Prolog z tomu: Ulica Przodowników Pracy
W moim kraju chleb nie jest już święty,
a każdy dźwiga ból w krzyż zaklęty.
W moim kraju często mówi się o śmierci,
każdy grób jest bezcenny, a dom
zamienia się w łańcuch pamięci.
W tej ojczyźnie poetów i drewnianych świątków
krew staje się piętnem nie tylko
dla Kaina; często przez sen wołamy Boga –
nadaremno. Tu każde miejsce po wielekroć
święte; raz po raz podnoszone z kolan,
później zdeptane jest i wyklęte.
Tu rozkaz nierzadko zastępuje prośbę,
a palec w bagnet się przemienia.
Czujesz się panem, ale bezpańskim
– zapomniany, a jednak podawany z ust do ust
stajesz się znowu ciałem.
(Im więcej plew masz w ręku, tym więcej prawdy
marnieje na wietrze).
Tu pamięć skuta z nie-pamięcią kołata
poprzez sen do naszych niedomkniętych oczu.
Zostawiam w niej siebie.
Moja Ojczyzna
Moja Ojczyzna skazana jest na ciągłe tłumaczenie się
ze swoich win i nie swoich, z tego co było i z tego
co nadejdzie, z rzeczy realnych i nie z tej ziemi,
Jej blizny układają się jedna na drugiej jak
wieża Babel bólu, jej cierpienie przenoszone
z pokolenia na pokolenie jest bardziej konfesyjne
niż cielesne, schowane pod opłatkiem, zaklęte
w wielkanocnym baranku, z braku lekcji w rozkładzie
będzie dłuższa przerwa…
Moja Ojczyzna bolesna, z głową owiniętą
bandażem, z gipsowym odlewem ust podobna
do Piety z Monte Cassino, od lat w likwidacji,
żegna nowych emigrantów zarobkowych,
przenicowana przez rocznice i daty, współczulna
ekspiacji za czyny udaremnione, być może daremne,
z upływem czasu, duchowo pogubiona,
w to miejsce gromadząca dobra materialne,
marnego ducha coraz bardziej kosmopolityczna,
mówiąca przez sen, przepracowana, od rana
do wieczora cierpi za winy niezawinione
klęcząc na ziarnach piasku.
Moja Ojczyzna odwiecznie podzielona…
Mieszkam w kraju….
z tomu: „Mieszkam w kraju”
Mieszkam w kraju, który już nie istnieje,
nie ma granic, kupa kamieni, bezimienna
zastygła magma historii, gdzie każdy, nawet obcy
może dopowiedzieć jej dalszy ciąg, kraj bez obywateli,
wrażliwych elit i własnej dumy. Właściwie obóz pracy,
od świtu, za te parę ustawowych groszy, gdzie ci,
co nie mają żadnego majątku są niczym, dla tych,
którzy żyją z ich pracy.
Mieszkam w kraju sprzedajnej władzy, gdzie
pieniądze, synekury i przekręty
stanowią chleb powszedni,
gdzie media nie tylko kłamią, ale i zniewalają,
jak trzydzieści lat temu, kiedy elity dogadały się,
za naszymi plecami, co do naszego losu
i przyszłości tego kraju, gdzie normą jest
nienormalność i traktowanie wszystkich
jakby byli zdziecinniali.
Żyję w kraju, gdzie dawne zamierzchłe czyny
ciągle regulują naszą własną samoocenę,
wpływają nawet na temperaturę wody
w kranie, gdzie bezdomność i biedę
uznaje się za normę, żebranie za rodzaj pracy,
a śmietniki za filmową scenografię
dla nurkujących w nich ludzi.
Żyję w kraju, gdzie zakłady pogrzebowe
wypierają księgarnię, biblioteki i domy kultury,
gdzie kultura śmierci zastępuje kulturę życia,
a większość moich rodaków uważa,
że to samochód określa pozycję i status majątkowy,
gdzie głupota jest świetną monetą przetargową, a kłamstwo
gwarantuje ogólny szacunek, gdzie mówienie prawdy
i głoszenie własnej filozofii życia uważa się za przejaw
naiwności porównywany ze do społeczną dysfunkcją.
Mieszkam w kraju, w którym homo sovieticus
ciągle zbiera swoje żniwo. Żyłę w najbiedniejszym,
z najbogatszych pustostanów Europy, którego mieszkańcy
zamiast wziąć los we własne ręce, mówią kolokwialnie:
“Pewnie Bóg tak chciał”.
Wiersz na czasie
Mój kraj pustoszeje, o każdej godzinie,
za dnia i w nocy. Codziennie
młodzi, wykształceni Polacy pakują walizki,
biorąc najbardziej potrzebne rzeczy,
do życia po tej, podobno lepszej stronie Europy.
Na mojej ulicy puste okna, firanki
stanowią teraz granicę, nikt już nie sprawdza
czy klucze pasują do drzwi,
nikt nie zapuka sprawdzając jak brzmi pustka.
