– Według mnie najpierw trzeba namalować obraz, a potem wyniknie z tego jakaś anegdota. Nie znoszę literackich podtekstów, nachalnych historyjek. Pod tym względem dla mnie mistrzem był Goya: przede wszystkim to jest przepiękne malarstwo, a potem można wypatrywać, co tam jest przedstawione – mówił w jednym z wywiadów Jerzy Piotrowicz. Artysta osobliwy, bez reszty oddany tworzeniu i poznawaniu sztuki.
Był cały na nie. Wydaje się, że niewiele go cieszyło, zadowalało. Wiele irytowało.
Ogólnie obolały, mizoginista (jakże dobitnie pokazała to niedawna wystawa jego drzeworytów w Galerii EGO, chociażby praca „Kobiety z dybami”…), uczulony niezmiernie na odniesienia do jego obrazów – jakkolwiek w doborze osób, z którymi przystawał, którym chciał mówić o swojej wizji człowieka w tym zagmatwanym świecie grono miał mocno rozszerzone.
Gromił akademików zadufanych w sobie, upojonych dyplomami mającymi zaświadczać o tym, że są artystami. Gromił nauczycieli (a literalnie nauczycielki) – narzucających interpretacje wszelkie, wierszy, obrazów.
– Jakie mają prawo mówić, że to, co poeta napisał znaczy tylko to, co jakiś nawiedzony filolog wysnuł, a oni (-ne) to klepią i wtłaczają do głów uczniom ? Jakie mają prawo – irytował się w zrealizowanym przez krakowską telewizję filmie dokumentalnym zapisanym swego czasu w jego pracowni na XVI piętrze ratajskiego w Poznaniu wieżowca – mówić, co jest na danym obrazie ?
Dla niego człowiek sztuki winien być człowiekiem wolnym. Dla niego odbiorca sztuki winien czuć, myśleć, mieć własne zdanie.
Bywał bezpardonowy. Obronnie, bo u podłoża jego odpychania ludzi obcesowych było rozedrganie, wrażliwość raniona nazbyt wspomnianą obcesowością, nonszalancją, obojętnością, czy agresją. Reagował wtedy wybuchami. Przeganiał ze swojej ścieżki ludzi nie potrafiących go słuchać, zrozumieć, podjąć dialog.
Czy czuł się niedoceniany? – Opowiadała mi jedna z osób prowadzących galerię, do której miał zaufanie, że po jakimś spotkaniu z kolegami otwierającymi się nazbyt po iluś kieliszkach i bardzo swobodnie odnoszących się do jego nowego płótna, pojawił się u niej mocno podłamany …
Co nie znaczy, że nie miał poczucia swojej wartości. Tym bardziej, że życiowym wyzwaniem stała się dla niego jedynie siła obrazu, obszar karty, płótna. Ich czystość też go irytowała. A może się jej obawiał ? – Zanim cokolwiek stworzył musiał zagłuszyć, zamazać ich biel. Gwałtownymi ruchami zamalowywał „pustkę”. Dopiero szarość, czerń dawały mu tło do opowieści o tkwiących w nim światach – cieniach judaizmu, motywach literackich, motywach fascynujących u malarzy już w historię sztuki wpisanych, zdarzeń
z bezpośredniego otoczenia.
Zmarł 30 października 1999 roku, mając 56 lat. Dojrzałe życie związał z Poznaniem.
Tu studiował, tu był znany bardzo wielu i z wieloma zaprzyjaźniony. Tu wyruszał na codzienny obchód Starówki – przypominano w trakcie niedawnych w Poznaniu prezentacji jego twórczego dorobku – spotykał znajomych, zachodził do Muzeum Narodowego, do ARSENAŁU, by powracać potem do „podniebnej pracowni” między sztalugi i prasę, farby płótna, projekty i książki. Stąd wyruszał też w świat, literalnie – do Muzeów w Holandii, Francji, w Hiszpanii, do obrazów, do mistrzów, do istotnych rozmówców („zaraz po przyjeździe poszedłem do Prado” – relacjonował przyjacielowi).
Te rozmowy prowadziły jego sztukę po uchwytnym zwrocie we własnym malarstwie, gdy w połowie lat 80. opuścił w swoich obrazach mroczne, nieokreślone tła dla rozbłyskujących w nich osobliwych przedmiotów, by odwiedzać miejsca także otwarte i jasne, gęsto niekiedy zaludnione.
