Wkrótce po przyjeździe do Edmonton jesienią 1982 roku poznałem wybitnego kanadyjsko-polskiego rzeźbiarza i malarza Danka Możdżeńskiego, którego przyjaźnią oraz olbrzymią antykwaryczną wiedzą w wielu dziedzinach mam zaszczyt i przyjemność wciąż się cieszyć. Pewnego dnia Danek wspomniał, że w tym samym mieście żyje generał Romuald Wolikowski, weteran obu światowych wojen, wojny domowej w Rosji i polsko-sowieckiej wojny 1920 roku. Okazji spotkania tak interesującego człowieka nie mogłem oczywiście przepuścić. Drzwi otworzył nam niski starszy pan, który bardziej wyglądał na księgowego niż na generała Wojska Polskiego i posiadacza wysokich carskich odznaczeń oraz Srebrnego Krzyża Virtuti Militari, nie wspominając już o czterokrotnym nadaniu Krzyża Walecznych. W trakcie kolejnych wizyt w jego małym mieszkanku nagraliśmy z Dankiem ponad pięć godzin generalskich reminiscencji, z których później wykroiłem i opublikowałem poniższy tekst. Ukazał się on w polonijnym kwartalniku “Dialogi” (tom I, nr 1, październik 1984, str. 12-15); ze względu na bardzo mały nakład egzemplarze tego numeru są dziś białymi krukami. Ponowna publikacja tych wspomnień, z niewielkimi zmianami, na łamach “Polska Canada” niedługo po 127. rocznicy urodzin i krótko przed 27. rocznicą zgonu generała może ocali je przed zapomnieniem.
Biografię generała Wolikowskiego można znaleźć na portalu Jura-Pilica biografia oraz – w mniej szczegółowej formie – na Wikipedia . Oba teksty zawierają jednak niedokładne stwierdzenie, że w 1919 roku Wolikowski prosto z Rosji udał się do Francji, gdzie przyłączył się do “błękitnej armii” generała Hallera. W rzeczywistości popłynął on wpierw z Syberii do Stanów Zjednoczonych przez Japonię i Hawaje i stamtąd dopiero do Francji. Nagrane przez nas wypowiedzi generała wyraźnie stwierdzają ten fakt. Z drugiej strony podany przez niego czas opuszczenia Syberii – maj 1919 roku – nie zgadza się z informacją w powyższych biogramach, które wymieniają kwiecień tegoż roku jako datę przybycia Wolikowskiego z hallerczykami do Polski (sic!). Może głębsze badania źródłowe wyjaśnią kiedyś tę rozbieżność.
Na zakończenie dodam jeszcze interesujący szczegół: podczas studiów przyszłego generała w Imperatorskiej Mikołajewskiej Akademii Wojskowej w Moskwie, pod koniec pierwszej wojny światowej, tylko dwóch studentów z jego kursu nie było wiary prawosławnej: Wolikowski – katolik i… Władysław Anders, wówczas jeszcze luteranin.
,
Mariusz Wesołowski
,
Generał brygady Romuald Wolikowski
(21.XII.1891-14.II.1992)
MÓJ ROK 1920
Sztab 5. armii, po lewej generał Władysław Sikorski, po prawej szef
sztabu, podpułkownik Romuald Wolikowski
Po efemerycznym powodzeniu wyprawy kijowskiej z kwietnia i maja 1920 roku, naczelny dowódca armii sowieckiej, Tuchaczewski, zgromadził nad Berezyną około dwustu tysięcy żołnierzy i siłą tą, jak taranem, uderzył na rozłożone tam kordonowo jednostki polskie. Cztery armie Tuchaczewskiego, wsparte liczącym pięć tysięcy szabel korpusem kawalerii Gaja, przerwały nasz front i zmusiły do wykonania w ciągu jednego miesiąca około sześciuset mil odwrotu, co poważnie nadwątliło morale naszego wojska. Naród polski jednak się nie załamał. Zamiast popadnięcia w panikę, odpowiedział masowym napływem ochotników. Na przestrzeni kilku tygodni do szeregów wstąpiło około stu sześćdziesięciu tysięcy ludzi rozmaitego stanu, od studentów i profesorów uniwersyteckich do posłów na Sejm. Ofiarność była ogromna. Ludzie ci wnieśli do wycieńczonej odwrotem armii nowy, ożywczy prąd i podtrzymali jej ducha.
