Wczoraj zobaczyłem w TVP Historia film z 1991 roku o „Żabie”, czyli kpt. ż.w. Danucie Kobylińskiej-Walas. Jak na mój wiek to dosyć odległy czas, ale z przyjemnością ten reportaż zobaczyłem – nie tylko kapitan Kobylińską, ale też ludzi z którymi pływałem, jak kapitana ż.w. Leszka Jasińskiego czy dyrektora PŻM Tadeusza Żyłkowskiego, „młodego”, pełnego energii, który niestety od kilku lat nie żyje, a chyba był w moim wieku. Historia. Z nią wróciły do mnie odległe, ale ciągle żywe wspomnienia.
Pływałem z „Żabą” do różnych portów na m/s „Toruń” i w każdym witała nas telewizja oraz dziennikarze, gdyż w tym czasie Danuta Kobylińska-Walas była pierwszą kobietą kapitanem w Europie. Trzeba przyznać, co było pokazane w tym starym, ale dla mnie „młodym” filmie, że była wyjątkowym kapitanem. Skończyła Państwową Szkołę Morską w Szczecinie w 1951 r. i też nie otrzymała „prawa pływania” za pochodzenie społeczne. Miała jednak zdobyty zawód i nie chciała z niego zrezygnować. Tułała się po holownikach, pływała jako oficer na polskich wycieczkowcach pasażerskich, w żegludze przybrzeżnej, przewożąc pasażerów między Sopotem a Gdańskiem. Mimo, że ciągle nie mogła pracować u armatorów polskich i zagranicznych, trzymała się statków, aby tylko być blisko wody. Ta praca daleka była od jej marzeń. Inni, którzy nie dostali „prawa pływania”, rozjechali się do swoich domów i miast, w których albo podjęli studia, albo też zakotwiczyli się w przeróżnych zawodach. Byli też tacy, jak na przykład absolwent Szkoły Morskiej Henryk Bansleben, który jako partyzant AK nie miał prawa mieszkać w Szczecinie, musiał się wynieść poza region nadmorski i w Warszawie pracował jako parkieciarz. Stalinizm święcił triumfy, mszcząc się na byle ducha winnych młodych ludziach, którzy walczyli o Polskę w partyzantce, albo za ich pochodzenie społeczne, które nie „uprawniało” do tak „wyróżnionego” zawodu jak marynarz. „Żaba”, jako dziewczyna z dworu szlacheckiego, który władza proletariacka i tak zabrała w ramach upaństwowienia, nie mogła „przebić się” na morze, ale pozwalano jej na pracę na holownikach lub statkach wycieczkowych oraz na mieszkanie w Szczecinie.
Wreszcie po październiku 1956 roku Ministerstwo Żeglugi wszystkim absolwentom PSM-ki przywróciło „prawo pływania” i większość z nich powróciła na morze, aby zatrudnić się u polskich albo obcych armatorów, co już nie było „przestępstwem” ani „zdradą ojczyzny”. Minister Żeglugi zasugerował „Żabie”, że gdyby była mężatką prędzej otrzymałaby „prawo pływania”. Ulegając tym namowom wyszła za mąż za Czesława Walasa, który w tym czasie służył w Marynarce Wojennej w stopniu bosmana. Wszystkie swoje poczynania wiązała z morzem i ono było od samego początku jej życiowym celem, chociaż nikt tak naprawdę nie ułatwiał jej wybranej drogi życiowej.
Nawet kiedy wreszcie została przyjęta do pracy w Polskiej Żegludze, traktowano ją przez pierwsze lata pracy jak „piąte koło u wozu”. Długo po marynarskim stażu pływała jako asystent pokładowy. Kadrowcy w PŻM nie awansowali jej na wyższe stanowiska uważając, że jako kobieta z takiego zawodowego awansu powinna być zadowolona. Dopiero znaczący w przedsiębiorstwie kapitanowie, widząc jej zawodowe zaangażowanie i umiejętności, pomogli jej w zdobyciu oficerskich szlifów. Należeli do nich kpt. ż.w. Eugeniusz Wasilewski, u którego awansowała na 3. oficera, i Bolesław Bąbczyński, zasłużony kapitan z czasów wojny i w PŻM. Oni pomogli jej w dalszych awansach.
