Dariusz Muszer – Pierogarnia na plaży nudystów

Z cyklu: Notatki na blankietach

 

Ona wyznawała opozycję totalną, a on był od prezesa. Połączyło ich to, co dla lingwisty spaja puste miejsce w lesie po wyrębie i barokowe piękności z brakiem pieniędzy, czyli golizna. Bowiem po raz pierwszy otarli się o siebie na plaży nudystów. Oboje po małżeńskich karambolach i rozwodowych stłuczkach, oboje z przeszłością i bez złudzeń. Co do płci przeciwnej, jak również własnej. Oboje przygięci do ziemi niczym leszczynowe zarośla nad rzeką Ilanką po jesiennym huraganie, ale jeszcze nie złamani. Ona, Justyna H., roztropna biznesmenka, właścicielka kilku pierogarni, lat pięćdziesiąt dwa; kobieta nowomodna i bywała regularnie w wielkim świecie, czyli w poznańskiej świątyni handlu i sztuki Stary Browar. Cichaczem heteroseksualna i wstydząca się przed całą progresywną Europą swojej ciemnoty i zacofania w tej materii. On, Kamil W., prawicowy dziennikarz dobrej zmiany bez stałego zatrudnienia, ale za to z własnym mieszkaniem w śródmieściu Poznania, lat pięćdziesiąt sześć, z przyzwyczajenia i z biblijnego przekonania heteroseksualny do bólu. I tenże skrajny heteroseksualizm, tudzież skłonność do asertywnego wyrażania cudzych poglądów politycznych miały im niebawem wyjść bokiem.

A na plaży znaleźli się w pewnym sensie przez przypadek. Objuczeni torbami z ręcznikami, plastikową wodą i utensyliami spowalniającymi grillowanie, nadciągnęli z dwóch przeciwnych kierunków, święcie przekonani, że znaleźli się na plaży tekstylnych. Usiedli nieopodal siebie, zanurzeni po końcówki dendrytów w osobnych, roztrzepanych jak jajo na omlet myślach, które miotały się wokół problemów ważnych i nie cierpiących zwłoki. Jako zapoznani patrioci, nawet na urlopie nie potrafili wyłączyć w swoich głowach telewizorów i Internetu, zapomnieć o z gruba ciosanej codzienność swojej krainy i żyć ulotną chwilą na piaszczystej ziemi. Justyna H. ubolewała nad kompletnym brakiem demokracji i prymitywnością rządzących, którzy wszystko robili tak, jakby chcieli zagrać gorszemu sortowi na nosie, a jej osobiście zrobić na złość i zabrać ostatnie majtki. Kamil W. zaś węszył wszędzie zdrajców i sprzedawczyków latających z kolejnymi bezpodstawnymi skargami do centrum rui i poróbstwa mieszczącym się w zdegenerowanej Brukseli. Kobieta zżymała się na cudaczne i niebezpieczne reformy w sektorze oświatowym oraz na rzeź niewiniątek przeprowadzaną w wymiarze sprawiedliwości, a mężczyznę doprowadzała do wrzenia i apopleksji mnogość kłamstw wypluwanych ustami totalnej opozycji. I tak siedzieli na plaży, i cierpieli wspólnie, choć każde z daleka i osobno.

Zajęci burzami w swych mózgach, nie zauważyli tego, co gołym okiem było widać: że wokół panowała kompletna, rajska niemalże golizna. Że cała plaża usiana była gołymi odnóżami ludzkimi, gołymi brzuchami, gołymi pępkami, gołymi karkami i gołymi czterema literami. Tylko oni tkwili nadal w swych umiarkowanie pstrokatych strojach kąpielowych przywiezionych z jakże odległej w tym momencie macierzy. Bo wypada wspomnieć, że wspomniana plaża znajdowała się wprawdzie na planecie Ziemi, ale dla Justyny H. i Kamila W. była cudzoziemska, czyli zagraniczna. Dotarli na nią jako te ptaki – drogą powietrzną. Ich samolot wylądował na lotnisku w G. poprzedniego dnia wieczorem, a podstawiony autobus zawiózł ich do wioski dla turystów, gdzie przyjęto ich skoczną muzyką i napojami wyskokowymi.

