… mówi tak o sobie, ale chyba nie tylko ja się z nim nie zgadzam. Postrzegam go raczej jako bystrego i przenikliwego obserwatora, człowieka refleksyjnego, zachłannego na doznania, ale i gorączkowego, reagującego niezwłocznie na to, co budzi jego zdumienie, zadziwienie, sprzeciw. A rzeczywiście wiele spraw i zdarzeń wywołuje u niego reakcję sprzeciwu.
Generalnie nie znosi brzydoty. Głównie brzydoty kraju mocno go uwierającego, do którego jednak z licznych swoich długich i dalekich podróży powraca.
Z perspektywy tych podróży polska brzydota szczególnie boli. – Niedawno Filip Springrer (to wtręt porównawczy), który objechał Polskę wielokrotnie i detalicznie ją opisał, obfotografował, jeden ze swoich tekstów zatytułował: „Polska jest brzydka jak noc”! – Z czym się (znowu to piszę) nie zgadzam ! Noce bywają piękne, jak piękne bywają niejedne dnie i niejedne w Polsce miejsca. Tylko – Polska jest brzydka brzydotą zbyt wielu ludzi, którym nie zależy na tym, co naprawdę mogą sobą reprezentować, w jakim otoczeniu przebywają, jakie otoczenie wokół siebie stwarzają wskutek tego, że nikt ich nie edukuje w dziedzinie piękna, estetyki, etyki.
Brzydcy ludzie tworzą brzydkie rzeczy, mieszkają w brzydkich domach stojących na brzydkich podwórkach, brzydko się noszą i wulgarnie zachowują. To wysublimowane osoby wkurza.
Rysiu Kaja, bohater mojego tekstu, tytułowy „Smutas”, łapie wtedy za telefon i dzwoni: – Wiesz, już nie mogę… ! Albo wrzuca posty na fb. Jest przy tym soczystym (bez podtekstów), barwnym narratorem.
Poproszony o skreśleniu kilku słów o sobie, w tekście „RYSZARD KAJA O RYSZARDZIE KAI” pisze: Żarłok, zawsze głodny nowych smaków włóczykij, coraz bardziej obły gawędziarz. Łazęga o nieposkromionej ciekawości, błąkający się po Polsce, po świecie, po zakamarkach własnej duszy, ale zawsze podróżujący opłotkami, często pod prąd utartym szlakom, który zawsze musi zobaczyć co jest za kolejnym narożnikiem.
Urodzony w 16 stycznia w Międzynarodowy Dzień Pikantnych Potraw, w 1962 r. (bardzo kiepski rocznik, późny Gomułka).
Do dzisiaj została mu miłość do saturatorów i absurdów PRL-u.
Poznaniak, z Łazarza, z którego bimbą dojeżdżał do szkoły. Wychowywał się w domu pełnym kolorów. Malowaniem zarazili go rodzice, a farby były wszędzie. Matka, Stefania (z domu Patalas) Kajowa była ceramiczką i malowała wielkopolskie pejzaże, w których leczyła swój smutek. Ojciec Zbigniew Kaja był znanym, lubianym plakacistą, przednim drzeworytnikiem, świetnym grafikiem , zmarł za młodo.
Pierwsze mieszkanie mieściło na strychu na ulicy Wodnej, drugie w bloku radiowców na Łazarzu, pełne słoiczków z pigmentami, barwami, kubeczków z ołówkami, rylcami, nastroszonymi pędzlami i spiętrzonych stert papierów.
„Obarczony” po rodzicach talentem, najczęściej – na szczęście (jako, że: zawsze chciał być ornitologiem, siedzieć w szuwarach, obserwować ptaki i słuchać ich świergotu), w ostatniej chwili zdecydował się na studia malarskie na poznańskiej PWSSP (dzisiejszy UAP), gdzie wielkiej miłości do malowania nauczył go prof. Norbert Skupniewicz) – Ryszard Kaja bierze ołówek czyniąc z niego narzędzie swoich niezliczonych artystycznych projektów.