Danuta Kobylińska-Walas długo pływała jako pierwszy oficer na różnych statkach, wzbudzając swoją osobą zainteresowanie reporterów i dziennikarzy nie tylko w Europie. Za każdym jej zawinięciem do portu, statek nachodziły lokalne telewizje i dziennikarze, a reportaże o niej i zdjęcia zamieszczały międzynarodowe dzienniki oraz tygodniki. Była w końcu pierwszą kobietą oficerem Polskiej Marynarki Handlowej, która z powodzeniem otworzyła drogę na morze i morskie uczelnie dziewczętom marzącym o marynarskim zawodzie. Jej doświadczenia i upór spowodowały to, że Ministerstwo Żeglugi w Polsce zgodziło się początkowo dla dziewcząt na kilka tylko miejsc w polskich uczelniach morskich. Bez jej przykładu i zaangażowania byłoby to jeszcze bardzo długo niemożliwe.
Zdała bardzo dobrze egzamin na kapitana żeglugi wielkiej, na pływanie w zasięgu oceanicznym, ale to dalej nie przemawiało za jej awansem. Szczeciński armator uważał, że stanowisko pierwszego oficera dla kobiety to i tak wielkie wyróżnienie. W latach 60-tych zamustrowała jako starszy oficer na jeden z największych w tym czasie statków, 10‑tysięcznik m/s „Kopalnia Wujek”. Uważano, że to już jest wyjątkowym awansem, gdyż nie było wtedy większych statków u szczecińskiego armatora. „Kopalnia Wujek” był dowodzony przez doświadczonego kapitana ż.w. Zbigniewa Szymańskiego, a statek pływał do Hawany na Kubie. W 1964 r. kapitan za granicą poważnie zachorował i musiał zejść ze statku. W PŻM gorączkowo myślano, kogo wysłać na statek, aby przyprowadził go do Polski i wtedy Naczelny Dyrektor Ryszard Karger, który zawsze podejmował ryzykowne, ale udane posunięcia, zadecydował sam za kadrowca, że „Żaba” ma przecież dyplom kpt. ż.w., więc może objąć dowództwo na m/s „Kopalni Wujek”. W ten sposób pierwszy oficer Danuta Kobylińska-Walas w 1964 r. objęła dowództwo na m/s „Kopalnia Wujek” w Leith, gdzie bezwarunkowo musiał zejść ze statku kapitan Szymański. I od tej pory, w tym historycznym roku po raz pierwszy w dziejach Polskiej Marynarki Handlowej, kobieta została kapitanem, pełniącym tę funkcję na różnych statkach do samej emerytury. Była przez wiele lat jedyną kobietą kapitanem w Europie.
Spotkałem się z Danutą w Państwowej Szkole Morskiej w 1949, kiedy z jeszcze jedną kandydatką, została przyjęta do szkoły. Jej koleżanka wkrótce się wykruszyła ze szkoły, gdy tymczasem „Żaba” dawała sobie radę i niewiele się od nas różniła w przechodzonym, „białym” z nazwy drelichu, które dostaliśmy z demobilu Marynarki Wojennej i chodziliśmy w nich na zajęcia. W tym drelichu bardziej była podobna do mężczyzny niż do kobiety. I tak przez swój rocznik była tolerowana. Ja ukończyłem Szkołę Morską w 1950 r., „Żaba” w 1951 i oboje nie otrzymaliśmy w tym czasie „prawa pływania”, co spowodowało, że poszedłem na studia i wiele lat nie miałem nic wspólnego z morzem, gdy tymczasem Danka zaczepiła się na holownikach i cały czas dobijała się do drzwi Ministerstwa, domagając się pracy na morzu. „Zmęczony” pan Minister poradził jej, aby wyszła za mąż, co będzie rękojmią, że nie wybierze „wolności” zagranicą. Tak też zrobiła i wreszcie zatrudniono ją w Stoczni Gdańskiej, a potem przywrócono „prawo pływania”.
