Z cyklu: – Notatki na blankietach
.
Kiedy Romuald T., bibliotekarz w stanie spoczynku, opuścił nasz niecny padół i przeniósł się do lepszego wymiaru, wszyscy odetchnęli z ulgą. On sam przypuszczalnie także. A uczynił to choćby z tego powodu, że odtąd nie musiał już toczyć nierównej i niesprawiedliwej wojny z podstępnym rakiem trzustki, tym bardziej że walka prowadzona była w samotności, z dala od wszelakich doktorów. Ci bowiem nie mieli na nic czasu, gdyż akurat grali w cymbergaja z planetarną, ba, międzygwiezdną pandemią! – i dlatego pozamykali wszystkie ośrodki zdrowia na cztery spusty. Pewnie uczynili to również trochę z obawy, żeby nie pozarażały się one od wizyt pacjentów, a tym samym nie zmutowały w stronę ośrodków choroby. Ludzi można wymienić, i to nawet dość szybko, jak dowodzą tego doświadczenia zebrane po wszystkich wojnach prowadzonych przez największego wirusa na Ziemi, czyli człowieka. O dobra nieruchome natomiast trzeba dbać, bo po COVID-19 będzie zawsze przed COVID-20 i tak dalej.
ZUS, ubezpieczeniowe ramię zbrojne i finansowe państwa, odetchnął z kolei dlatego, że mógł zaprzestać wypłacania Romualdowi T. jego emerytury i przeznaczyć pieniądze na ważniejsze sprawy, czyli na lizaki i kalesony dla wojska i policji. Na szczęście wzmiankowana renta starcza należała do gatunku nędznych, jako że Romuald T. cienko był prządł w książnicy miejskiej podczas aktywnego życia zawodowego, tak więc organy państwowe za bardzo nie obłowiły się na jego finalnej transformacji cielesno-duchowej.
Odetchnęli z ulgą ponadto ludzie z bloku, którzy – pomimo wielkiego zrozumienia dla chorobowej sytuacji sąsiada – mieli serdecznie dość nocnych krzyków dobiegających z mieszkania rodziny T. Bo też i prawdą było, że Romuald T. krzyczał. Czynił to jednak tylko wtedy, gdy go bardzo mocno bolało i nie miał środków przeciwbólowych pod ręką. A nie miał ich, bo nie znalazł się żaden lekarz nieugięty, który by mu zdalnie wypisał e-receptę. Mniejsze bóle Romuald T. przyjmował z pokorą, jak na męską głowę rodu przystało. Należy też dodać, że nawet gdy bóle stawały się nie do zniesienia, za nic w świecie nie wyrażał zgody na przywołanie pogotowia. Bał się, że karetka może naprawdę przyjechać i jeszcze go zabrać, a potem porzucony zostanie na schodach przed szpitalem i zdechnie tam niczym jakiś kłapouchy czworonóg. Jego słuszne czy niesłuszne obawy wspierane były od rana do wieczora przez satelitarny telewizor i inne bezprzewodowe środki masowego rażenia, do których miał wykupiony dostęp.
I wreszcie odetchnęli z ulgą również członkowie rodziny Romualda T., ponieważ zwolniło się miejsce na tapczanie. Rodzina była liczna i wielopokoleniowa: babcia, córka z własną córką, syn z żoną i czwórką drobiazgu, a także pies, kot, żółw, rybki w akwarium, książki i kwiaty doniczkowe, w tym paprotka, wręczona bibliotekarzowi przez koleżanki z pracy na imprezie pożegnalnej – a mieszkanie postsocjalistyczne, ciasne, choć trzypokojowe, z kuchnią oraz ślepą łazienką wielkości dwóch ikon aplikacji mobilnej.
Na szczęście syn, Piotr T., był prawdziwym obieżyświatem, nie jedynym zresztą z bloku. Za kaszą z omastą błąkał się od wielu, wielu lat po obcych krajach i raczej od święta przyjeżdżał do domu, zazwyczaj na Święta. Pieniądze natomiast słał regularnie i w miarę obficie, gdyż – co tu ukrywać – poza zatkaną umywalką nikomu w familii się nie przelewało.
