, a jego występ w Chicago w klubie The Club, na którym zresztą nie mogłem być, przeszedł już do legendy. Tysiąc dwieście osób podobno świetnie się bawiło przy muzyce na tyle rewelacyjnej, że żaden opis nie jest w stanie oddać tego zdumiewającego spektaklu. Ale po kolei…
W The Club Adderley wylądował ze swoją ekipą tylko dlatego, że knajpę prowadził jego dobry kolega. Cannonball obiecał mu koncert i tak się stało. Miłośnicy jazzu lubili atmosferę The Club choćby dlatego, że tam w latach 30. i 40. królował swing. Można było więc potańczyć i zabawić się. Grali tam Count Basie, Fletcher Henderson, Sun Ra. Gdy klub na kilka lat zamknięto po śmierci właścicieli, szukano pomysłu na kolejne rozdanie. Okazało się, że jest zapotrzebowanie na soul music i nagle w starym – nowym miejscu Chicago pojawiły się gwiazdy, a Cannonball doskonale wpasował się w ten najnowszy trend i dał tak wspaniały koncert, że mówiła o nim Ameryka od Wielkich Jezior po stolicę Waszyngton.
Co więc wymyślili producenci z Capitolu? Trzeba to nagrać. Zaprosili do studia w Hollywood trochę gości, postawili bar, kazali krzyczeć i radować się widowni, a muzykom zaproponowali dobre gaże i wydanie płyty. Stało się. Ameryka oczywiście żyła już zupełnie czymś innym: zdelegalizowaniem LSD w Kalifornii, misją kosmiczną Gemini i przygotowaniem lotu na księżyc. A ja postanowiłem na początek po prostu pochodzić po Hollywood. A nuż spotkam jakąś gwiazdę kina? Może gdzieś w jakiejś knajpie lub nocnym klubie napotkam Roberta Redforda, Paula Newmana a może Jane Fondę albo piękną Elisabeth Taylor? Tak prawdę mówiąc wcale na to nie liczyłem. Co jak co, ale przy całym moim outsiderstwie, kino wydawało mi się oszustwem i iluzją, czymś na usługach rozrywki i relaksu.
To nie był zresztą dobry czas dla zabawy. Ameryka, wrzący kocioł nie załatwionych spraw, zmieniała się raptownie. Nie uczestniczyłem w tym, nie angażowałem się ani w walkę o równouprawnienie czarnych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ani w protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Przyglądałem się wszystkiemu z boku. Kino jak na razie tylko dorastało do wielkich tematów. Czekali na to nie tylko widzowie, ale przede wszystkim krytyka.
Byłem bliżej muzyki i jej problemów. Tu także rodziły się nowe inspiracje i projekty. Miles coraz bardziej przechodził na stronę mocnego uderzenia i słuchając big-beatu, a szczególnie bluesa i rocka spod znaku Hendrixa i Sly Family Stone, miał już jakieś nowe pomysły w głowie. Coltrane był tak nowoczesny i free, że aż nie do przyjęcia. Cannonball umieścił swoje odkrycia gdzieś w pobliżu hard bopu i soulu. I dobrze mu to zrobiło. Szczególnie, że zatrudnił utalentowanego gościa z Austrii Joe Zawinula. Ten miał nie tylko łatwość pisania fajnych melodii, ale także w sposób inspirujący wytyczał nowe szlaki. Bacznie i uważnie obserwował go nie kto inny, jak sam Miles Davis.
20 października było gorąco w Los Angeles. Smutek tropików oczywiście nikomu nie dokuczał, bo temperatury spod znaku Afryki raczej nie było. Dwadzieścia kilka stopni w dzień, 14 – 16 w nocy. Spaceruję więc po Vine Street, niedaleko Hollywood Boulevard i myślę o muzyce, która wskrzeszałaby radość, dawała ukontentowanie, wyrażała jakąś beztroskę i frajdę. Można by oczywiście w tym momencie odpowiedzieć, że taka muzyka jest wszędzie, płynie z głośników i radia wciąż i wciąż. A to Haley, a to Presley, a to The Beach Boys itd., itd.