Ja dopiero w 1957 roku otrzymałem prawo pływania i jako marynarz zamustrowałem na statek bandery fińskiej „Satu”. „Żaba” już była oficerem na statkach PŻM, wzbudzając swą osobą i mundurem zainteresowanie we wszystkich portach. Spotkaliśmy się dopiero w 1965 r. na 6‑tysięczniku m/s „Toruń”, na którym ja byłem pierwszym oficerem, a ona zamustrowała na jeden rejs jako kapitan. Byłem zauroczony „Żabą”, gdyż w niczym nie przypominała tej zalęknionej dziewczyny z PSM, gdzie musiała zmagać się z nauką i nie zawsze życzliwymi kolegami, którzy nawet nie chcieli z nią siedzieć w jednej ławce. Teraz, jako kapitan, w eleganckim mundurze i pięknie uczesanych włosach, wyglądała zjawiskowo i nic dziwnego, że swym wyglądem wzbudzała podziw w obcych portach, a agenci zabiegali o jej sympatię i uchylali „nieba”, aby tylko zadowolić taką „piękną madame”. To była w PŻM już nie tylko pierwsza „dama oceanów”, ale najlepsza wizytówka szczecińskiego armatora. Jako kapitan pływała bezawaryjnie, co na ogół nie udawało się nikomu, gdyż sztormowe pogody, usterki maszynowe, pożary czy awarie, spowodowane kolizjami z innymi statkami, przydarzały się wszystkim kapitanom, ale nie „Żabie”. Zachodziłem w głowę, jak to było możliwe, że pływała tak bezawaryjnie i to na dużych statkach. Awarie nie zawsze przecież zależą od kapitana i dopadają na ogół wszystkich, a „Żaba” nie tylko pływała tak szczęśliwie, ale udzielała również pomocy innym polskim statkom, wzywającym na morzu ratunku. Ona jedna pływała na wszystkich morzach i w najgorszych warunkach pogodowych bezawaryjnie. Na „Toruń” zamustrowały VIP-y i dlatego skierowano na ten rejs kapitan Kobylińską-Walas, gdyż PŻM miał doświadczenie, że nie tylko przewiezie ich szczęśliwie, ale jednocześnie ugości, wykorzystując swój kucharski talent. Miałem więc nieoczekiwaną i na początku niezbyt chętną okazję popłynąć w rejs z „Damą Oceanów”, czego potem nie żałowałem. Przyjmowana była w każdym porcie ze szczególną atencją, ale w Europie jej postać była już znana. Co innego w Afryce, gdzie rola kobiety w ogóle się nie liczyła.
Przypłynęliśmy „Toruniem” do Freetown w Sierra Leone. O tym, że kobieta jest dowódcą statku, rozniosło się już po całym mieście, ale angielscy piloci, mieszkający w specjalnym campusie, oddalonym od miasta, nie mieli o tym pojęcia. Gdy zszedłem na pokład w celu przyjęcia angielskiego pilota, ten zgrabnie wskoczył na sztormtrap z motorówki. Ubrany, jak Anglicy w Afryce, w białą odprasowaną bluzę ze złotymi pagonami, takie same krótkie spodenki za kolana, w białych podkolanówkach i świeżych, równie białych rękawiczkach. Kiedy stanął na pokładzie podał mi na powitanie swoją rękę w rękawiczce. Rozejrzał się uważnie dookoła i ujrzał na mostku kobietę w białym mundurze, elegancką, w kapitańskiej czapce, z ufryzowaną bujną falą włosów spod daszka, co świadczyło, że ma do czynienia raczej z kapitanem. Ale taka myśl nawet nie zaświtała mu w głowie. Spojrzał na mnie, pierwszego oficera, co wynikało z moich trzypaskowych pagonów, przyjmującego go na pokładzie, i zapytał:
– A kogo commendante masz na statku?
– To nasz kapitan – odpowiedziałem.
– Żartujesz commendante. Kapitan kobieta?!
– A nie słyszałeś o niej? Od lat dowodzi statkami u naszego szczecińskiego armatora. Jest znana na całym świecie.
– Nie żartuj. To na pewno komunistyczny wymysł na Afrykę i ty tu jesteś komendantem statku.
– Nie. To nie wymysł. Ta kobieta jest doświadczonym kapitanem. Ukończyła tę samą szkołę, co ja i już od dłuższego czasu dowodzi z powodzeniem statkami.
– A dlaczego niby nie ty?