Podążanie tropem twórczej drogi Jerzego Piotrowicza umożliwiły niedawno wystawy w Muzeum Narodowym, w Galerii Miejskiej ARSENAŁ, w Galerii EGO i Galerii Garbary 48 oraz w nowej, w Pasażu Różowym funkcjonującej Galerii FWD, a także książka Marii Gołąb, która opracowała pełny w obecnym stanie badań katalog liczący samych tylko obrazów olejnych 664 pozycje . Maria Gołąb opatrzyła katalog obszernym studium biograficznym wraz ze spisem wystaw Jerzego Piotrowicza i jego bibliografią. Dokonała również wyboru tekstów poświęconych malarzowi i wyboru wypowiedzi z wywiadów, rozmów z nim samym.
A to naprawdę przegląd organizowany nie często, zwykle zarezerwowany dla twórców dużej próby.
Jerzy Piotrowicz urodził się w 1943 roku w miejscowości Przedświt pod Ostrowią Mazowiecką. Młodość spędził na Dolnym Śląsku (Jelenia Góra, Wrocław), skąd przybył na studia do PWSSP (następnie ASP, obecnie UAP) w Poznaniu. Malarstwa uczył się w pod kierunkiem prof. Mariana Szmańdy. Dyplom z grafiki uzyskał w pracowni prof. Tadeusza Jackowskiego w roku 1972.
– Początkowo Piotrowicz był pod wrażeniem sztuki Jana Spychalskiego. Wydaje się, że zainspirowany klimatem jego dzieł – pisano o twórczych poczynaniach Piotrowiacza w tamtym czasie – w swoich wczesnych obrazach poetycko, nieoczekiwanie, trochę w duchu surrealizmu, kojarzył ze sobą rozmaite przedmioty. Niekiedy dochodziła w tych pracach do głosu potrzeba akcentowania urody kompozycji. Równocześnie powstawały obrazy figuratywne, zapowiadające jego własną drogę twórczą – w sposób metaforyczny, szerzej, nieco bardziej bezpośrednio malowane, odnoszące się do potocznej rzeczywistości (cykle: „Ostatnia zasłona” i ” Sklepy mięsne” z końca lat 70. minionego wieku), łączone przez krytykę z dominującym wówczas w polskim malarstwie zjawiskiem nowej figuracji. Piotrowicz usytuował się jednak na obrzeżu tego nurtu.
Nie wydaje mi się, by kiedykolwiek w ogóle chciał … „biegać z tłumem”.
W następnym okresie jego twórczość ulegała wyraźnym przeobrażeniom. Na początku lat 80. powstawały obrazy malowane swobodniej, bardziej spontanicznie, w których jako dodatkowy środek ekspresji pojawiły się przypadkowe strugi gęstej, ściekającej farby. Charakterystyczną cechą jego sztuki stała się żywiołowość, swoista – jak to nazwali krytycy – “dzikość malarskiego gestu”. Z jego płócien zaczęły emanować soczyste barwy. Pojawiło się światło charakterystyczne dla wielkich malarzy dawnych, dla mistrzów malarstwa złotego wieku. Ale też nie ukrywał Piotrowicz swoich fascynacji pracami starych mistrzów – Velazqueza, Goi, Rembrandta, malarzy weneckich, również tradycją weneckiego karnawału.
Pojawiają się u niego wpływy tak Tinnoretta, jak i Picassa, Becona. Tego ostatniego w znacząco w grafikach.
Nie krył swojego podziwu dla wysoko przez niego cenionego Zygmunta Waliszwskiego.
Cenił też (myślę, że należy to podkreślić) naiwne malarstwo Nikifora.
– Uważam za naturalne, że trzeba się na czymś oprzeć – mawiał.
A opowiadając o swojej twórczości (w rozmowie Joanną Molewską „Piotrowicz o sztuce” Poznań 1993), przyznawał: – Nie mam takiej łatwości malowania jak Waliszewski, ja się trochę męczę przy malowaniu. Wolę zresztą swoje rysunki niż obrazy. Ale z kolei pcha mnie do tego malowania, ja muszę malować […] Mam też niekiedy taki automatyzm malowania, że w pewnym sensie zaczynam się powtarzać. Kiedy widzę u siebie coś takiego, wiem, że należy zacząć coś nowego. Bo malarstwo musi się rozwijać.
Wizualne zalety malarstwa Piotrowicza – pisano o jego obrazach – nie przysłoniły jednak innej ważnej cechy tego malarstwa: żarliwej, groteskowo-lirycznej, gorzko-ironicznej aury (cykle: „Anioły Wildeckie” (zanim otrzymał – miasto wtedy artystom takie przydzielało – pracownię na Ratajach , przez lata tworzył w atelier na Wildzie – dop. GB) 1985; „Sen Jakubowy”, 1986; seria „Commedia dell’arte”).
Zainspirowany kulturą iberyjską namalował serię obrazów zatytułowaną „Infantki”. Jego prace charakteryzują się spotęgowaną ekspresją, niosą treści egzystencjalne i symboliczne, nie pozbawione jednocześnie groteski, czy liryki.
