Z cyklu: Notatki na blankietach
W domu Zosi C. kasy nigdy nie było za dużo, a matka i ojciec wyznawali zasadę, że „dziecków trzeba trzymać krótko, żeby nie obżerały się zbytecznie, bo z tego ino grube brzuchy i głupota się w nich lęgnie”. Z tego to powodu pieniądze w rodzinie C. przeznaczane były zwykle na zakup czegoś, co choćby w zapachu przypominało alkohol. Pito wszystko: od spirytusu lotniczego i salicylowego, poprzez bełty, wódkę, płyn do mycia szyb i borygo, po wodę brzozową i denaturat. Pito regularnie i metodycznie, bez skrępowań i bez zobowiązań natury rodzicielskiej. Każdy ranek – a raczej południe – malował się w mieszkaniu państwa C. tysiąckroć powtórzonym obrazkiem: odór nieprzetrawionego alkoholu, zimny swąd dymu tytoniowego, poprzewracane flaszki, nieogolony facet bełkoczący coś do siebie, rozczochrana niewiasta w negliżu wygrażająca światu pięścią…
Zosia C. trzymała się dzielnie. Miała dwanaście lat i była dużo starsza od Grzesia i Lucynki. Musiała jakoś dbać o dom, a krasnoludki wcale jej w tym nie pomagały. Sprzedawała butelki, podkradała upojonym rodzicom pieniążki, wyłudzała je od uczestników wystawnych kolacji i dzięki temu zawsze coś do jedzenia dla dziecków było. Starała się przy tym jedną złotówkę schować do lewej kieszonki. To była jej skarbonka, o której nikt nie mógł się dowiedzieć. Dziewczynka miała bowiem pewne marzenie, które chciała kiedyś zrealizować.
W lutym tatuś, Zdzisław C. (zwany z racji ochoczego stosunku do ostrych narzędzi i skakania z pierwszego piętra – Kamikadze), zniknął nagle i po diable, czyli bez uprzedzenia. Mamusia, Sabina C., nawet nie zauważyła nieobecności ukochanego męża. Dopiero w kwietniu, gdy obudziła się z nosem wtulonym w pierś kolejnego kochasia, zaklęła szpetnie i stwierdziła, że osobnikowi, z którym tańcowała w tę niezapomnianą noc, brakuje porannego zarostu, co świadczy o tym, że zaszła fatalna pomyłka w doborze obiektu seksualnych zmagań. Bogu ducha winny gołowąs został spuszczony w samych slipkach ze schodów. Za nim pofrunęło ubranie i dwie puste butelki. Gdy Zosia je sprzątała, żałowała, że się rozbiły.
Po trzech dniach Sabina C. wytrzeźwiała na dobre i zaczęła jakby bardziej ludzko patrzeć na swoje potomstwo. Sprzedała to i owo z domowych sprzętów, żeby było coś na początek, i przysięgła dzieciom, że odtąd będzie wszystko inaczej, cała rodzina rozpoczynie nowe, cudowne życie. Podjęła nawet pracę jako pani sprzątająca. Właśnie wzięła pierwszą wypłatę, gdy niespodziewanie wpadł na kolację mąż. Przytaszczył ze sobą skrzynkę wina markowego i dwóch kolesi, którzy za progiem zwalili się na podłogę jak zrąbane jesiony. Cóż to była za radość: gość w dom, Bóg w dom. Dziesięć mrocznych dni było dowodem, że Sabina C. zapomniała o mocnym postanowieniu poprawy i o całym bożym świecie, tudzież o sprzątaniu w biurze.
Wtedy po raz czwarty w swoim krótkim życiu Zosia straciła wiarę w człowieka. W szkole, na gimnastyce, mówiła pani, że upadła na podwórku, i stąd te podłużne siniaki na całym ciele. Pani od gimnastyki postarała się o to, aby nie być zbyt dociekliwą. Pozwoliła, żeby Zosia nie ćwiczyła, gdy znowu bęc na podwórku zrobi, bo „po co koleżanki i koledzy z klasy mają mieć ubaw”. Od tego czasu Zosia przestała brać udział w zajęciach z wuefu. Pozostali nauczyciele, obarczeni mnogością podopiecznych i zajęć, starali się traktować z wyrozumiałością nieobecność uczennicy C. na lekcjach, jak również przymykali oczy na to, że często nie odrabiała zadań domowych, spała z głową na ławce, a wzywana do odpowiedzi nie potrafiła powiedzieć ani be, ani me. Wielkimi krokami zbliżał się koniec roku szkolnego, a świadectwo Zosi C. nie mogło być nawet jako takie. Wszystko wskazywało na to, że zostanie na drugi rok. Życie oszczędziło jednak wychowawczyni Zosi wzywania rodziców do szkoły. Rozmowa pouczająca nigdy się nie odbyła. Uczennica klasy 6e, Zofia C., sama rozwiązała swoje i innych problemy. W lewej kieszeni miała już wystarczająco dużo pieniążków, by… Ale wszystko po kolei.
Tatuś i mamusia żyli w pięknym śnie alkoholowym. Z uporem wartym lepszej sprawy wypijali litr za litrem, skrzynkę za skrzynką. Zmęczeni i otępiali ożywiali się tylko wtedy, gdy zasiadali za stołem. Jeżeli nie żłopali gorzałki, to handlowali czym popadnie. A gdy już skombinowali trochę grosza, katowali swoje powłoki cielesne i duchowe. Istne szaleństwo ogarnęło małżonków C., szaleństwo dzieci upiornej miłośnicy wzgardzonych – wódki. Zdawałoby się, że robili to, do czego zostali stworzeni. Zosia nie sądziła, że została stworzona do bicia, poniewierania i walki o kawałek chleba. Nie przestawała walczyć, o ile walką można nazwać wałęsanie się po śmietnikach i wyszukiwanie butelek, stłuczek i czegoś do jedzenia. Ciągle jednak żyła. Mimo wszystko – żyła. Zgodnie albo wbrew prawom społecznym.
Tego czerwcowego popołudnia udała się do sklepu i kupiła mocny sznur. Taki, który nie urwałby się nawet pod ciężarem wszystkich dzieci z 6e. Schowała go na strychu. W lewej kieszonce zostało jeszcze trochę pieniążków. Tyle co na ostatnią wieczerzę. Poszła do nabiałowego, kupiła kilogram białego sera, jeden serek topiony, cztery bochenki chleba i dwie margaryny. Ukradkiem dała Grzesiowi i Lucynce kolację. Resztę żywności schowała za tapczan, przykryła swoją starą letnią sukienką i powiedziała rodzeństwu, żeby jutro zrobili sobie sami wspaniałe śniadanie, bo ona musi polecieć ku chmurom, aby pogadać z aniołkami i z Panem Bogiem. Potem ułożyła dzieci do snu i zaczęła powoli wchodzić po schodach. Nikt nigdy się nie dowie, czy zadrżała jej ręka, kiedy zakładała pętlę na szyję.
Rankiem, na strychu, gdzie od dawna nikt nie hodował gołębi, wiatr kołysał ciało dwunastoletniej dziewczynki. A świt właśnie zamierzał porwać kurz z podłogi.
..
Dariusz Muszer
.
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.
fot. autora – Hanna Rex
www.dariusz-muszer.de
..