Nasze oddziały były rzeczywiście wyczerpane, dotkliwie brakowało zaopatrzenia, sprzętu, nawet butów. Wydawało się, że jesteśmy na skraju upadku i rychłego zwycięstwa bolszewików. Zwróciliśmy się w tym okresie o pomoc do Ententy, nie zyskując nic oprócz propozycji lorda Curzona (ówczesnego ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii) co do przeprowadzenia tzw. granicy etnicznej, która oddawałaby kresy wschodnie Rosjanom. Ci, na szczęście, nie przyjęli tej oferty i szli dalej. Niezliczone hordy bolszewickie były już w Białymstoku i niemal pod Warszawą.
Wtedy to, w dniu szóstego sierpnia, wyszedł z Naczelnego Dowództwa zbawczy rozkaz, który zmierzał do przejęcia inicjatywy w nasze ręce. Naturalnie, żaden projekt tego rodzaju nie rodzi się w głowie jednego człowieka, lecz jest wynikiem wytężonej pracy sztabu. Był on więc przez długi czas dyskutowany, a w dyskusji brali udział Piłsudski, generał Weygand (szef francuskiej misji wojskowej) i przede wszystkim generał Tadeusz Rozwadowski. Ten ostatni został krótko przedtem wybrany przez Piłsudskiego na szefa Sztabu Głównego. Rozwadowski, odpowiednio wykształcony, a nade wszystko nadzwyczajny optymista, wierzył w zwycięstwo Polski, odwrotnie niż jego poprzednik w sztabie, generał Szeptycki. On też był doświadczonym dowódcą, ale będąc już starym i chorym, a ponadto żołnierzem zrutynizowanej armii cesarsko-królewskiej [czyli austro-węgierskiej, MW], nie bardzo pokładał zaufanie w mocno przecież improwizowanych siłach naszej organizacji wojskowej.
Piłsudski wspomina, iż rankiem szóstego sierpnia zjawił się u niego generał Rozwadowski z gotowym rozkazem. Marszałek wprowadził doń między innymi jedną istotną zmianę: otóż rezerwy, wyłonione podczas reorganizacji frontu i mające wykonać uderzenie na północ, zostały przezeń odsunięte aż do Puław, podczas gdy pierwotny plan Rozwadowskiego i Weyganda przewidywał ich koncentrację znacznie bliżej Warszawy. W opinii Piłsudskiego mogło to prowadzić do przedwczesnego rozszyfrowania całej operacji przez Moskali. Oczywiście, że ta poprawka była nader ryzykowna – gdyby konna armia Budionnego posłuchała swego naczelnego dowódcy, generała Kamieniewa, i pomaszerowała na Lublin, Piłsudski z odwodami w Puławach byłby poważnie zagrożony. Rzeczywisty przebieg wypadków potwierdził jednak ogromną trafność jego decyzji.
Wydany szóstego sierpnia 1920 roku rozkaz nakazywał reorganizację i znaczne zmniejszenie całego frontu. Przedstawiał się on teraz następująco: bezpośrednia obrona Warszawy powierzona została generałowi Józefowi Hallerowi, dowódcy frontu północnego. Haller miał pod swoimi rozkazami dwie armie – piątą od północy, na odcinku Dęblin-Ciechanów-granica niemiecka, dowodzoną przez generała Władysława Sikorskiego, i pierwszą, ochraniającą przyczółek warszawski, pod dowództwem generała Latinika, który był równocześnie gubernatorem Warszawy. Frontem środkowym komenderował osobiście Piłsudski z siłami zgrupowanymi w okolicy Puław, zaś frontem południowym dowodził generał Iwaszkiewicz, koncentrując się na obronie Lwowa. Ja byłem wtedy szefem sztabu piątej armii generała Sikorskiego, więc tamten front i tamte przeżycia są mi najbliższe.