Maria Gołąb w swoim opracowaniu zauważa coś bardzo istotnego: […] W sztuce Piotrowicza znajdujemy też sprzeciw wobec ślepych wyroków losu, który uzależnia ludzką egzystencję od gry przypadku – symbolizowanej kartami i kostkami do gry. Zawarte w kartach przepowiednie, od których nie ma odwołania, są tragicznymi determinantami prowadzącymi do determinanty ostatecznej – śmierci.
Uwielbiany przez studentów, o oryginalnej osobowości i ciekawym bardzo, indywidualnym artystycznie obrazowaniu malarz Tadeusz Brzozowski (1918 – 1987) poświęcił Jerzemu Piotrowiczowi wiersz (sygnowany datą 1978) pomieszczony w katalogu wystaw Piotrowicza BWA Słupsk – BWA Kłodzko 1979.
Gdyby Jerzy Piotrowicz był muzykantem,
może muzykowałby na harmonice szklanej.
Może na surdynce.
A może na teorbanie, którego dźwięki syk
świecy, przez niego w obraz wmalowany, szczęk latającej ryby,
a także tajne szepty
nawiedzonych przedmiotów
przyodzianych mrocznych symboli kostiumem.
Nawet kwieciste słońce w jego obrazach, jakby uległo harmoniki szkla-
nym dźwiękom.
Bo kto dziś na niej muzykuje.
Uprawiał równolegle malarstwo i rysunek, a także grafikę (techniki metalowe).
Dlatego ma rację Wojciech Suchocki pisząc, że “wymyka nam się to malarstwo”, że „trudno tym obrazom sprostać słowem”. Co można zresztą odnieść i do serii obrazów żydowskich, tych wywiedzionych z Biblii, tych odnoszących się do Zagłady.
Przekrojowa indywidualna wystawa prac artysty, której towarzyszyło albumowe opracowanie twórczości przygotowana została w Galerii Miejskiej ARSENAŁ jesienią 1999 roku. Na jej otwarciu – 5 listopada zabrakło już artysty mocno podekscytowanego przygotowywaną ekspozycją, stała się jego pożegnaniem – odszedł, co wyżej zaznaczyłam – nagle 30 października.
Dorobek twórczy Jerzego Piotrowicza trafił do zbiorów Muzeum Narodowego w Poznaniu.
Zadbało o to Towarzystwo Jerzego Piotrowicza z jego prezesem, wieloletnim przyjacielem malarza Ryszardem Książkiem, teraz odtwarzającym miejsce tzw. kultowe, w którym najczęściej można było Jerzego Piotrowicza spotkać, dosiąść się , pogadać …
W 2000 roku przypomniała publiczności stolicy twórczość Jerzego Piotrowicza warszawska Galeria Kordegarda. Na kanwie jego życia Lech Raczak stworzył spektakl „Łatwe umieranie”, w którym postać i postawa artysty pełni rolę pars pro toto artystycznego pokolenia niezgody na zakłamaną rzeczywistość PRL-u. Spektakl był prezentowany na Festiwalu Teatralnym „Malta” w 2004.
W tłumie uczestników wernisaży przywołanej tu marcowo-kwietniowej w wielu miejscach Poznania prezentacji twórczego dorobku Jerzego Piotrowicza dało się słyszeć różne opinie:
– To malarstwo jest tyleż eklektyczne, co oryginalne, diabły z anielskimi skrzydłami, koguty, kruki i latające ryby…
– Jego obrazy są bardzo osobiste. Pokazują niemal pierwotną, naiwną oczywistość malowania.
– Miał duszę poety !
– Szczegóły u niego ujmują niemal biżuteryjną wnikliwością.
– Przekraczał próg między rzeczywistością a obrazem, wchodził całym sobą w obraz.
Zelektryzowało mnie zdanie:
–To czysta malarska anarchia !
Podzielam je.
Tak jak podzielam i czyjąś z tego tłumu odpowiedź na nie: – Ale jaka piękna !
Każda twórczość ma sens, gdy budzi refleksje, gdy opiera się próbie czasu.
..
Grażyna Banaszkiewicz
(zdjęcia autorki )
..
O autorce:
Grażyna Banaszkiewicz – reżyser, dziennikarka, poetka, ur. 24.01.1953 r. w Poznaniu, autorka Witryny Poetyckiej „Poszukiwanie” (1973), tomików wierszy „Mężczyźni od których umieramy” (1990, 1994), „Własne-cudze życie” (1998), „Wyznania-Bekenntnisse” (2003) oraz opowiadań drukowanych w prasie literackiej, a także scenariuszy telewizyjnych programów poetyckich i filmów dokumentalnych.
.