Notatki na blankietach
Po roku trwania pandemii Robert Z., postkomunistyczny emigrant bawiący od czterdziestu lat w niemieckiej niewoli, nabrał podejrzeń, że coś tu jest nie halo, czyli, że ktoś go robi w trąbę. Kilka tygodni później, gdy wirus rozpuścił się niczym sążnisty bąk po całej planecie i zaczęto go zwalczać przez nakłuwanie ramion człowieczych w celu rozprzestrzeniania w organizmach wiadomości mRNA o obcojęzycznych białkach, Robert Z., pracownik zdalny, nabrał pewności: Laura, jego ukochana żona, dopuszcza się zdrady. A czyni to zazwyczaj po śniadaniu, niekiedy również po obiedzie, które to posiłki nadal wspólnie spożywali. Poza tym ich światy równoległe spotykały się jeszcze podczas kolejnych odcinków serialu „Gra o tron” oraz w łożnicy, podczas snu, którego przebieg coraz częściej zakłócany był bezsennością i regularnymi odwiedzinami wiadomego miejsca. Cóż, każdy wiek ma swoje prawa, lecz im człek starszy, tym praw ma mniej i zmuszany jest przez biologię do robienia coraz to większych ustępstw.
Cudzołóstwo Laury miało niepozorny przebieg, odbywało się bez fanfar i zbędnych pojękiwań, a mianowicie w następujący sposób: co kilka dni rozlegał się dzwonek u drzwi, a wtedy Laura Z. wydawała z siebie dziki wrzask, że już otwiera i oczywiście biegła otworzyć. Robert Z. wyraźnie słyszał tupot żoninych stóp o posadzkę w przedpokoju, nie ruszał się więc ze swojego gabinetu na poddaszu, gdzie przeprowadzał skomplikowane obliczenia przy komputerze zaopatrzonym w kamerę z mikrofonem. Albo też układał kolejnego pasjansa, jeśli naszła go na to chrapka. A nachodziła go ona częściej niż oskoma na robotę. Żona otwierała, rozlegał się męski głos, który coś krótko mówił, drzwi zamykano i nagle zapadała cisza. Bardzo, ale to bardzo podejrzana cisza dla męża. Istny wieloznaczny i polisemiczny bezgłos.
I w tejże ciszy Robert K. wcale nie słyszał, choć przecież był powinien, ciągnących żurawi, motyla kołyszącego się w trawie czy też głosu, wołającego z ojczystej Wielkopolski. Na te poetyckie metafory był bowiem głuchy jak belka stropowa, której obciążenie pionowe właśnie obliczał. Świetnie natomiast sobie wyobrażał, jak jego ślubna rozwiera na oścież swe okazałe podwoje przed właścicielem owego męskiego barytonu, a następnie gzi się z nim na chrząszcza pod kominkiem w salonie. I w dodatku na pewno podśpiewuje sobie przy tym w myślach jakąś strasznie sprośną piosenkę. Kto wie, czy nie tę od Zenka M., o zielonych oczach i oszaleniu przez nie! A może nawet niemiecki szlagier, żeby było dosadniej i w skali durowej!
A on, Robert Z., nie był w stanie przeciwstawić się tej mętnej sytuacji erotycznej, jako że musiał trwać na wyznaczonym mu posterunku. Z zadkiem zagłębionym w fotelu, niczym w wozie, co jak łódka w oparach e-papierosowego dymu brodzi, miał obowiązek wpatrywania się w monitor. W każdej bowiem chwili mógł pojawić się na jego ekranie szef i zażądać, rzecz jasna po niemiecku, bezzwłocznego przedstawienia wyników owych skomplikowanych obliczeń dotyczących belek stropowych, nad którymi Robert K. od paru tygodni ślęczał niczym męska koronczarka.
Wreszcie któregoś dnia przełamał się i powziął zamiar podania żony do raportu, czyli postanowił wywalić kawę na ławę. Podczas śniadania z głupia frant zapytał, czy robi to w masce, na co kobieta najprzód postawiła oczy w słup, a następnie energicznie przytaknęła i dodała, że nic teraz nie powinno się robić bez maski, bo bez maski jak bez ręki, można się zarazić i wtedy trup będzie się ścielił gęsto, a kto chce umierać w takich warunkach, skoro ogród jeszcze nie przekopany, a beczka na deszczówkę przecieka; dlatego maska musi na buziaku zawsze być.
Ta niewieścia, mocno zawiła wypowiedź spowodowała, że Robert Z. jeszcze bardziej i jeszcze pokrętniej zaczął naradzać się sam ze sobą. Wyobrażał sobie, jak puszyste ręce jego połowicy wędrują po nieznajomym, zamaskowanym mężczyźnie, jak jej palce, zakończone akuratnie przyciętymi i pomalowanymi na czerwono paznokciami, grzebią tam, gdzie nie powinny były przenigdy grzebać, chyba żeby chodziło o jego własny, czyli mężowy, rozporek na zamek błyskawiczny. Poza tym zaczął rozważać, czy aby Laura przypadkiem nie chędoży się z zombie i nie ścieli tym żywym trupom łóżek w beczce stojącej w ogrodzie u szczytu rynny, bo tak by to przecież wynikało z jej pospiesznej wypowiedzi.