Typy żołnierzy sowieckich
Plan Tuchaczewskiego opierał się na zamiarze uderzenia na nasze lewe, czyli północne skrzydło, złamania go i powtórzeniu manewru Paskiewicza z 1831 roku – sforsowania Wisły pod Płockiem i Włocławkiem, a następnie zdobycia Warszawy od zachodu, gdzie warunki terenowe są bardziej sprzyjające. W jego bowiem mniemaniu, całe siły polskie zgrupowane były w obrębie stolicy – widział tam pełno drutów, okopów i tak dalej, toteż obawiał się długich walk pozycyjnych, a poza tym liczył, że polska piąta armia jest słaba i jej przełamanie nie będzie trudne. Dlatego skierował swe główne siły właśnie na jej odcinek. Według obliczeń sowieckich, sześćdziesiąt osiem tysięcy żołnierzy uderzyło na piątą armię, a tylko trzydzieści dwa tysiące skierowane zostało na przyczółek warszawski. Reszta trzymana była w odwodzie.
Piąta armia wytrzymała to uderzenie. Dziesiątego sierpnia jej sztab przeniósł się do Modlina, gdzie zaczęły napływać nasze oddziały. Ataki bolszewickie rozpoczęły się jedenastego sierpnia walkami spotkaniowymi, które następnego dnia przeszły w regularny atak. Byliśmy słabsi, armia nie została jeszcze dostatecznie zorganizowana, musieliśmy więc nieco ustąpić pola. Czternastego sierpnia dowództwo frontu nakazało nam kontratak. Ciągle jeszcze nie byliśmy w pełnej gotowości, ale rozkaz trzeba było wykonać dla odciążenia trudnej sytuacji armii broniącej Warszawy. Przeszliśmy więc do natarcia. Spotkało się ono z kontratakiem rosyjskim, nastąpił bój spotkaniowy, który niestety wykazał przewagę wroga. Zmuszeni byliśmy częściowo opuścić linię Wkry. Boje były ogromnie zacięte, dla przykładu można podać, że osiemnasta dywizja piechoty, chyba najsilniejsza, straciła w nich trzydzieści pięć procent swego stanu.
Piechota polska w marszu na front przed bitwą warszawską, Centralne Archiwum Wojskowe
Przyszła noc, żołnierze byli straszliwie przemęczeni, lecz rozkaz zarządzał kontynuowanie ataku następnego dnia. Tej nocy przeżywałem raczej tragiczne chwile, bo do mnie zwracali się dowódcy dywizji z prośbami o odwołanie tego ataku ze względu na wyczerpanie, brak uzupełnień, itd. Naturalnie, ja potwierdzałem rozkazy z naczelnego dowództwa, ale w końcu musiałem obudzić generała Sikorskiego i powiedzieć mu o zaistniałej sytuacji. On jeszcze raz potwierdził rozkaz ataku i później wydał od siebie krótką odezwę o patriotycznej treści, wskazując na zagrożenie całego państwa, którego los zależał od naszej postawy. Poszła ona do wojska, zaś piętnastego sierpnia o świcie znów zaczęliśmy kontratakować.
Niektóre oddziały mogły niestety wejść do boju dopiero około południa. Walka była zorganizowana w formie natarcia oskrzydlającego, od północy miała działać osiemnasta dywizja piechoty generała Krajowskiego, od południa zaś siedemnasta dywizja, która też weszła do walki z pewnym opóźnieniem. Aż do wieczora trwał bardzo uporczywy bój; o tej porze zaczęło się wyczuwać, że bolszewicy słabną i odstępują, szczególnie na północy, gdzie generał Krajowski zaatakował ich od skrzydła.