Oczywiście że tak, tylko że mi chodzi o jazz. Ten rodzaj muzycznej przygody, która w moim życiu odgrywa ogromną rolę. Fakt, że nie lubiłem się cieszyć z innymi, nie oznacza, że nie chciałem się bawić słuchając jazzu. Nie było łatwo, bo chyba nie do końca to rozumiałem. A przecież, nie oszukujmy się, jazz wyrastał z tęsknoty za wolnością. Jazz szukał nowego języka w tańcu i śpiewie, melodiach chwały i radości. Teraz to pojąłem lepiej. Kiedyś raczej szukałem przede wszystkim żałosnych nut Milesa lub Billa, to mnie pochłaniało, to mnie pobudzało. Kwintet Adderleya żył jednak absolutnie poza takimi nocnymi, smutnymi klimatami.
Wchodzę więc do nowoczesnego studia nagrań, a w zasadzie to knajpki, w której rozlokowano zespół. Jest może 100 osób, a może więcej. Niektórzy zasiedli przy stolikach, inni przy barku. Atmosfera jest przyjazna, wszyscy się znają, cieszą, opowiadają jakieś historie z własnego życia. Tutaj na sali odczuwa się raczej temperaturę spotkania towarzyskiego niż koncertu. Ale można się spodziewać, że wszystko się zmieni, kiedy rozlegną się pierwsze dźwięki. Żyję już trochę tą muzyką, tematami Adderleya i Zawinula, więc łatwiej mi się przestawić i zmienić nastawienie do świata i ludzi, którzy mnie otaczają. Wiem, że emocje będą narastały. Za chwilę rozpocznie się występ.
Ciepłe powitanie konferansjera, rozlegają się oklaski i zaczyna zabawa. Fun, utwór Nata Adderleya, do tego świetnie się nadaje. Nie można wysiedzieć przy rytmach tak gorących, płomiennych, wręcz ognistych. Cannonball nawet nie usiłuje powstrzymać swojego zaangażowania. Rzeczywiście płonie jego saksofon. Rytmy są skandalicznie proste, ale przecież o to właśnie chodzi. Soul budzi emocje, soulowe dźwięki się tańczy. Horace Silver mówił o duszy, która ratuje się tańcem i feelingiem. A cóż to innego niż właśnie soul? Nat oznajmia wszystkim wokół, że należy zapomnieć o kłopotach i razem z nim kołysać się w blasku świateł.
Jego drugi utwór Games to kontynuacja świetnej zabawy. Widownia klaszcze w rytm muzyki. Ludzie wstają, ruszają się, śmieją, jakaś kobieta chichocze obok mnie, cieszy się z czegoś. Czy dlatego, że chłopak coś szepce jej do ucha, czy dlatego, że lubi takie zwariowane tempo utworów muzycznych? Pomyślałem sobie, że dobrze być w tłumie radujących się ludzi, ale zdecydowanie lepiej słuchać muzyki w salonie np. u Verdurinów. Takie myślenie trwa jednak tylko chwilę, bo uradowany Cannonball oznajmia, że za chwilę usłyszymy… i już te dźwięki nas przenikają, utwór Joe Zawinula, wielki przebój Mercy, Mercy, Mercy. Funkowy rytm, gospelowe akordy, bluesowy feeling. Wszystko w jednym utworze, który trwa krótko, ale ma charakter… ma ten niezwykły posmak jazzu nowej epoki, eklektyzmu płynącego ze Starego Kontynentu. Widownia już wie, o co chodzi. Słychać okrzyki. Zawinul gra na elektrycznym pianinie. Dęciaki brzmią jak dobra orkiestra. Widownia szaleje. Ktoś zaczyna gwizdać. Jest moc w takiej muzyce, jest jakaś siła tajemna, która każe ją tworzyć i jej słuchać.