Po śmierci ojca tenże Piotr T. zawitał na jednej nodze do Ojczyzny, by pomóc w załatwianiu spraw związanych z pogrzebem. No i się zaczęło! W akcie zgonu wyczytał, że szanowny rodzic wcale nie umarł na raka, jak twierdziła matka, tylko na COVID-19. Poczuł się oszukany i zrobił rodzinie jazdę figurową na błocie: nie dość, że nie zadbali należycie o ojca, to jeszcze zarazili go koronaświrusem, bo kto inny, niż właśnie oni, mógłby przynieść to cholerstwo do domu, skoro obłożnie chory ojciec nie ruszał się z wyrka. Rodzina szła w zaparte i obstawała zgodnie przy trzustce i nowotworze złośliwym. Nic to jednak nie dało, Piotr T., co z niejednego europejskiego pieca kajzerki jadł, wiedział swoje i nie dał sobie wmówić, że jakikolwiek polski lekarz byłby w stanie z chęci zysku poświadczyć nieprawdę w tak ważnym urzędowym dokumencie, jakim bez wątpienia jest akt zgonu.
Jego jedyną słuszną opinię potwierdziła okoliczność, że następnego dnia cała rodzina objęta została dwutygodniową kwarantanną, ponieważ, jak orzeczono urzędowo, wszyscy mieli bliski kontakt szóstego stopnia z osobą zarażoną. Piotr T. próbował się jeszcze wymigać od gromadnego odosobnienia, dowodząc, iż we wzmiankowanym czasie nie bawił w Kraju, tylko od rana do wieczora kładł silikon na budowie w Bawarii, ale kto by go tam słuchał! Inspekcja sanitarna zarzuciła mu kombinatorstwo pierwszej wody i wspomniała, że dysponuje argumentem w postaci mandatu karnego. Jego wysokość, pomimo że wyrażona została w złotówkach, zrobiła piorunujące wrażenie na Piotrze T.
I w ten sposób załatwiona została kwestia udziału bliskich w pogrzebie zmarłego oficjalnie na koronawirusa, emerytowanego bibliotekarza Romualda T. Próbowali jeszcze telefonicznie uzyskać jakieś informacje od tego czy innego urzędu, ale albo się nie dodzwonili, albo ich zbywano. Nie wiedzieli zatem, czy dziadek spoczął już w poświęconej ziemi, czy też jeszcze nie. A jeśli spoczął, to gdzie i kiedy. Usiłowali dowiedzieć się tego również później, po zakończeniu kwarantanny zbiorczej, nikt jednak nie potrafił udzielić im zadowalającej odpowiedzi. Romuald T. zniknął z ewidencji, a jego ziemska powłoka zdawała się przebywać wszędzie i nigdzie.
Postanowili skorzystać z pomocy prawnej. Adwokat, owszem, dał im termin, i to nawet dość szybko, bo za miesiąc, a gdy się zjawili, nie kazał nawet przyodziewać pysków w kagańce ochronne. Jednym uchem wysłuchał, co mieli do powiedzenia, bazgrząc przy tym tajemnicze esy-floresy na kartce, obiecał, że zajmie się tematem, pobrał stosowną opłatę i na tym zakończył swoją aktywność jurystyczną w sprawie. Gdy do niego dzwonili, coś tam bobczył pod nosem i wił się jak poledancerka na rurze, zasłaniając się ochroną danych osobowych i obowiązującymi wszystkich dyrektywami unijnymi.
