Niezapomniane koncerty [1]
W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.
AR
Miles Davis Quintet in Koncerthuset Sztokholm (1960)
Utwory: So What, On Green Dolphin Street, All Blues/The Theme, Fran-Dance; Walkin`/The Theme.
Zespół: Miles Davis – trąbka, John Coltrane – saksofon tenorowy, Wynton Kelly – fortepian, Paul Chambers – kontrabas, Jimmy Cobb – perkusja.
Jest 22 marca. Od rana pada śnieg i wydaje się, że pokryje Sztokholm białym puchem. Ludzie nie są jednak zaskoczeni. W końcu to normalne. Temperatura tego dnia nie przekroczy 3 stopni Celsjusza. Sztokholm raczej nie żyje koncertem kwintetu Milesa Davisa. Może szkoda, ale jazz to nie jest to, co lubią dzieci Północy najbardziej. Trzeba wierzyć tym, którzy widzą Szweda na nartach biegowych, cieszącego się śniegiem a nie tym, którzy widzą go przy szklance piwa słuchającego swingu lub hard-bopu. Szwedzi znani są ze swojej odporności na mróz i z ponuractwa.
Wędrowiec zapuszczający się w rejony Filharmonii dostrzeże piękny budynek przypominający grecką świątynię w centrum miasta. I tak zostanie zahipnotyzowany jego atrakcyjnością, że nie zauważy stojącej przed budynkiem rzeźby Orfeusza. To fontanna z grupą filigranowych postaci, w których rozpoznajemy przyjaciół i znajomych Muzyka z Tracji. Ale najwspanialszy jest on sam. Grający oczywiście na instrumencie z uniesioną głową, trochę przypominający swojego ojca Apolla. Przyglądam mu się długo, bo zawsze inspirował mnie ten pół heros, pół bóg. Nie zagra teraz na lirze, ale powiedzmy sobie szczerze, nie musimy akurat teraz słuchać Orfeusza. Wybaczy nam, że go opuścimy i wkroczymy w rejony zupełnie nieznane, ale tak bardzo oczekiwane. W końcu nie zawsze możemy posłuchać kwintetu Milesa w filharmonii.
We foyer odnajdujemy klasyczne rzeźby muz greckich, Erato – muzę poezji miłosnej, Polihymnię – muzę poezji sakralnej i hymnicznej, Terpsychorę – tańca i Euterpe –poezji lirycznej. Przyglądam się z zaciekawieniem muzom i odczytuję znaki z tamtego świata, który tak namiętnie cenił twórczość i sztukę. To największy bóg panteonu greckiego, Zeus spłodził z Mnemosyne piękne panny i od początku postanowił, że Apollo będzie ich przodownikiem. W ten sposób bóg światła i piękna stał się ich bratem przyrodnim, a może nawet przewodnikiem i największym Mistrzem. Orfeusz odziedziczył talenty po ojcu, więc na pewno z zainteresowaniem słuchał także utworów wykonywanych przez Muzy. Ale czy na pewno ich słuchał? Czy nie był jednak samolubnym, zapatrzonym w siebie muzykiem?
Jesteśmy już na sali. Część widowni skupiona czeka na artystów. Nie ma jeszcze wszystkich słuchaczy. Niektóre miejsca nie są zajęte. Ale widać przewagę mężczyzn. To dosyć oczywiste. Kobiety nie lubią jazzu. Synkopowane rytmy drażnią je, niektóre mówią nawet, że jazz to nie muzyka serca, tylko emocji. Może tak, może nie… Im bliżej tego momentu, który jest zawsze pasjonujący, a więc zapowiedzi, tym bardziej chowam się w fotelu, obserwując od czasu do czasu widownię. Nie ma gorącej atmosfery, nie ma fanatycznych koneserów. Ciche rozmowy toczą się wokół spraw teraźniejszych i raczej nie mają nic wspólnego z jazzem. Ktoś z zapalczywością próbuje przeskoczyć kilka schodków tak jakby gdzieś mu się spieszyło. Przede mną wyrasta młodzieniec z brodą przypominający sylwetką muzyka klasycznego (nie wiem, czemu) i zasiada obok mnie. Uśmiecha się.
Rozlegają się pierwsze oklaski. Raczej na próbę. Przygotowania trwają, jeszcze ktoś przebiega przez scenę, a ja już widzę muzyków… wpatruję się w sylwetkę Davisa i widzę szczupłego mężczyznę w garniturze, nie ma miny nazbyt szczęśliwej, a oklaski wciąż trwają. Jakiś drętwy pan powstał z miejsca, coś tłumaczy drugiemu, ale ja już jestem z nimi, tymi wielkimi graczami na scenie. Słyszę Milesa, jak nadaje rytm strzelając palcami prawej ręki… i wtedy ruszają ze znanym tematem z najlepszej płyty w historii jazzu Kind of Blue, z nieśmiertelnym So What, ale zagranym jakże inaczej, z pazurem, werwą…
Davis skupiony bez maniery dmie w ustnik, usiłuje podejść do improwizacji jakby z innego miejsca, struktura utworu jest przejrzysta, dźwięki proste, ale Miles nie chce iść na łatwiznę. To solistyczne małe arcydzieło, rozlegają się oklaski takie nieprzekonujące, ale zaczyna już Coltrane – co on wyprawia, jakie harmonie, jakie tonacje, zmienia je, nie szufladkuje dźwięków, nie porządkuje, grzmi jak Zeus z nieba, ucieka przed sekcją, porywa słuchaczy, dostaje gromkie brawa; Wynton Kelly gra natomiast po swojemu, według dobrej szkoły bluesa, tanecznego, imponującego. Widać jak ogromną rolę w jego wykształceniu muzycznym odegrali Dizzy Gillespie, z którym grał i pianiści Bud Powell i Teddy Wilson.