Ryszard Kaja malarz, grafik, scenograf, jest twórcą jak ojciec – wymykającym się ścisłym zakwalifikowaniom. Nawet słowo ARTYSTA nie jest wobec niego dostatecznym określeniem. Dziedzin twórczości jest bowiem cały szereg: malarstwo, rysunek, grafika, plakat, kostiumy, scenografia, ceramika. A być może coś jednak pominęłam…
W każdym razie Ryszard Kaja czego się nie tknie, od razu go to uskrzydla, od razu jest w tym całym sobą z bezgraniczną zupełnie radością tworzenia. Sama doświadczyłam takiego momentu przy jednej z edycji moich wystaw „IZRAEL Foto-Ticket”. W rozmowie telefonicznej pojawił się jej wątek. Ryszard oświadczył: – To ja ci zrobię plakat.
Następnego dnia e-mailem przyszedł projekt, który nie tylko mi zaparł dech.
Mam świadomość, że pewnie nie w każdym przypadku coś rodzi się z pierwszej wizji, pierwszej kreski, ale ładunek ekspresji, skojarzeń, jakie ma w sobie Ryszard, budzi podziw.
Mnie uwiódł przed laty (wspomniałam o tym w „Naturalnie” w tekście „Ten świat z popiołów się odradzający”)*, gdy pisałam o jego scenografii do plenerowej w Starym Browarze w Poznaniu realizacji „Skrzypka na dachu” – swoimi „Hrabalkami”, czyli obrazami inspirowanymi magiczną prozą Bohumila Hrabala, czeskiego pisarza (1914 – 1997) uważanego za znaczącego twórcę światowej literatury XX wieku. Pisarza magicznego, nadającego miejscom i ludziom ze swoich opowiadań szczególną, sobie właściwą aurę. Niemal wszystkie historie opowiedziane są przez Hrabala z dystansem, przymrużeniem oka, mimo że często dotyczą one smutnych przeżyć.
Taką samą aurę odnajduję w twórczości Ryszarda Kai. Każda z prac (z kostiumami scenicznymi, czy filiżankami do kawy włącznie) zawiera jakąś historię. Nierzadko trudną, gorzką, a jednak z tym tzw. „okiem” do widza.
Nie mylą się ci, którzy w wielu jego pracach (także z nadmienionymi filiżankami) dopatrują się jego wizerunku.
On bawi się w rozrysowywaniu anegdot o życiu również sobą. Nie na zasadzie odbicia w lustrze, ale żartobliwego przesłania: paczcie, nie tylko wy macie te różne nieznośne przywary, jesteście nieco nieforemni, niezgrabni, nie tylko wy ulegacie nadmiernie najróżniejszym pokusom.
Wystawa w Galerii Miejskiej ARSENAŁ w Poznaniu (5 – 28 sierpnia 2016), pierwsza przekrojowa wystawa twórczości Ryszarda Kai – nie prezentowanej dotąd w jego rodzinnym mieście – uwzględniła głównie prace na papierze (rysunki, plakaty, monotypie, projekty kostiumów oraz dekoracje teatralne). Ekspozycję uzupełniły realne projekty scenograficzne, zarówno kostiumów, jak i dekoracji, a także kilka przykładów malarstwa olejnego wielokrotnie prezentowane wybiórczo za granicą. Zatytułowano ją, jakże trafnie : “Co oswaja Ryszard Kaja”. Bo on właśnie oswaja nas i siebie ze światem i jego społecznością różnych odcieni, tak w przekroju historycznym, gdy wchodzi w dramaty sceniczne, jak i tym, czego doświadczamy docześnie, w kręgu ludzi najbliższych, w gronie towarzyskim, w otoczeniu ludzi przypadkowych ; czego doświadczamy z wyboru i bez wyboru, z rozdania losu, z uwikłania w rzeczywistość prokurowaną przez dziejowych szaleńców.
Jakże pięknym jest cykl jego prac indochińskich. – Barwny sprzedawca papai oraz inni sportretowani na tamtejszych tchnących egzotyką targowiskach, w jakimś bezkresie kobieta z dzieckiem… Odbieramy niemal i zapach tamtego obszaru.
Jakże wymownym jest cykl plakatów-wizytówek różnych polskich miejscowości. Ileż w nadawanych im przez Kaję symbolach żartu, lekkiej ironii, poczynając od plakatu POLSKA, przez Czarny Staw, Podhale, plakaty: Łeba, Wielkopolska, Łącko, po obrazy melancholijne, gdy mamy przed sobą na przykład plakat: Lublin, czy Janów Podlaski.