Minęły dobre dwie godziny, gdy nagle dotarło do nich, gdzie właściwie się znajdują. A wtedy, zupełnie niezależnie od siebie, zerknęli przez ciemne okulary na słońce, powiedli wzrokiem po bezkresnym oceanie, który tłukł lekko spienionymi falami o piaszczysty brzeg, i wpadli jednocześnie na tę samą absurdalną i niegodziwą myśl: pal diabli ojczyznę w potrzebie, raz kozie śmierć! Zrzucili z siebie naprędce ostatnie tekstylia, jakie okrywały ich powłoki cielesne, i ruszyli ku wodzie, każdy oczywiście swoją drogą – on kroczył marszowo na modłę prawicową, a ona stąpała totalnie opozycyjnie. Wiatr rozwiewał Justynie H. włosy wszędzie tam, gdzie je znalazł, czyli tylko na głowie. Z kolei głową Kamila W. wiatr nie mógł się zająć, gdyż mężczyzna miał czaszkę wygoloną. Jako że jednak był to wiatr zagraniczny i dlatego nie w ciemię bity, znalazł coś do mierzwienia w innych tradycyjnych miejscach na człowieczym, a w dodatku słowiańskim ciele.

I stało się, ocean, ten słony spryciarz, ich połączył. Tak umiejętnie pokierował swymi niepoprawnymi politycznie falami, że kobieta i mężczyzna niby przypadkiem wpadli na siebie, a następnie męskie ramię pochwyciło mocno żeńską kibić i już nie puściło. Świat zawirował, potem stanął jak wryty, a kiedy zaczął poruszać się na nowo, czynił to w zwolnionym tempie i przy dźwiękach skrzypiec tudzież oboju. A słońce świeciło jasno i mrugało porozumiewawczo do zajętych swymi sprawami ludzi.

Kiedy jakiś czas później Justyna H. i Kamil W. wychodzili z wody, trzymali się mocno za ręce. Ona uśmiechała się tajemniczo, patrząc mu prosto w oczy, a on zachwycał się morskością jej źrenic i również uśmiech nie znikał z jego prawicowego lica. Następnie Kamil W. bez zbędnych ceregieli przeniósł swój ręcznik w pobliże Justyny H., a potem wyznali sobie, że przylecieli tym samym samolotem i że mieszkają w tym samym hotelu, tylko na innych piętrach. W dalszej rozmowie okazało się, że pochodzą z tego samego miasta, że chodzili do różnych szkół oraz że łykają regularnie te same witaminy i suplementy diety, żeby utrzymać się w jako takiej formie. A potem jeszcze tylko on wysmarował jej wypukłości olejkiem do opalania, a ona zatroszczyła się o natłuszczenie wysokim faktorem jego wybrzuszeń i miłość ich została przypieczętowana.

Przez tydzień żyli jak w niebie, prawie się nie rozstawali. Dnie spędzali na adamowej plaży, a noce na zmianę: raz w pokoju u niego, raz u niej. Pili słodkie wino i kolorowe drinki z parasolkami, które podawał czarnoskóry, wiecznie uśmiechnięty barman. Jedli grillowane mięso miejscowych ryb i ssaków, zamawiali owoce morza i tropikalne owoce. Byli szczęśliwi i zaczęli nawet planować nieśmiało wspólną przyszłość, przy czym – trzeba to zaznaczyć – w tej kwestii szczególną inwencją wykazywała się Justyna H., bo Kamil W., jak na mężczyznę przystało, skrywał się raczej za mglistą powściągliwością.