Prawdopodobnie do dziś sprawa miejsca spoczynku Romualda T. nie zostałaby wyjaśniona, gdyby nie notes, niezbyt gruby plik sklejonych kartek w miękkiej oprawie, który zmarły tydzień przed swoim odlotem w kosmos przekazał na przechowanie żonie, a ona o tym zapomniała. Tak się złożyło, że pół roku później notes wpadł przypadkiem w ręce synowej. Grażyna T., nie w ciemię bita, z miejsca rozpoznała jego znaczenie i wartość, przede wszystkim rynkową. Bo oto przed nią, na stole kuchennym, leżała perła, największy skarb, jaki polskojęzyczny przedstawiciel homo sapiens może otrzymać w cudowny sposób od samej Pani Bozi: spis terminów przyszłych wizyt lekarskich.
Do tego momentu rodzina trwała w przekonaniu, że emerytowany bibliotekarz odszedł w biedzie i nie zostawił nic w spadku, a tu nagle takie fundamentalne odkrycie! Romuald T. okazał się bogaczem nie lada, a scheda po nim przekraczała wszelkie ludzkie pojęcie. W ciągu ostatnich pięciu lat zapisał się na blisko pół tysiąca wizyt in spe u różnych specjalistów od chorób wewnętrznych i zewnętrznych, przy czym ostatni termin przypadał na grudzień Roku Pańskiego 2035. Kogo tam nie było: i kardiolodzy, i nefrolodzy, i pulmonolodzy, i stomatolodzy, i laryngolodzy, i dermatolodzy, i ortopedzi, i diabetolodzy, i flebolodzy, i endokrynolodzy, i neurolodzy, i androlodzy, i onkolodzy, i urolodzy, i immunolodzy, i ortodonci, i hematolodzy, i geriatrzy, a nawet kilku ginekologów, jedna neonatolożka, jeden chirurg dziecięcy, jeden genetyk i, na koniec, dyplomowany podolog.
Grażyna T., podobnie jak pozostali członkowie rodziny, nie spodziewała się, że na świecie istnieje aż taka wielorakość schorzeń. O specjalistach z kolei myślała, że większość dawno odleciała do ciepłych krajów, a tu okazało się, że nadal siedzą w gnieździe i wprost palą się, żeby za odpowiednią opłatą uratować komuś życie. Albo, co pewniejsze, wpędzić w jeszcze większą chorobę.
Dzielna kobieta dobyła laptopa i ruszyła z kopyta: pozakładała konta w różnych mediach społecznościowych, nawiązała kontakty w internecie, dała ogłoszenia i rozpoczęła wielką wyprzedaż terminów po teściu. Schodziły jak fabryki i stocznie po ustrojowej zamianie siekierki na kijek: szybko, tanio, pod stołem i w obce ręce.
Najlepiej sprzedawały się terminy z wieloletnim wyprzedzeniem, tego- i przyszłoroczne szły jak współczesny belfer do budy: niemrawo i opieszale. Przyczyn takowego stanu rzeczy należało doszukiwać się w pandemii. Nikt z kupujących nie liczył na to, że w najbliższych miesiącach, a nawet latach zaraza się wyprztyka i odpuści, i że szpitale otworzą wcześniej swoje podwoje dla zwykłych cukrzyków, sercowców czy rakowców. Król panował jeden, nazywał się Covid XIX i wcale nie zamierzał zrzucać szat, a tym bardziej pokazywać się ludziom nago, czyli jak go Pan Wuhan stworzył.
Ile spadkobiercy Romualda T. zarobili na sprzedaży medycznych terminów, nie powinno nikogo interesować. Jeśli jest inaczej, to całkiem niezłym tropem byłoby zapoznanie się z obowiązującym prawem spadkowym i podatkowym. Tych z kolei, którzy próbowaliby podważyć legalność takowych transakcji, odsyłam do orzeczenia Sądu Najwyższego III CZP 113/20, gdzie jak byk stoi: „terminy do lekarzy i innych specjalistów wchodzą w skład masy spadkowej podmiotów indywidualnych i gospodarczych, a tym samym podlegają dziedziczeniu w zakresie nieokreślonym w niniejszej podstawie prawnej”.
