Symfonia fantastyczna op. 14 Hectora Berlioza opowiada historię miłosną dźwiękami i jest utworem programowym. Niektórzy mówią, że przedromantycznym, inni, że w pełni romantycznym. Nie dochodziłem nigdy, dlaczego tak się dzieje. Chyba to nie było ważne. Interesowała mnie kolorystyka i melodyka wielkiej symfonii Francuza, w której tak wiele się działo. Były marzenia i nadzwyczajne sny, boska aktorka i sabat czarownic, pejzaże wiejskie i bal. Kompozytorowi udało się coś niezwykłego. Za pomocą instrumentów oddać namiętności, miłosne utarczki, pożądania serca. Zrobił to z konsekwencją, od początku do końca, w partyturze określając, jakie instrumenty mają odegrać śpiew ptaków, a jakie wiatr itd. itd.
Moment, w którym poznawałem muzykę romantyczną, zbiegł się z moimi studiami nad romantyzmem, i było to właśnie owego niezwykłego lata `80 roku, kiedy wszystko było inne, a jednocześnie jakby takie samo. Nikt przecież nie zmienił pory roku i lato w Polsce było podobne do poprzedniego. Romantyczne mrzonki chodziły mi po głowie. Jako nieszczęśliwy kochanek szukałem źródeł inspiracji do pisania wierszy. Czytałem więc Słowackiego i Mickiewicza, Krasińskiego, angielskich poetów jezior, a przede wszystkim Johna Keatsa. Lubowałem się w strofach, które mówiły o śmierci miłości, samobójstwie i ucieczce z tego świata. Ten mechanizm powtarzał się stale.
W nastrojach jest ciężar egzystencji. Niektórzy mówią, że właśnie nasze wnętrze mówi tę prawdę o nas, a więc nasze serce, dusza, nie mowa ciała, ani gesty, ni słowa. Są oczywiście różne szkoły, ja bardziej wywodziłem się ze szkoły uczuć i dla mnie inspirujące były te książki, który buchały emocjami – lektury Dostojewskiego, Stendhala, Tołstoja. Może Żeromskiego, bo on także przez lata wyznaczał jakąś linię na mojej drodze życia.
Muzyka Berlioza idealnie pasuje do naszych emocji. Nastrojowa, zagadkowa, nerwowa, żywiołowa. Tego potrzebowałem czasami, może nawet częściej i wędrowałem od Symfonii fantastycznej do całkowicie odlotowego Potępienia Fausta op. 24 ze słynnym Marszem Rakoczego, dzieła demonicznego, wywołującego grozę, ale i melancholijnego, jakże w ostatnich scenach lirycznego, sentymentalnego.
Fragmenty utworu miałem nagrane na taśmę magnetofonową z radia. Pamiętam głos Małgorzaty, Josephine Veasey, czysty mezzosopran, jakże delikatny, przejrzysty… zawsze to było przeżycie. Aria D’amour, l’ardente flamme brzmiała rozkosznie. Sir Colin Davis dokonywał cudów z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną i chórem Wandsworth School Boys’, a ja szukałem trójwinylowego nagrania opery i kiedyś udało mi się na jeden wieczór go wypożyczyć. Nie pamiętam już od kogo, ale to było święto w rodzinie, radosna noc muzycznej orgii. Wytwórnia Philips, okładka w tonacji brunatno-fioletowej z sylwetką starego potępionego Fausta i ten zapach jeszcze nie zużytej czarnej płyty, niedawno sprowadzonej z Zachodu.
.
Grzegorz Kozyra
……
Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016), MÓJ JAZZ (2017). Pieśni dla Żywych i Umarłych (2018).