Naszym szczęściem było to, że Tuchaczewski przebywał z dala od frontu, a tego samego dnia – piętnastego sierpnia rano – nasza kawaleria zrobiła wypad na Ciechanów, tam zdobyła kwaterę sztabu czwartej armii sowieckiej i zniszczyła radiostację, będącą jedynym środkiem łączności Tuchaczewskiego z oddziałami frontowymi. Co więcej, jego czwarta armia i korpus konny Gaja, szczególnie dla nas niebezpieczne, oderwały się od frontu i – nie spotykając prawie żadnego oporu – szły w myśl poprzednich dyrektyw pod Włocławek, Toruń i Płock, aby przekroczyć Wisłę. Tam walczyły one właściwie z miejscową ludnością, z polskimi dziećmi broniącymi przeprawy, bo żołnierzy na tych terenach była minimalna liczba. Ale podczas decydujących walk od czternastego do osiemnastego sierpnia, na froncie ich dowództwu bolszewickiemu zabrakło. Gdyby natomiast, w myśl zamierzeń Tuchaczewskiego, zawróciły one na nasze tyły, skutek był łatwy do przewidzenia, gdyż piąta armia prawie nie miała odwodów, a sama czwarta armia sowiecka liczyła cztery dywizje piechoty. Obserwacje poruszeń tych jednostek prowadziliśmy przy pomocy kilkunastu samochodów opancerzonych, które pozorować miały wielką siłę oraz przy okazji siać panikę wśród rosyjskich taborów.
Tak więc czwarta armia i dwudywizyjny korpus Gaja na nasze szczęście wyszły z walki, a my uderzyliśmy nie bacząc na nie, zgodnie ze słowami Sikorskiego: „Bić, co jest przed nami, o resztę będziemy martwić się później”. Podjęliśmy zatem ryzyko, kierując cały wysiłek na zatrzymanie piętnastej armii sowieckiej i dwóch dywizji trzeciej armii. Na mostowy przyczółek warszawski w tym czasie skierowana była szesnasta armia Sołohuba oraz pozostałe dywizje trzeciej armii, które okresowo uzyskiwały dość duże sukcesy – na przykład Radzymin, położony o szesnaście kilometrów od stolicy, przechodził wtedy trzykrotnie z rąk do rąk. Dopiero piętnastego sierpnia, dzięki użyciu wszystkich rezerw pierwszej armii polskiej, w której główną rolę odegrał generał Lucjan Żeligowski ze swoją dziesiątą dywizją piechoty, miejscowość ta została ostatecznie przez nas zdobyta.
Wieczór piętnastego sierpnia trzeba uważać za początek naszego zwycięstwa. Następnego dnia Piłsudski – wcześniej, niż planował – na prośbę swego szefa sztabu i obrońców Warszawy ruszył o świcie znad Wieprza armiami trzecią i czwartą, u schyłku dnia wchodząc w kontakt z siłami sowieckimi oblegającymi stolicę. Tu zasłużył się najbardziej generał Konarzewski, dowódca czternastej dywizji poznańskiej. Siedemnastego sierpnia walki osiągnęły pełny impet.
Akcja znad Wieprza stanowiła decydujące zaskoczenie i w dużym stopniu przerodziła się już właściwie w pościg. Z nacierających na Polskę mas Tuchaczewskiego niemal wszystkie oddziały utraciły zdolność bojową. Czwarta armia i konny korpus Gaja kolejno przebijały się przez linie polskiej piątej armii, ale po dużych dla obu stron stratach musiały przekroczyć granicę niemiecką, gdzie zostały internowane. Trzecia armia sowiecka ucierpiała najmniej, bo najwcześniej rozpoczęła odwrót. Jej dowódca, Łazarewicz, zaczął się wycofywać, gdy tylko poznał rozmiary zniszczenia sąsiednich armii, szczególnie piętnastej, która w walkach z piątą polską armią utraciła około dwudziestu tysięcy samych jeńców, czyli prawie równowartość naszego własnego stanu liczbowego (dwadzieścia dwa tysiące).
Ogółem wzięliśmy sześćdziesiąt sześć tysięcy niewolnika; jednostki sowieckie naturalnie poniosły również ogromne straty w zabitych, rannych oraz w sprzęcie, do tego stopnia, że Tuchaczewski nie był w stanie zebrać pod swoimi rozkazami żadnej poważniejszej siły. Czerwona armia była praktycznie zniszczona; oczywiście jej wódz starał się przedstawić swym politycznym zwierzchnikom te straty jako minimalne i zaczął po prostu łapać chłopów z okolicznych terenów oraz ściągać rezerwy z głębi Rosji. We wrześniu udało mu się zorganizować nad Niemnem świeżą armię w sile około dziewięćdziesięciu tysięcy. Walki z nią trwały przez okres paru tygodni. Żołnierz sowiecki był jednak już złamany moralnie, toteż Józef Piłsudski – dowodząc tam osobiście – rozbił i tę przeszkodę, wskutek czego armia sowiecka przestała właściwie istnieć. Droga otwarta była hen, aż do Moskwy.