Nie ma w pracach Kai poszukiwania nowatorskich form, nie ma epatowania udziwnieniami. – Jest znakomita warsztatowo opowieść niemal wprost, jednocześnie z nutą wspominanej wcześniej nostalgii i akceptacji, zrozumienia. Zwłaszcza tego, że każdy z nas chciałby tak naprawdę unosić się nieco nad ziemią, doznać choćby raz czegoś czarownego. W kontakcie z twórczością Kai uśmiechamy się, może w lekkie rozmarzenie popadamy.
Bo on się nie nadął. On kocha to powikłane, z ciemnymi zakamarkami życie. To jedno jedne dane każdemu z nas życie.
Mówi dziennikarzowi, że: – Teraz mieszka we Wrocławiu, dokąd przygnała go miłość i gdzie stworzył dom pełen szpargałów, wspomnień i szczęśliwości.
Poznań to miejsce, gdzie są groby najbliższych – wyznaje. I gdzie z przerażeniem patrzy, na powstające nowe, często obrzydliwe budynki – na przykład owa nikczemna rolada dworca.
Mój stary zmurszały Poznań – zauważa – zaczyna wyglądać, jak pretensjonalna chińska prowincja, która usilnie chce gonić za nowoczesność Szanghaju. Poznań śni, by być nowoczesnym, ale faktycznie staje się architektonicznie śmieszny. Traci swój uroczy klimat mieszczańskiego miasta. Trochę mi smutno – dodaje – że mój Poznań odchodzi do lamusa. Wciąż jednak – przyznaje – darzę go wielką sympatią.
Przyznaje – wracając do narracji o sobie, że czasami jest smutasem, a czasem wesołkiem. Mieszczaninem, ba! Mieszczuchem.
Ma w domu kapcie i kawę pije w wolsztyńskiej filiżance, i z popielniczki kryształowej korzysta. Na pohybel modzie wciąż nałogowy palacz. Nie ma samochodu, telewizora i telefonu z przesuwanymi obrazkami. Przy spodniach woli guziki od błyskawicznego zamka. Kolekcjonuje minione dni, skrupulatnie wymalowane są w „Dzienniku jego codzienności”. To wspomnienia, które chce uchronić przed zapomnieniem. Zbiera też stare zdjęcia, w których zatrzymał się czas i przedmioty ze swej przeszłości . W ten prosty sposób zarasta we wspomnieniach o wiele bardziej niż nawarstwione, pozornie nieprzydatne detale na jego pracach. Lubi pracować cyklami, ufając ze obsesyjne uzupełniają się.
W parzyste dni jest niewyobrażalnym śpiochem. Potrafi przespać całą dobę. W nieparzyste ogarnięty pasją pracoholik. Spieszy się jednak powoli.
Kiedy słucha się jego opowieści i konfrontuje je z opowieściami artystycznymi, nie ma się wątpliwości – to twórca uczciwy. Tak po prostu. Posiada wszechstronny dobry warsztat, a duszę w oparach melancholii.
Do tego – jak słusznie już ileś razy zauważano: pełnymi garściami czerpie z niewyszukanej tandety, karmi się sztuką naiwną i kiczem, szukając odczuć prawdziwszych, gdzie kocha się na zabój, a cierpi do utraty tchu. Piewca baroku barowego, mieszczańskiego, bardzo siermiężnego, świata trywialnego i banalnego , tapet w malowane misternie wałkiem wzorki. Z bezpośrednim dystansem i wymownym milczeniem opowiada o gorzkiej szczęśliwości, kolorowej szarej dzisiejszości. Wszystko co małe w jego pracach ogromnieje, co blade – nabiera koloru, zieleń staje się krwista, cisza głośna, co smutne – bawi, co zabawne – zmusza do refleksji.
Jego scenografie były i są zawsze bardzo malarskie, plakaty oparte na rysunku, a grafiki i obrazy teatralne. Owo przenikanie się wszystkiego stało się charakterystyczną cechą jego twórczości.
.
Grażyna Banaszkiewicz
(zdjęcia autorki)
https://www.naturalnie.com.pl/pl/dla_elit/ten_swiat_z_popiolow.html
https://www.naturalnie.com.pl/pl/dla_elit/ten_swiat_z_popiolow1.html
,,