Nie skupiajmy się jednak na banalnych kwestiach jurydycznych, gdyż to strata czasu. O wiele ważniejsze są kwestie, które miały miejsce przy okazji jednej z internetowych transakcji. Chodziło o termin u pewnego rakoznawcy, przypadający na jesień przyszłego roku. Nabył go Tymoteusz J., nie dla siebie, lecz dla ojca, na gwałt potrzebującego konsultacji lekarskiej. Następnie udał się do recepcji poradni onkologicznej, dał w łapę, komu trzeba i dokonano zamiany nazwiska pacjenta oczekującego na wizytę. Przy tej okazji Tymoteusz J. uzmysłowił sobie, że nazwisko T. już parę miesięcy wcześniej obiło się mu rykoszetem o uszy. Pracował bowiem w zakładzie pogrzebowym, któremu zlecono organizację spopielenia zwłok pewnego zmarłego na chorobę wywołaną wirusem SARS-CoV-2, a tym zmarłym był właśnie emerytowany bibliotekarz, Romuald T.
Jeszcze tego samego dnia Tymoteusz J. skontaktował się ponownie z Grażyną T. i opowiedział, co wiedział, czyli zdał relację z przygotowania do kremacji. I tak synowa dowiedziała się, że zwłoki teścia, zgodnie z obowiązującymi przepisami sanitarnymi, nie były myte, tylko zostały zdezynfekowane płynem odkażającym o wirusobójczym spektrum działania, a następnie umieszczono je, nagie, wraz z całym ubraniem, które miał na sobie zmarły w chwili śmierci, w szczelnym worku, a ten włożono do kolejnego, jeszcze bardziej szczelnego worka. Potem tak zapakowane doczesne szczątki umieszczono w kapsule transportowej wykonanej ze specjalnego materiału umożliwiającego jej mycie i dezynfekcję. Zaraz też zamknięto ją hermetycznie, spryskano płynem odkażającym i odesłano do krematorium. Tymoteusz J. nie był wprawdzie obecny przy paleniu zwłok Romualda T., gdyż to nie należało już do jego obowiązków, ale wiedział, gdzie może obecnie znajdować się urna z prochami i kogo należy w tej sprawie odpowiednio posmarować, żeby cinerarium przeniosło się w przestrzeni i zostało wydane rodzinie.
Grażyna T. postanowiła skorzystać z jego pomocy. Kiedy się spotkali, zwróciła Tymoteuszowi J. pieniądze za onkologiczny termin, pomimo że wzbraniał się je przyjąć. Potem poszło wszystko gładko: wykupiwszy urnę w krematorium, zabrała teścia do domu.
Kiedy zadzwoniła na plebanię, żeby ustalić z księdzem termin mszy żałobnej i pogrzebu, okazało się, że kolejka jest długa, bo ludzie teraz mrą na potęgę, i że trzeba czekać, może za kilka tygodni albo miesięcy coś się zwolni i jakiś termin się znajdzie.
Na takie dictum rodzina T. odbyła w stołowym walną naradę, podczas której jednomyślnie postanowiono, że skoro tak się sprawy mają, prawdziwy pochówek odbędzie się kiedyś tam, w bliżej nieokreślonej przyszłości, najprawdopodobniej po zakończeniu pandemii, jeśli rzecz jasna uda im się jakoś przeżyć. Do tego czasu niech dziadek pomieszka sobie jeszcze trochę z nimi. Tym bardziej że zwolniło się miejsce na parapecie, gdyż paprotka, która stała tam od lat, właśnie wzięła i wyzionęła ducha.
.
Dariusz Muszer
.
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 r. w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor wielu książek. Mieszka w Hanowerze. Ostatnio opublikował: Baśnie norweskie (2018), Wiersze poniemieckie (2019), Człowiek z kowadłem (2019), Księga ramion deszczu (2020) oraz Córka męża i córka żony (2020).
fot. autora – Hanna Rex
Strona internetowa: www.dariusz-muszer.de
E-booki autora – do nabycia na amazon.ca