Jeńcy sowieccy pod strażą
U schyłku sierpnia piąta armia została rozformowana, a generał Sikorski otrzymał dowództwo trzeciej armii. Ona już posiadała zorganizowany sztab, więc generał nie mógł mnie wziąć ze sobą i w zamian zostałem mianowany dowódcą siedemnastej brygady piechoty. Skierowano mnie z nią na front południowy, do Łucka, jako część odwodu właśnie trzeciej armii, która wtedy toczyła ostateczną walkę z Budionnym.
Piętnastego września akurat dochodziłem z moją brygadą do Łucka, gdzie zamówiłem już kwatery i zaopatrzenie, kiedy nadjechał pułkownik Bortnowski, szef sztabu armii. Przywiózł mi rozkaz marszu na Dubno, w którym pojawiła się jakaś dywizja sowiecka, przecinając nasze linie komunikacyjne z północy na południe. Pytam się zatem, kiedy mam ten ruch wykonać. Bortnowski mówi: „Kiedy pan będzie mógł”. Odpowiadam, że gotów jestem zaraz, bo pomyślałem sobie, iż czym dłużej bolszewicy tam zostaną, tym trudniej będzie potem ich wyrzucić. Od razu wysłałem kwatermistrzów do Łucka, żeby kupili około czterdziestu rowerów dla zorganizowania zwiadu. Bortnowski obiecał mi dać dywizjon artylerii, bo to była samodzielna akcja, jak również przysłać dwa szwadrony ułanów. Artyleria miała natychmiast przybyć z Łucka, kawaleria zaś nadejść drugiego dnia rano. Kłopot jedynie był z nawiązaniem łączności z dowództwem armii – odległość była zbyt duża na połączenie kablowe, umówiliśmy się więc, że podczas postojów będę się podłączał do drutów sieci stałej, a Bortnowski ze swojej strony zrobi to samo. Tak się rozstaliśmy.
Widok Dubna około 1918 roku
Tego samego dnia – bardzo wczesnym rankiem – ruszyłem, omijając kwatery, i dotarłem do Młynowa, który znajduje się w połowie drogi między Łuckiem a Dubnem. Do tego ostatniego pozostawało jakieś dwadzieścia pięć kilometrów, a ponieważ zrobiliśmy już ze trzydzieści kilometrów marszu, postanowiłem tam zanocować. O świcie rozkazałem spróbować połączenia ze sztabem, bo przyrzeczone szwadrony nie nadchodziły. Żołnierz służby łączności wlazł na słup i podłączył się do drutów, a drugi siedział na dole z aparatem i słuchał. Ja z okna mej kwatery, tuż przy drodze, patrzyłem, co oni robią. Nagle żołnierz macha do mnie, żebym natychmiast przyszedł. Wyskoczyłem więc przez okno, podbiegłem do nich, mówią mi po cichu: „Rosjanie rozmawiają”. Wziąłem słuchawkę i rzeczywiście, gadają Moskale: „Kto mówi?” i odpowiedź: „Tu szef sztabu dwudziestej czwartej dywizji”. Rozmawia ze swoim brygadierem i pyta go o sytuację. Ten melduje, że noc przeszła spokojnie, ale od przybyszów z kierunku Łucka dowiedział się, iż na Dubno idzie jakaś ogromna siła. Więc ja widzę, że oni mają pietra i bardzo przyjemnie mi było to usłyszeć. On dalej mówił o swojej pozycji; okazało się, że stoi okrakiem na szosie, broniąc wejścia do miasta. Następnie szef sztabu połączył się z drugim i trzecim dowódcą – jeden był w odwodzie, a drugi stał po wschodniej, dość słabo obsadzonej, stronie Dubna. Tak więc dowiedziałem się mniej więcej, jaki jest rozkład sił bolszewickich. Kawaleria nie mogła by mi dostarczyć takiego wywiadu wewnętrznego. Dobrze jest znać język przeciwnika.
