Zajęty rozmową, żywo prowadzoną przez telefon, omiótł spojrzeniem pomnik Paderewskiego i okręcił się na pięcie.
Przemierzyliśmy wspólnie dziesiątki, może nawet i parę setek kilometrów. Najpierw, przez rok, między Manifestu Lipcowego a Placem Wolności, później po przeniesieniu Instytutu Filozofii UJ do Collegium Broscianum – pomiędzy Grodzką a przyległościami ówczesnej ulicy 18 Stycznia. Po zajęciach, które na filozofii przeważnie odbywały się popołudniu, a nierzadko kończyły wieczorem, zwykle wracaliśmy razem.
Henryk mieszkał wtedy wraz z rodzicami i siostrą bodaj przy Wyspiańskiego. Ja wciąż jeszcze, niejako z rozpędu, waletowałem w akademiku Politechniki, przy Bydgoskiej 19 B. Po drodze, jak to ambitnym studentom filozofii przystało, rozmawialiśmy o świecie i Bogu, rozumie i wierze, chrześcijaństwie i moralności, o agnostycyzmie, deizmie, ideach regulatywnych. Dość często wspólna część drogi powrotnej okazywała się zbyt krótka, bo dyskusja przed dojściem do dzisiejszego Placu Inwalidów nie osiągała – już nie mówię finału, ale choćby jakiegoś cząstkowego kompromisu, przy którym bylibyśmy skłonni zawiesić ją do następnego razu…
Wtedy zaczynało się tzw. odprowadzanie: najpierw w stronę willowego osiedla, gdzie mieszkał Henryk, następnie znów w stronę Biprostalu, peerelowskiego drapacza chmur przy dzisiejszej ulicy Królewskiej, skąd na Bydgoską był już tylko rzut beretem. Takie wahadłowe dyskusje potrafiły się przeciągać, nieraz do godziny, a jeśli temat był emocjonujący, to i dłużej, niewątpliwie znacznie „nabijając” liczbę wspólnie przebytych kilometrów.
Trudno mi określić tę naszą ówczesną perypatetyczną komitywę z Henrykiem. Na pewno dobrze nam się ze sobą rozmawiało, bo stopień odmienności poglądów nie utrudniał dyskusji, lecz dodawał jej smaku, a zaciekawienie światem szerszym niż obóz państw demokracji ludowej przejawialiśmy chyba podobne. Z pewnością nie była to przyjaźń, dzielił nas zbyt wielki dystans społeczny. Henryk, z zasiedziałej rodziny krakowskiej, dobrze skoligaconej, utrzymującej kontakty z tym lepszym Krakowem, profesorskim, ziemiańskim, arystokratycznym. Ja, przybysz z prowincjonalnego Rzeszowa, zamieszkały w akademiku. On z naturalnych względów blisko związany z Kościołem, Kurią Krakowską, Znakiem, środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”. Ja przeżywałem właśnie okres odejścia od Kościoła, może nawet nie tyle kryzys wiary, ile czas intelektualnego buntu, niezgody na okrutnego Boga z kart Starego Testamentu. Ot, zwykłe młodzieńcze zadufanie, które nie przyjmuje do wiadomości, że bez Bożej łaski nic się nie może udać. Że bez Niego życie nie zdoła nabrać sensu…
Mimo iż byliśmy zakorzenieni w dość odmiennych sferach, i że wiedliśmy motywowany lekturami spór światopoglądowy, zrodził się wtedy między nami jakiś rodzaj koleżeńskiej zażyłości. Niełatwo to dziś zrekonstruować, ale byłem właściwie pewien, że sympatia, jaką darzę Henryka, jest przez niego, mimo wszelkich różnic między nami, jednak odwzajemniana.
Później Henryk wyjechał do Hiszpanii, po powrocie rozpoczął pracę, nasze studenckie, młodzieńcze drogi w naturalny sposób się rozeszły. Ale to przecież on był jedną z pierwszych osób, której pokazałem wiersz „Teleologia miłości”, napisany w kilka miesięcy po zamachu na Jana Pawła II, a po raz pierwszy opublikowany dopiero w roku 1994. Gdy w przeddzień drugiej pielgrzymki Ojca Świętego okazało się, że nie mam karty wstępu na Mszę Papieską na Błoniach, zadzwoniłem do Henryka z pytaniem, czy da się jeszcze coś zrobić. Dało się. Późnym wieczorem dostałem od niego kartę do jednego z sektorów od ulicy Puszkina (dziś Focha).
Kilkanaście lat temu, już z Warszawy, napisałem do Henryka mejla z prośbą o materiały do biogramu Mirosława Dzielskiego. Warszawska „Karta” zamówiła wtedy u mnie kilka krakowskich haseł do słownika biograficznego „Opozycji w PRL”, a ja już od kilku lat praktycznie w Krakowie nie mieszkałem. Henryk i tym razem okazał się niezawodny: udostępnił mi własny artykuł o Dzielskim, wskazał inne źródła, co więcej, dał mi również kontakt do profesor Marii Dzielskiej, wdowy po przedwcześnie zmarłym filozofie i społeczniku. W odpowiedzi kolegi z dawnych lat znalazły się sympatyczne słowa, które nie sprawiały wyłącznie wrażenia typowej korespondencyjnej kurtuazji. Słowa, cóż tu ukrywać, bardzo dla mnie pochlebne.
Nic dziwnego, że gdy kilka lat później podczas jakiejś dużej debaty w Auditorium Maximum stołecznego uniwersytetu ujrzałem Henryka pośród organizatorów, chciałem się z nim przywitać i porozmawiać po starej znajomości. Okazało się to niemożliwe. Kolega tak zręcznie zmieniał pozycje, że nie udało mi się do niego podejść. Po trzeciej czy czwartej próbie, zrezygnowałem, uznając że jeśli nawet nie rozpoznał we mnie znajomego sprzed lat, to już moich usiłowań, żeby z nim nawiązać kontakt, po prostu nie mógł nie dostrzec.
Później jeszcze minęliśmy się kiedyś na warszawskiej ulicy, naprawdę blisko, niemal twarzą w twarz, lecz znów zupełnie bez kontaktu. Natomiast całkiem niedawno wracaliśmy z żoną do domu przez Park Ujazdowski. Dzień był szary, trochę bez właściwości. Raczej przedwiośnie niż późna, sucha jesień. Wczesne popołudnie, mimo chmur wciąż dość jasne. W równoległej do ulicy alei kasztanowej, prócz nas, nikogo akurat nie było.
Na Henryka natknęliśmy się przy bramie głównej. Właściwie to on niemal się o nas otarł, prawdopodobnie wyszedł przed chwilą z gmachu znajdującego się w pobliżu Ministerstwa Sprawiedliwości. Zajęty rozmową, żywo prowadzoną przez telefon, omiótł spojrzeniem pomnik Paderewskiego i okręcił się na pięcie. Mnie nie dostrzegł.
Waldemar Żyszkiewicz
(2014)