Czasem mam uczucie, że wkrótce zwariuję w wyniku tej niezasłużonej sławy.
Ludwig van Beethoven
Beethoven ante portas, wkracza dumnie, z podniesionym czołem, jest niefrasobliwy, zły, pragnący sławy i szczęścia. Zagubiony meloman, ja miłośnik Jana Sebastiana Bacha, stoję obok niego, zwracając się z prośbą, by zagrał moją ulubioną Sonatę Księżycową. On oczywiście znów nie chce.
Ma talent, jest wielki w tym pianistycznym, niezwykłym podchodzeniu do klawiszy. Wiem, jak mogą zabrzmieć pierwsze dźwięki, słyszę je… ale nie usłyszę nigdy w jego wykonaniu.
Moje początki
Cztery dźwięki na początek i był to znany motyw, który chodził za mną już od drugiej klasy liceum. Trzy krótkie nuty na partyturze a następnie długa. Tak rozpoczyna się V Symfonia c-moll op. 67 Ludwiga van Beethovena, dzieło może najbardziej znane w historii muzyki obok jego IX Symfonii d-moll op. 125. Byłem pod wrażeniem tych dźwięków w zasadzie od początku, jak je usłyszałem. Miałem kilka płyt winylowych, żadna nie była częściej słuchana od tej z V Symfonią Berlińskich Filharmoników pod von Karajanem.
Pytałem wtedy siebie, kto jest większym mistrzem dyrygentury od Karajana? Kogo jeszcze wybrać? Jakiego dyrygenta? Jaką orkiestrę? Jak to zrobić, kiedy o muzyce klasycznej wie się bardzo mało? I kiedy to zrobić? Czasu brakuje, trzeba się uczyć, zakuwać, w szkole ściga mnie nauczycielka z chemii, a z rosyjskiego mam już trzy pały. Ale jednak Beethovena słuchałem. Także wieczorami, bardzo późno, przy zgaszonej lampce.
„Piąta” była grana do znudzenia i dzisiaj robi wrażenie, zwłaszcza początek Allegro con brio, następnie Scherzo. Allegro z przepysznymi partiami i sekwencjami skrzypiec oraz końcówka, triumfalny, mobilizujący do walki marsz. Jakże złudne są nasze nadzieje, kiedy nie widzimy sensu w marszrucie, a przecież warto, warto iść aż do końca. Widziałem na horyzoncie chmury, ale z przyjacielem kompozytorem nie przekomarzałem się, biegłem za nim, za jego wyrafinowaną melodią wprost z niemieckich zamków, z niemieckich gór, niemieckich lasów.
Geniusz
Beethoven urodził się w Bonn, 250 lat temu. W małym prowincjonalnym miasteczku, które prawie nic nie znaczyło w Elektoracie Kolońskim. Urodził się niby w zwyczajnej rodzinie, a przecież w takiej, w której muzyczne osiągnięcia ojca były cenione także przez elektorów. Nie była to oczywiście rodzina Bachów. Każdy urodzony w tej familii miał talent na miarę swoich czasów, ale Ludwig nie miał co narzekać. Jego kariera może nie była szybka, ale za to jaka!!!
Był hipochondrykiem, niektórzy mówią, że niezrozumianym geniuszem. Ale to przecież nieprawda. Jako jeden z pierwszych kompozytorów myślał o roli, jaką będzie odgrywała jego muzyka po śmierci. Pod koniec życia starał się zainteresować wydawców pomysłem autoryzowanego wydania dzieł wszystkich, w którym sprostowano by wszelkie błędy w istniejących już wydaniach. Był także jednym z pierwszych kompozytorów numerujących swe dzieła – np. IX Symfonia to op. 125 – z pominięciem utworów mniej wartościowych.
Jego symfonie budziły emocje, były szeroko omawiane w wiedeńskiej prasie przez najbardziej znanych krytyków i melomanów. Już wtedy za życia okrzyknięto go geniuszem.
Forma
Słucham po raz kolejny jego kwartetów, i chociaż drażni mnie ich opis dokonany przez Witolda Gombrowicza, to przecież trudno o tym wielce stylotwórczym opowiadaniu w Dziennikach zapomnieć. Szesnaście kwartetów. Nie jest tym samym zbliżyć się od czasu do czasu do jednego z nich, mimochodem, a wstąpić w gmach, zagłębić się, wędrować z Sali do Sali, błądzić po krużgankach, ogarniać sklepienia, badać architekturę, odkrywać napisy i freski (…). Forma! Forma!
Nie szukałem jednak Formy, byłem daleki od odwiedzania pałaców
i krużganków. Interesował mnie sam czysty dźwięk. Może bardziej cisza między dźwiękami? Może najwspanialsza była dla mnie ta mistrzowska fuga, o której zawsze marzyłem. Cieszyłem się jej pradawną fakturą, nieskazitelnością, źródłem muzycznego geniuszu Jana Sebastiana, a teraz tak genialnie naśladowanej w swej prostocie przez wiedeńskiego Mistrza.
Muzyka Beethovena była naprawdę istotna dla moich odczuć, ale nie chciałem krzyczeć Forma! Forma!, tylko odnaleźć jakiś rytm pośrednictwa, powinowactwa z wyboru z moim ukochanym autorem Kunst der Fuge.