Moja dzielnica postarzała się, tak szybko,
iż tylko “Acheron” wie, ilu jej mieszkańców odkłada
na swój zbiorowy pogrzeb, bo ktoś powiedział,
że będzie taniej, i dla młodych coś zostanie,
bo w Niemczech od dawna chowają
we wspólnym dole posypanym wapnem,
bo teraz oni uczą nas
jak się bezgranicznie poświęcać
dla swojej europejskiej ojczyzny.
Darmowe promocje kuszą, wejdź,
zostaniesz zbawiony, mamona
doda ci pewności siebie, że jeszcze jakoś żyjesz.
Młodzi robotnicy pracując za grosze
w wolnej chwili, w ogródkach popijając
cienkie wino chwalą dzień, bo mogło być gorzej,
później donośnie przeklinają, by wyrzucić
z siebie, ten polski językowy kompleks,
“bo na co dzień taki dziwny, trudny,
dobry do wyrażania emocji,”
a podobno wystarczy niespełna tysiąc słów,
by zrozumieć świat, potem Wikipedia,
pomoże, jak GPS zlokalizować wiedzę;
później po nas choćby puste miejsce,
parking, garaż, ogródek, balkon,
“bo to nie mój kraj”, mówisz we śnie,
nic mi nie dał, dużo obiecywał,
wszyscy kłamią, bo jutro też nic się nie zmieni.
Czekasz na Polski Bus, walizki spakowane,
piszesz na Facebooku: “Mieszkanie wynajmę
od zaraz”, w domyśle: “ciężko tu się żyje”
jeszcze ciężej wraca”.
Grabiszynek z tomu: „Wratislavia cum figuris III”
Noszę cię w plecaku, bo ktoś kiedyś
powiedział, że życie to wieczna wędrówka.
Mówię do ciebie przez sen, ale wiesz,
przy okazji rozgryzłem twoje wszystkie lęki.
Tak jak ty szukam wyjścia z tej zapętlonej sytuacji,
z tego życia od pierwszego do ostatniego
dnia miesiąca. Zjeżdżam z Górki Stolarskiej
w asyście zeszłorocznych bałwanów
czytając na głos twój pamiętnik spisany
na korze wyciętych topoli. Niektóre słowa
wyjadły korniki, inne są nazbyt osobiste,
więc milczę wpatrując się w brudny nurt
Grabiszynki, przejdę później tylko przez most
w Parku Tysiąclecia, by sięgnąć brodą
kamiennych tablic na cmentarzu niczyim,
młodzi przechodzą tędy wpatrzeni w ekrany
smartfonów, a ja widzę tych wszystkich
zmarłych siedzących na ławce, czytają
„Schlesischer Nouvellen-Courier”, „Schlesische
Tageszeitung”, „Wieczór Wrocławia”,
„Słowo Polskie”. Znaleźli wspólny język
– rozmawiają na migi. Pod wieczór
roztapiają się w zapadających ciemnościach.
Ale wiedz, że jestem z tobą na dobre i złe
i do samego końca. Położymy się wówczas
na łące wrócimy tak cicho do siebie
na palcach, zamkniemy oczy, nikt
nawet nie zauważy przytulonych
do naszych cieni nienazwanych
z imienia fragmentów dzieciństwa.
Gabriel Leonard Kamiński
.
O autorze:
Gabriel Leonard Kamiński − poeta, prozaik urodził się w Gorzowie Wielkopolskim (1957). Od 1958 roku mieszka we Wrocławiu. Absolwent IV LO im. Stefana Żeromskiego oraz Instytutu Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Debiut poetycki w 1973 roku w piśmie Politechniki Wrocławskiej „Sigma”. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (od 1990)Laureat wielu konkursów poetyckich, m. in.: Warszawskiej Jesieni Poezji (1977), Jaszczurowego Lauru (1976), Czerwonej Róży (1977). Stypendysta MKDNiS w 2009, 2012 i 2022. Autor licznych recenzji książek i tekstów, promujących nowości rynku wydawniczego.
Odznaczony w 2019 Złotą odznaką Towarzystwa Miłośników Wrocławia oraz w 2021 medalem „Zasłużony dla Wrocławia – Merito di Wratislavia.
Autor dziewiętnastu książek, m.in.: Opis rzeczy szczególnie martwych (1980),Nie ma między nami różnicy (1983), Ulica Przodowników Pracy (1987), Déjà vu (1999), Wratislavia cum figuris (2002), Roth – Nowy Testament (2006), Pejzaże (2008), Wratislavia cum figuris (2010), wyd. II, DVD , Roth. Nowy Testament (2011), wyd. II, zmienione, Pan Swen albo wrocławska Abrakadabra (2012), Wratislavia cum figuris II (2013), Mój rok 1968 (2013), Ballada o domu i innych rzeczach śmiertelnych (2016), Jestem, ocalałem (2016), Listy do van Gogha (2017) , Wilno odnalezione (2018), Kiedy śpiewał Cohen (2019), Epitafia(2022), „Nieme kino(2023), „Wiersze zebrane (2023)
.