Z czasem zauważył, że męskie głosy, dobiegające z parteru po otworzeniu drzwi, zmieniają się i mówią różnymi akcentami. Od tej chwili nie miał już żadnych wątpliwości: jego towarzyszka życia łajdaczyła się nie z jednym, a z wieloma gachami. W dodatku różnokrajowcami. Niejedni z nich nawet nie próbowali nadwyrężać swych gardeł rodzimym językiem Rammsteinu, Heidi Klum i Klausa Schwaba, tylko na dzień dobry posługiwali się połupaną we wschodnioeuropejskich lub arabskich kamieniołomach angielszczyzną. Pytał się, skąd ona brała tych typków, ta występna kokota!? I dlaczego uczyniła z ich szczęśliwego gniazdka dom rozpusty? Skąd w niej ta podłość, i to w czasie zarazy, kiedy każdy przeżyty dzień jest nagrodą i winien być darzony czcią, jak piwo pszeniczne, szczypiorniak i mistrzostwa świata w rzucie obierkami z kartofli.
Raz kozie śmierć, pomyślał i postanowił urwać się z pracy. Niech Niemiec dobija się do jego komputera, on musi ratować swoje polskie małżeństwo. Następnego dnia przyczaił się na schodach, żeby zdążyć przed żoną dopaść do drzwi, gdy któryś z jej absztyfikantów naciśnie dzwonek. Trwał na czatach przez całe przedpołudnie, potem w porze poobiedniej, lecz tego dnia żaden się nie pojawił. Tak samo dnia następnego i późniejszego.
Dopiero piąta przyczajka uwieńczona została sukcesem. Rozległo się bicie w dzwony u drzwi i Robert Z. zbiegł na łeb na szyję po schodach, wrzeszcząc jak opętany Gollum do swojego skarbu, że otwiera. I tenże skarb nie zdążył nawet ruszyć tyłka sprzed telewizora, gdy wrota stanęły otworem. Wyrobił się, tym razem to on był pierwszy! Wciągnął powietrze w płuca i już gotował się do puszczenia odpowiedniej wiązanki, która miała domniemanego kochasia jego niuni zwalić z nóg i całkowicie pogrzebać moralnie; już uczynił krok w kierunku delikwenta, by go dopaść i wytarmosić za uszy, kiedy nagle kula ziemska uległa przebiegunowaniu i przestały działać zasady grawitacji, czyli Robert Z. wykopyrtnął się.
Padając, kątem oka zauważył pokaźny pakiet ustawiony na wycieraczce przed drzwiami – sprawcę całego zamieszania. Rozciągnięty jak długi w ciasnej przestrzeni ganku, spostrzegł oddalającego się w kierunku furtki kuriera w żółto-czerwono-czarnej kurtce z napisem DHL. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle niczym kawałek przedwczorajszej drożdżówki.
Za to Laura Z., która pojawiła się niespodzianie przed drzwiami, rozgadała się na dobre.
– Robercie, ciamajdo jedna, co ty wyprawiasz?! – zawołała, tak przy tym wzdychając i przewracając oczami, jakby ubiegała się o rolę w teatrze kabuki. – Przestań się tak panoszyć na ganku, weź się natychmiast i podnieś! No, dalej, coś ty taki niemrawy?! Masz zamiar wylegiwać się tutaj do wieczora? Nie jesteś w pracy! Dałeś panu jakiś drobny napiwek? Nanosi się chłop tych towarów, nanosi przez cały boży dzień, to choć parę groszy od życia się mu należy. Dałeś? Nie? Co to za dziwne obyczaje? Nie chciałeś mu dać ty, to sama mu dam, jak przyjedzie następnym razem. I to podwójnie, żebyś wiedział. Co to się porobiło?! Świat zwariował! Postradał rozum na punkcie tego wirusa! Wszystko w tej pandemii trzeba kupować w Internecie, bo do sklepu trudno się dostać, wpuszczają tylko po dziesięć osób, a kolejki po wózki takie jak u nas w Kraju za komuny. Maski sprawdzają, ręce każą dezynfekować i temperaturę na czole mierzą. Lepiej by sobie te ich termometry sami do czterech liter powsadzali! Jakby nie handel online, to dawno nie mielibyśmy co do gęby włożyć. A teraz wstawaj, Robercie, leniu śmierdzący, i wnieś do środka to całe mleko owsiane, com je zamówiła! Jak już zszedłeś z tej swojej świątyni na strychu, to może wreszcie do czegoś się przydasz!
Robert Z. pozbierał się i, cały obolały, zniósł do piwnicy ciężką paczkę dostarczoną przez kuriera, a potem pieczołowicie ustawiał na półce tetrapaki z mlekiem owsianym. A rozmyślał przy tym, jak bardzo pomylił się co do żony i jak mocno ta przeklęta pandemia daje się mu we znaki.
Następnie wypił szklanicę rumianku i poczłapał do siebie na górę, gdzie czekało na niego pięć wiadomości od szefa. Ostatnia dotyczyła zwolnienia z pracy.
Od jutra Robert Z. nie będzie już musiał zdalnie pracować. Ale za to może poszukać sobie nowego zajęcia. Pomyślał, że rozwożenie mleka owsianego po ludziach to całkiem interesująca sprawa. Wtedy jednak czeka go ten cały koronaświrusowy kram: umywanie rąk, szczepienie bez końca, dezynfekowanie uszu i pępka, testy przed i po, jak również w środku, a także uganianie się od rana do nocy w maseczkowym kagańcu na pysku.
Czego się jednak nie robi, żeby znaleźć odrobinę spokoju w nowym wspaniałym świecie.
Dariusz Muszer
.
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 r. w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor wielu książek. Mieszka w Hanowerze. Ostatnio opublikował: Baśnie norweskie (2018), Wiersze poniemieckie (2019), Człowiek z kowadłem (2019), Księga ramion deszczu (2020) oraz Córka męża i córka żony (2020).
fot. autora – Hanna Rex
Strona internetowa: www.dariusz-muszer.de