On Green Dolphin Street Washingtona i Kapera, naszego Kapera Bronisława, po raz pierwszy został nagrany przez Milesa w słynnym sekstecie z Coltrane`em, Adderleyem i Evansem. Oczywiście nie był tak wirtuozowski jak ten ze Sztokholmu, chociaż Coltrane już wystawiał pazurki awangardzisty. Wtedy zaczynał się od kilku wspaniałych nut niezapomnianego Billa Evansa.
Wynton Kelly nie jest tak introwertyczny, ale też przypomina o tym, jak wspaniała może być miłość w Nowej Zelandii na zielonej wyspie. Miles gra solo krótkie, ale drapieżne. Coltrane natomiast startuje z drugiej linii, jakby schowany za swoimi kolegami. To trwa tylko przez chwilę. John bowiem nie jest z tych, którzy robią uniki. Zaraz już gra swoimi strumieniami dźwięków, prowokuje Milesa i ma już kontrakt z głowy. Widownia oczywiście nie zapomina takiej improwizacji. Słychać głośne brawa i gwizdy, chyba z zachwytu. Wynton Kelly po raz drugi w tym utworze podróżuje swingującym autem po wyspie z bluesową, swojską ekspresyjnością. Gra namiętnie i długo. Następnie Chambers wirtuozowsko kontrabasuje, jak przystało na dobrego przyjaciela z trzódki Milesa.
All Blues, kompozycja znana z Kind of Blue, jest tutaj w Sztokholmie przefiltrowana przez kawał historii jazzu. Miles jest cudownie cool, nie gra jak przystało na swingującego Armstronga, nie jest bebopowym rasowym parowozem w rodzaju Dizzy Gillespiego. Za pomocą paru dźwięków przypomina, dlaczego nazywają go „smutnym człowiekiem z trąbką” lub „księciem ciemności”. Coltrane odgrywa swoją rolę saksofonisty po przejściach doskonale, działa jak sprytny koleś z Harlemu, czyli wyrywa każdemu słuchaczowi złote zęby. Tu w Sztokholmie może do końca nie rozumieją jego sowizdrzalskich jazd, ale potrafią docenić wielkość muzyka. Kelly jest radosny, kocha bluesa. Jego solowa improwizacja mogłaby być ozdobą każdego koncertu artysty bluesowego.
Kolejny utwór Fran-Dance Davisa poświęcony jest ówczesnej partnerce lidera, pięknej Frances Taylor, pierwszej jego małżonce, która podobno dla mistrza trąbki porzuciła Broadway i słynne przedstawienie West Side Story. Małżeństwo trwało dziewięć lat, ale zaowocowało kilkoma wspaniałymi utworami poświęconymi żonie i okładkami płyt z jej portretami: E.S.P., Someday My Prince Will Come i Miles Davis in Person Friday and Saturday Nights At the BlackHawk. Fran-Dance to subtelny taniec, ale nie walczyk. Raczej swingujący boski taniec kroczący od jednego pas do drugiego, a stąpa tak nie kto inny tylko mól jazzowy. Każdy z tancerzy przyjmuje odpowiednią postawę, robi kroki znane i uznane, i można by powiedzieć, że nic nie jest tu przypadkowe. Nawet improwizacje są hołdem złożonym swingowi.
Ostatnia kompozycja Walkin` Richarda Carpentera wydaje się doskonale podsumowywać nadzieje publiczności na wysłuchanie czegoś życiowego, odlotowego, może na miarę odkryć bebopu lat 40. i 50. Davis więc wybiera utwór znany z jego płyty z roku 1957 i kapitalnie zaczyna wraz wszystkimi kolegami z kwintetu tematem cenionym i tak lubianym. To swingujący blues w metrum wypośrodkowanym, jakby trochę uroczystym, nowoorleańskim. Miles popisuje się swoimi ulubionymi motywami, przejściami od szmerów po zachrypnięcia i szorstkości. Z Coltrane`em przeżywamy grozę w połowie jego improwizacji, gdyż muzyk nie tylko przemawia do nas, ale krzyczy i śpiewa, a może nawet miejscami wyje w niebogłosy. I znów rozlegają się gwizdy, chyba ludzie tutaj w Szwecji nie do końca chcą go słuchać. Kelly zachowuje rytm bluesa od początku do końca, a Paul Chambers jak zwykle zamyka solowe popisy subtelnie, z odrobiną nonszalanckiego podrygiwania.
Widownia klaszcze, nie wstaje z miejsc. Nawet gdybym chciał, nie zrozumiem Szweda. Ale przecież nie o to chodzi. Wychodzę z sali koncertowej z dumą, że znalazłem się tutaj, bo moja miłość do jazzu najpełniej łączy się z melodiami płynącymi prosto ze sceny. I nawet wtedy, kiedy wiem, że nie mogę tam być, a zdarza się to coraz częściej, włączam sobie mój szary magnetofon ZK 120 i już odgaduję, że udam się w kolejną podróż z moimi ulubionymi muzykami na koncerty, których pozazdrości mi każdy meloman. A kwintet Davisa zawsze prezentuje klasę. Jest zespołem z mojej przeszłości, ale wolę o nim mówić, że jest moją kapelą na zawsze. Na każdy dzień.
…..
Grzegorz Kozyra
..…
Książka
“Mój Jazz”
już się ukazała
.…
Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).
.
.