Są wykonania kwartetów gorsze i lepsze… można się pokusić o twierdzenie, że więcej jest tych mistrzowskich. Amadeus Quartet brzmi może najbardziej inspirująco, technicznie doskonale, klasycznie, ale ja wolę jednak Emerson String Quartet, bez mała iluzjonistów, którzy czarują, zachwycają i mają tupet. Nasz Kwartet Wilanowski wcale nie jest gorszy a Alban Berg Quartet chłodny i precyzyjny. Może o to chodzi w tej muzyce! Być odważnym, na wskroś muzykalnym aż do granic przekroczenia formy. Czy forma więc w ostatnich kwartetach rozrasta się tak bardzo, że musiał przyjść moment skomponowana Wielkiej Fugi op. 133? Nie wiem. Jest to utwór tak wyrazisty i trudny, że chyba łatwiej go słuchać niż nagrywać.
Kochanek
Nie miał szczęścia w miłości, ale przecież kobiety kochały go. Robiły wszystko, żeby się nimi zainteresował. List do Nieśmiertelnej Ukochanej pozostawiony w szufladzie wskazuje na romantyczną duszę Beethovena, jego umiejętność przelewania na papier uczuć, ale także niezwykłą zdolność ich nazywania. … niech Twoje serce nie trapi się tym, co być musi – Miłość wymaga wszystkiego, i słusznie, a zatem jest to dla mnie z Tobą i dla Ciebie ze mną – Ale Ty łatwo zapominasz, że ja muszę żyć dla siebie i dla Ciebie… Gdyby serca nasze zawsze były ściśle zjednoczone, na pewno nie miewałbym takich myśli.
Nie wiadomo do dziś, kim jest owa Nieśmiertelna Ukochana. Może i dobrze. Dzięki temu Beethoven ma swoją wieczną tajemnicę. Czy wieczną? No właśnie…? Może kiedyś okaże się, że jednak był to list do tej, którą Beethoven ukochał najbardziej, a która była tylko kobietą z jego marzeń i snów?
Patrząc na portrety kobiet, z którymi się spotykał, z którymi się przyjaźnił i które kochał, łatwo zauważyć, że miał bystre oko i bardzo dobry gust. Wszystkie są zachwycająco piękne, delikatne, urodziwe, w ich oczach można odnaleźć czułe spojrzenia, a na ich twarzach odczytać rysy szlachetnych dam z najlepszych domów. Są wśród nich śpiewaczki i zamożne hrabiny oraz księżne. Dla wielu biografów nie jest całkiem oczywiste, czy były one rzeczywistymi kochankami, czy tylko przyjaciółkami, czy miał z nimi romanse, czy raczej nie.
Dla nas to też nie jest istotne. W melodiach jego sonat dedykowanych często znajomym, ukochanym i przyjaciółkom słychać niezwykłe uczucia i tęsknoty, radosne uniesienia oraz dręczące sny. Od czasu do czasu Beethoven zaszczyci nas niezwykłymi harmoniami… i będzie wzdychać – nie mógłbym bowiem kochać czegoś, co nie jest piękne – inaczej musiałbym kochać sam siebie.
Śmierć
Missa Solemnis była po raz pierwszy wykonana w kwietniu 1824 roku
w Petersburgu, trzy lata przed jego śmiercią. Jest to opus magnum Beethovena, dzieło, w którym można odnaleźć wszystkie elementy jego geniuszu. W tym testamencie cztery słowa wstępne Kyrie elejson, Chryste elejson – dostarczyły mu wszystkiego, czego potrzebował, aby namalować panoramę ludzkich nadziei i lęków; cztery inne słowa Gloria in excelsis Deo pozwoliły wyśpiewać chwałę stwórcy; dwa słowa Miserere nobis sięgnąć do głębi ludzkiego cierpienia i żalu. W tej muzyce słyszymy modlitwę o wewnętrzny i zewnętrzny pokój jego serca. W nagłówku partytury napisał: Z serca – oby z kolei trafiła do serca.
Kłopot z mszą jest taki, że do dzisiaj uważa się utwór za mniej udany od Dziewiątej Symfonii, która powstała niedługo potem. Dzieło epokowe wymazało z pamięci dzieło wybitne. Ale dla mnie nie ma nic wspanialszego od udręczonego krzyku w Dona nobis pacem. Posłuchajcie! Będzie to wywoływanie wspomnień z naszej nigdy niezapomnianej przeszłości, będzie to najwspanialsza muzyczna chwila uniesień, która przeniesie nas do siódmego nieba!
Jego agonia była przewlekła, długa, oddychał chrapliwie, rzężenie, jak wspomina jeden z obecnych przy jego umieraniu, słychać było z daleka. Dzień był zimny. Spadł śnieg. Około piątej burza zasnuła niebo. Stała się ciemność. Nagle rozbłysła błyskawica, rozświetlając pokój umierającego przy akompaniamencie gwałtownych grzmotów. Na błysk pioruna Beethoven otworzył oczy, uniósł zaciśniętą prawą dłoń i opadł na łóżko martwy.
Grzegorz Kozyra
11 sierpnia 2020
O autorze:
Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016), MÓJ JAZZ (2017), Pieśni dla Żywych i Umarłych (2018), Godziny z Polihymnią (2018)
.
.
.
Symfonie Beethovena pod batutą von Karajana – szczególnie „Eroica” – były moją pierwszą miłością w dziedzinie muzyki klasycznej. Zawsze uważałem, że jej finale powinno być dyrygowane nie dyrygencką pałeczką, a szpadą. Teraz jednak, po upływie dziesiątków lat od pierwszego z nimi spotkania, najbardziej mnie porusza allegretto w siódmej symfonii, jego prosty lecz nieubłaganie nadciągający i rosnący, niczym siła natury, pierwszy motyw:
https://www.youtube.com/watch?v=3xeuqbi-CPU
Oj Kozyra Kozyra, moglibyście o tych kobietach z większym szacunkiem pisać. Daj Boże nastaną kiedyś czasy, gdy takie biografie będą pisane o kobietach, które miały dobry gust w wyborze swoich cicisbejów.