Z cyklu: Notatki na blankietach
Pinchos zupełnie przypadkowo urodził się w Bucharze, gdzie władza radziecka i pogromy zagnały jego rodzinę. Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miał dwa lata, rodzice złożyli podanie o wyjazd na stałe do Izraela. Z miejsca pozbawiono ich pracy, opieki lekarskiej i odebrano jakiekolwiek prawa. Po siedmiu latach siedzenia na walizkach zobaczyli swoją Ziemię Obiecaną. W Izraelu zakończyła się właśnie sześciodniowa wojna. Po kilku latach mieli już dom i kilka sklepików. Pinchos uczył się trochę w chederze, żył bogobojnie i wyświetlał w kinie objazdowym amerykańskie filmy. Czekał, aż skończy osiemnaście lat, kiedy to otrzyma paszport i będzie mógł wyruszyć do Europy po złote runo. Brat jego przebywał już od paru lat w Austrii, tuzin kuzynów i pęczek pociotków również. Wszyscy lepiej lub gorzej urządzili się, tak więc bohater nasz słusznie mniemał, że i on nie będzie przez całe życie zasypywał gruszek w popiele.
Stacją docelową był Wiedeń. Pinchos przybył do krainy walca i strucli – i od razu stał się Peterem, gdyż imię to było bardziej użyteczne w nowych okolicznościach. Brat, Efraim, miał żonę w kształcie kuli armatniej i trójkę dzieci. Oprócz tego posiadał dwa stragany z konfekcją używaną i nieużywaną, które rozbite zostały na stałe na terenie Mexico Platz. Peter zamieszkał kątem u brata i z kopyta ruszył do pracy. Nosił worki w rzecznym porcie, pucował podłogi w fabryce czekolady, a w wolnych chwilach pomagał Efraimowi. Szyling plus szyling, daje dwa szylingi, dwa szylingi i dwa szylingi to razem szylingów cztery; gdy zaś do czterech szylingów dodamy następne cztery albo i czterysta… Peter liczył co wieczór kochane pieniążki i dużo rozmyślał, przymierzał się, próbował ugryźć, jak nie z tej, to z drugiej strony, aż w końcu pożyczył od brata brakujące pieniądze i kupił. Stał się właścicielem niewielkiego zakładu szewskiego. Interes nie był wcale taki złoty, ale zawsze był interesem własnym. Rzecz jasna trudnienie się szewstwem nigdy nie było marzeniem życiowym Pinchosa, ale z dwojga złego lepiej łatać buty niż nie mieć na buty.
W 1980 roku rodzina nagle przypomniała sobie, że młodzieniec już dawno powinien stanąć pod chupą, gdyż ród należy pomnażać, tak samo jak inne dobra boskie, które otrzymujemy na tym padole łez. Ojciec wysłał synowi pocztą umowę przedmałżeńską. Pinchos podpisał i przypieczętował tym samym kupno żony w worku.
Panna młoda, Sara, przybyła na ślub wprost z Izraela. Piękna była: smukła niczym trzcina, wdzięczna w ruchu niczym gazela, cerę miała jak świeżo zerwana brzoskwinia, a mowę cichą jak szara myszka. Pinchos zakrył twarz Sary welonem, następnie młodzi stanęli pod baldachimem, a potem tańczono do upadłego, spożywając kilogramami przysmaki wszelakie i pijąc litrami napoje wyborne. I tak do czasu, gdy nadeszła czarowna i z utęsknieniem oczekiwana przez wszystkich, a w szczególności przez teściów, noc poślubna.