Pewnego dnia zrobili jednak coś, czego dotąd nigdy wspólnie nie robili: zaczęli rozmawiać o polityce. No i zaczęło się! Z ust Justyny H. padły słowa o kaczyzmie, kaczystach i Kaczafim, potem o szaleństwach Krwawego Antoniego i smyczowej uległości Andrzeja Sebastiana. Kamil W. nie pozostał jej dłużny, wywlókł na światło dzienne pełofilii, koderastów i sześciu króli, a potem przeszedł do totalnych skarżypyt z Targowicy rodem i hamowania dobrych dla kraju przemian. Justyna H. odpłaciła się pancerną brzozą, co Kamil W. skontrował zamachem, zmową i zdradą narodową. Justyna H. nie dała sobie w kaszę dmuchać i zaatakowała słowami o nienawiści do pisiorów za to, że są pisiorami. Kamil W. dał jej z miejsca do zrozumienia, co myśli o takich wypowiedziach, używając przy tym epitetów dozwolonych w telewizji i Sejmie, ale nie w rozmowie z kobietą, a następnie, aby dowieść, że nie wypadł sroce spod ogona, zdetonował bombę atomową w postaci reprywatyzacji i okradania państwa przez poprzedni rząd, a do powstałego na nieboskłonie grzyba dorzucił granat ręczny ze złotej piramidy finansowej. Justyna H., czerwona z wysiłku i przejęcia, wypuściła jeszcze skromną strzałę z łuku, gdy wspomniała coś o łapówkach i kolejkach do kardiologa, na co Kamil W. zareagował pestką wiśni wystrzeloną z procy, czyli wspomniał drżącym głosem o niekorzystnej umowie na dostawy gazu – i byli gotowi. Dawno nie widziano i nie słyszano w okolicy takiego dantejskiego huraganu o tej porze roku. Wszyscy goście rozpierzchli się w popłochu, a barman skoczył pod bufet ze strachu i pozostał tam do białego rana. A nasi kochankowie tyle uzyskali, że tej nocy nie miało miejsca kolejne cudzołóstwo, gdyż każdy spał tak, jak sobie pościelił, czyli w swoim łóżku.

Justyna H. i Kamil W. unikali siebie przez następne trzy dni, nie pojawili się ani na plaży, ani w barze, ani w żadnym innym miejscu, które znali z wcześniejszych wspólnych chwil. Jedno nie wiedziało, co się dzieje z drugim. I znowu musiała wkroczyć siła wyższa, i zaprowadzić ich pod stragan, gdzie sprzedawano pamiątki dla turystów. Gdy już tam dotarli, spojrzeli na siebie i przez chwilę wydawało się, że ponownie skoczą sobie do gardeł. Jednakże stara handlarka, kobieta obeznana z mocami pozaziemskimi, powiedziała po cichu jakieś zaklęcie w swoim języku, wykonując jednocześnie nieznaczny ruch ręką, a wtedy oni z miejsca się uspokoili. I spojrzeli na siebie tak, jakby zanurzali się po raz pierwszy nago w oceanie, a na ich twarzach zagościły dwa lekko głupawe uśmiechy.

Kiedy skończył się ich dwutygodniowy urlop, nie wsiedli do samolotu, który miał ich odstawić do domu. Zostali nad oceanem. Parę miesięcy później Justyna H. sprzedała przez znajomego prawnika wszystkie swoje pierogarnie, a Kamil W. pozbył się mieszkania, zarabiając przy tym niezłą sumkę. Kupili sobie mały, przewiewny domek niedaleko plaży i nigdy już więcej nie trwonili czasu na rozmowy o polityce i innych rzeczach, na które nie mają absolutnie żadnego wpływu.

A z czego tam żyli? Okazało się, że nie tylko Justyna H., ale również Kamil W. miał niezwykły dryg do lepienia pierogów. Ich pierogarnia na plaży nudystów stała się sławna na całym świecie. I ja tam byłem, i wcinałem pierogi, aż mi się uszy trzęsły, a wróciłem stamtąd tylko po to, aby Wam o wszystkim opowiedzieć.

.

Dariusz Muszer

Obraz: Alex Colville

.

O autorze:

screenshot-2016-10-21-14-14-46

 

Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.

fot. autora – Hanna Rex

 

www.dariusz-muszer.de

..

Subskrybcja
Powiadomienie
2 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Jerry Bartonezz
6 years ago

To miła niespodzianka znaleźć
Pana twórczość, a szczególnie
na tym hyper-sanacyjnym portalu.
Jakże słusznie autor, pod koniec, zauważa,
ze nie ma absolutnie sensu spierać się
o sprawy, na które (szczególnie my-emigranci)
nie mamy wpływu. Toć, to przecież, totalna golizna-
depilacja miejsc bolesnych,robiona bez znieczulenia.
Lepiej niech to pozostanie naturalnie ukryte.
Pozdrawiam Pana w Hanowerze,
a odwetowcow w Bonn?

Dariusz Muszer
6 years ago

Dziękuję za pozdrowienia i za zajrzenie do pierogarni. Przesyłam serdeczne pozdrowienia zwrotne. Podoba mi się określenie “hyper-sanacyjny portal” – zabawne i chyba trafne. No i ta “depilacja miejsc bolesnych” – dla mnie perełka językowa! 😉