Sticks Cannonballa trwa jeszcze krócej. Ale jakże wszyscy się bawią przy tej muzyce. Klaszczemy, tańczymy, podrygujemy. Jakiś chłopak unosi partnerkę w górę, inny zaprasza gibką dziewczynę do tańca. Zabawa trwa. Po improwizacji Nata tłum szaleje. Ludziom tak niewiele potrzeba do harców i igraszek. Mam świadomość, że nigdy nie będę się bawił tak jak inni, ale przecież tutaj moja radość trwa i mogę z dumą wypowiedzieć słowa Goethego: Trwaj chwilo, o chwilo, jesteś piękną!/Czyny dni moich czas przesilą/u wrót wieczności klękną./W przeczuciu szczęścia, w radosnym zachwycie,/stanąłem oto już na życia szczycie! (tłum. Emil Zegadłowicz).
Stanąłem i uznałem, że należy się bawić już do końca. Zwłaszcza że Hippodelphia Zawinula jest świetnym utworem hard bopowym granym na pełnym gazie, z doskonałymi improwizacjami Cannonballa na alcie i Nata na kornecie. Nie jest tajemnicą, że bracia Adderley`owie tworzyli w owym czasie najbardziej symbiotyczną i gorącą parę jazzową w Ameryce. Z czego to wypływało? Oczywiście, z ich duszy, z ich umiejętności nabytych nie gdzie indziej a na południu Stanów Zjednoczonych. Szybko znaleźli się w głównym nurcie bebopu, by potem odnaleźć swoje miejsce w klimacie bardziej gorących hard funkowych rytmów.
Czekałem jeszcze na jakiś utwór, który zawierać będzie kwintesencję nowego stylu i znalazłem te wszystkie motywy i tematy soul jazzu w utworze Cannonballa Sack O`Woe. Jest cienka granica między rodzajami muzyki. W kwintecie Adderley`a nie było żadnych granic. Sack O`Woe był zarówno bluesem, jak i gorącym funky; w improwizacji Nata zamieniał się w hard bopowy pościg. Zawinul improwizował trochę w klimatach Silverowskich, ale było tam także tak dużo bopu, że widownia nie tylko klaskała, ale jeszcze przekrzykiwała się i dopingowała do szybszych, bardziej ognistych wygibasów. Zasłuchany w melodię, wybijałem rytm o blat barku. Dobrze, że nie pospadały szklanki i kieliszki. Po skończonym secie nie było końca wiwatom. Liczyliśmy na bis, ale było wiadomo, że muzycy już nie wyjdą na scenę.
Zawinul był bardzo zmęczony, a Cannonballowi spływał pot z czoła i policzków. Doping się udał, ale za jaką cenę? Chłopaki mieli dość. Nie przypuszczałem, że będą jeszcze chcieli grać. Widownia jednak klaszcze, bije brawo. Wznoszą się okrzyki: Mercy, Mercy, Mercy. A więc nie ma to jak dobry hit… kawałek z listy przebojów. Utwór Zawinula rzeczywiście dotrze do 11 pozycji na liście „100” Billboardu. Sukces jest komercyjny, ale tego można było się spodziewać. Soul zawładnie Amerykanami na kilka lat, powstaną wytwórnie płytowe, wielcy wykonawcy tacy jak James Brown, Aretha Franklin, The Temptations, Sly Stone będą odnosić sukcesy na całym kontynencie amerykańskim i w Europie. Soul jazz Jimmiego Smitha, Horace`a Silvera, Lee Morgana, Cannonballa zawładnie duszą tych, którzy szukają w muzyce nie tylko melancholii i zadumy, ale także radosnego uniesienia.
.,
Grzegorz Kozyra
…..,…..
Książka
“Mój Jazz”
już się ukazała
.
……
Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).
.
.