Wydałem natychmiast rozkazy, gdzie kto ma iść. W Młynowie szosa się rozdwaja, jedno ramię idzie na Dubno, a drugie – boczna polna droga – zmierza ku wschodniej części miasta. Tam właśnie posłałem mój silniejszy pułk, zaś dwa bataliony innego pułku poszły szosą na wprost, aby pozorować główne natarcie. Jeden batalion został w odwodzie. Dowódca dywizjonu artylerii otrzymał rozkaz skoncentrowania całych swoich sił pośrodku, między szosą a linią właściwego natarcia, tak, żeby mógł działać pełną mocą ognia na oba fronty.
Zadaniem skierowanego ku wschodowi pułku było wdarcie się do miasta i zaskoczenie z tyłu jego głównej obrony, zaangażowanej w blokadę szosy. Kiedy około godziny piątej po południu podeszliśmy pod Dubno, spotkał nas bardzo silny ogień artylerii, który od razu spowodował straty. Musieliśmy się zatrzymać i nasz dywizjon otworzył ogień zwalczający baterie przeciwnika. Po jakichś dwóch godzinach udało mu się skutecznie wymacać ich pozycje. W tym czasie pułk prawego skrzydła, idący na miasto od wschodu, ustawił dużą baterię karabinów maszynowych, pod jej osłoną wdzierając się atakiem na bagnety do Dubna.
Wśród bolszewików od razu powstała panika. Rozpoczęły się walki uliczne. Po chwili zauważyłem, że blokujące szosę siły wroga objawiają spore zaniepokojenie i wtedy nakazałem natarcie po tej linii. Pod wieczór bój był właściwie zakończony.
Wzięliśmy przeszło dwustu jeńców, od których dowiedziałem się, że w Dubnie rozbiłem dwudziestą czwartą – tak zwaną „żelazną” – dywizję imienia Lenina. Zabraliśmy także dwie baterie dział. Wielu jeńców było rannych od naszego ognia. Ciekawe, że po naszej stronie nikt nie został zabity, przynajmniej nie pamiętam, abyśmy kogokolwiek chowali. Od piętnastu do dwudziestu żołnierzy odniosło rany, głównie od artyleryjskiego ostrzału na początku walki. Stan mej brygady wynosił jakieś dwa tysiące ludzi; pułki były świeżo uzupełnione i pochodziły z dziewiątej dywizji, dobrze mi znanej ze składu grupy poleskiej. Tylko dywizjon artylerii był „obcy”, lecz poznaliśmy się w boju – bardzo dzielni żołnierze.
Polska artyleria latem 1920 roku
Oprócz jeńców i sprzętu zabraliśmy w Dubnie całą masę taborów, złożonych z zarekwirowanych chłopskich furmanek, na których bolszewicy wieźli zrabowane zewsząd mienie. Chłopów oczywiście zwolniłem, zatrzymując tylko tych, których potrzebowałem do transportu zdobycznej amunicji lub prowiantu. Potem przyszła z podziękowaniem delegacja miejska, zaś rankiem następnego dnia – ku memu zaskoczeniu – z południa nadszedł generał Żeligowski na czele całej dziesiątej dywizji. Ja szedłem od północy, a on został skierowany z przeciwnej strony, bo widocznie generał Sikorski nie był pewien, czy ja dam sobie radę z tym bolszewickim zgrupowaniem.
Wtedy to właśnie poznaliśmy się z Żeligowskim, spędzając wspólnie kilka dni, a potem właściwie wojna się skończyła. Brygada została przeniesiona do Trok, mnie natomiast – po podpisaniu traktatu brzeskiego – wysłano do Moskwy jako attaché wojskowego z zadaniem obserwowania, czy i kiedy Rosja szykuje się do rewanżu. Ale to już jest inna historia.
(Opracowanie z nagrania magnetofonowego przy jak największym zachowaniu oryginalnego stylu wypowiedzi przez Mariusza Wesołowskiego w sierpniu 1984 roku).
Would love to see more articles in English especially pertaining to Polish history so that they may be shared.