– Gdyż, z różnych względów, później zacząłem pływać.
– To ona na pewno jest twoją żoną, jak na rosyjskich statkach.
– Nie. Ma męża na statku, ale on jest drugim oficerem, a ja pierwszym.
– Okay, okay – pokwitował tę rozmowę na schodach prowadzących na mostek.
– Ja wiem commendante swoje.
Przywitał się z „Żabą” dość chłodno. Objął dowodzenie na statku bez słowa i dał komendę na ster i do maszyny, sam przesuwając telegraf maszynowy na „bardzo wolno naprzód”, kierując statek do nabrzeża, na którym stał już tłum ludzi machających w naszą stronę rękami, a właściwie do „Żaby”. Kolorowy tłum kobiet oklaskami witał nasz statek, zapatrzony w ubraną w tropik kobietę z czapką kapitańską na głowie. Pierwszy raz we Freetown zobaczyli takie „objawienie” i nie mieli takich wątpliwości, jak nasz smutny, ale trzymający angielski fason pilot.
Bez problemów i rozmowy pilota z Danką dobiliśmy do kei, na której już czekała miejscowa telewizja i grono czarnych reporterów. Pilot po zakończeniu manewrów odmówił zwyczajowo wręczanego przez kapitana kartonu amerykańskich papierosów, który odebrał od „Żaby” i bezceremonialnie, z wyraźną niechęcią odłożył na stolik. Nie podając jej ręki na pożegnanie, głową dał mi znak do wyjścia i opuściliśmy mostek. Ściągnął przybrudzoną już rękawiczkę i podając mi rękę na pożegnanie powiedział na odchodne:
– Thank you commendante. Ja i tak wiem, że ty dowodzisz statkiem. See you again! ‑ I już po wyłożonym trapie zszedł do oczekującego go samochodu.
Na statku pełnym gości wrzało, pracowała telewizja, pstrykały aparaty miejscowych dziennikarzy. Pani kapitan w bezbłędnej angielszczyźnie (a znała jeszcze francuski) odpowiadała na zadawane pytania, a ja, też w eleganckim tropiku, błyszczałem koło niej, nalewając żubrówkę do firmowych kieliszków. Stewardzi donosili kanapki, piwo, koniak i whisky. Ale żubrówka cieszyła się największym powodzeniem.
Dwudniowy postój upłynął na ciągłych wizytach i zaproszeniach przez władze miasta. „Toruń” stał się niewątpliwą atrakcją, z „Damą Oceanów”, elegancką blondynką władającą językami i oprowadzającą gości po statku. Ja jak przyboczny adiutant pławiłem się też we wszystkich przyjęciach. Drugi oficer, mąż „Żaby”, załatwiał cały wyładunek i załadunek statku, gdyż jego stanowisko nie liczyło się przy „Żabie”.
Przed wypłynięciem „Torunia” z portu, pięknego 6-tysięcznego drobnicowca, ciżba tubylców, a przede wszystkim kobiet, nawet z interioru, zapełniła plac i ulice przyległe do portu. Gdy pani kapitan donośnym głosem wydała komendę „Let’s go cumy na pokładzie!”, a załoga ją potwierdziła, razem ze mną na baku, cały zgromadzony tłum zawył z radości, a ciszę portu zagłuszyła kakofonia wszelkich możliwych bębnów, piszczałek, patelni i odgłosów garnków oraz puszek, która żegnała nasz oddalający się od nabrzeża statek. Oto przed oczami czarnych tubylców, a przede wszystkim kobiet, rozgrywała się nie do uwierzenia historia, jakiej Freetown do tej pory nie widział. Kobieta, z aureolą rozwianych spod kapitańskiej czapki włosów, wydawała komendy marynarzom, którzy bez słowa je wykonywali. Wypływali w odległy świat, o którym czarne „niewolnice” nie miały zielonego pojęcia, ale musiał bez wątpienia być rajem.
Obecnie Danuta Kobylińska-Walas skończyła 85 lat. Mieszka w Warszawie. I patrząc ze łzami w oczach na piękne kapitańskie zdjęcia mówi: „Popatrz Geniu, jak wtedy pięknie wyglądaliśmy”.
..
Eugeniusz A. Daszkowski
..