Już wcześniej ustalono, że posag Sary wynosił będzie czterdzieści tysięcy szylingów. Pierwsza rata, w wysokości dwudziestu tysięcy, wypłacona została rodzicom Pinchosa w przeddzień ślubu. Termin płatności pozostałej części sumy odłożony został do zakończenia nocy poślubnej, czyli do czasu uzyskania dowodu na to, że małżeństwo zostało prawidłowo skonsumowane. Około godziny dwunastej w nocy państwo młodzi udali się do położonego niedaleko hotelu, gdzie został zarezerwowany dla nich pokój. Gniazdko własnoręcznie uwiły i należycie ozdobiły obie panie teściowe, które włożyły w czyn swój tak wiele miłości, że więcej włożyć już nie było można. Co działo się w łożnicy, niech nas nie interesuje, gdyż naprawdę ważniejsze było to, co działo się przed drzwiami sypialni. A tam stali: z lewej strony klamki – rodzice Pinchosa, zaś ze strony prawej – rodzice Sary. Wszyscy czekali na pokalany dowód niepokalanej dotychczas czci Sary, czyli na prześcieradło. Tatusiek Sary krzepko dzierżył w spoconych dłoniach dwadzieścia tysięcy szylingów, na które z utęsknieniem spoglądał spocony na czole papuńcio Pinchosa. W końcu, gdy napięcie doszło do zenitu, drzwi uchyliły się nieznacznie i prześcieradło zostało wyrzucone na korytarz. Rodzice o mało nie porozbijali sobie czcigodnych głów, tak się rzucili na ten dowód nad dowodami. Długo i pieczołowicie go oglądano, aż w końcu upuszczono z powrotem na ziemię. Prześcieradło było bowiem czyste. No, może niezupełnie czyste, w każdym razie nie splamione czerwienią.
Tatusiek Pinchosa oświadczył, że w związku z zaistniałą sytuacją należy uznać małżeństwo za nieważne. Papuńcio Sary wzdrygnął się i zażądał zwrotu wniesionego posagu, co spotkało się z ostrym sprzeciwem ze strony rodzica pana młodego. Co więcej, zaczął on nalegać, aby w trybie natychmiastowym została uiszczona druga rata, bo jeżeli nie, to o hańbie dowie się cały świat. Papuńcio Sary wspomniał coś o Din Torze, czyli o sądzie rabina, lecz rodzic strony przeciwnej wymachiwał tylko rękami i nie zamierzał prowadzić jakichkolwiek rokowań. Wówczas włączyła się do rozmowy mamuńcia Sary, wielce świętobliwa i poważna niewiasta, która nagle przypomniała sobie, że onegdaj, w dzieciństwie, Sarcia przełaziła była przez płot i niechybnie wówczas musiał zdarzyć się ów straszny wypadek… Mamuśka Pinchosa, kobieta również stateczna i być może nawet bardziej świętobliwa, początkowo zaperzyła się okrutnie i ryknęła coś o Bogu, który widzi i nie grzmi, a potem o doszłej-niedoszłej synowej, co to pewną część ciała podawała na lewo i prawo. Szybko jednak spuściła z tonu, gdyż przypomniała sobie, że przecież nie o upodobania seksualne tu idzie, tylko o grube pieniądze. Teściowie sprzeczali się jak przekupnie na arabskim bazarze, a para młoda siedziała na łóżku i czekała na wyrok. Ochota na amory niechybnie im przeszła. Być może nawet Sara po cichutku płakała. Jak to tylko wzgardzona kobieta płakać potrafi.
Do porozumienia nie doszło. Następnego dnia rano rodzina Sary spakowała manatki i wróciła do Hajfy. Tam nie trąbiono za bardzo o własnej krzywdzie, gdyż sromota nie potrzebuje świadków.
I tak, jak z bicza trzasnął, minęło pół życia. Peter jest obecnie właścicielem dwóch zakładów szewskich, zatrudnia trzech ludzi i jakoś kula się to wszystko do przodu. W co drugą niedzielę odwiedza Wahrünger Gürtel, gdzie zawsze bierze tę samą prostytutkę, z którą zdążył się zżyć na dobre. W co pierwszą niedzielę jedzie tramwajem do wesołego miasteczka na Prater. Poza tym przez cały boży tydzień, również w szabas, reperuje buty i składa pieniądze na kupkę. Swoją żonę pamięta jak przez mgłę. Gdyby zebrał sto podpisów rabinów, pewnie udzielono by mu rozwodu. Skąd jednak w Austrii znaleźć stu rabinów. A kto by ich tam szukał po świecie?
A Sara? Jeśli nie zwiędła w staromałżeństwie, to więdnie do dziś.
Dariusz Muszer
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.