z cyklu: Ze wspomnień krzaczka porzeczki
No i stało się, ogród naszła zaraza. Ni z gruszki, ni z czarnuszki nas napadła, choć po prawdzie powinniśmy byli się jej spodziewać, bo jakieś tam przecieki z zewnątrz przecież wcześniej docierały. Nikt nie wie, skąd przybyła. To znaczy, ktoś tam pewnie wie, ale ten ktoś nie pochodzi z ogrodu. Gdyby pochodził, już ja bym sobie z nim porozmawiał!
I, wyobraźcie sobie, w zimie się to stało! Skąd bierze się zima i brak śniegu, to nawet kret wie, co mieszka w podziemnych korytarzach, rytych na łapu-capu pod ogrodem i pod ościennym polem. Natomiast powstawanie zarazy okryte jest niemalże zawsze tajemnicą, co sprzyja rozprzestrzenianiu się fałszywych wiadomości i plotek.
Lilak pospolity, nazywany niesprawiedliwie bzem, zaczął podejrzewać klona, że to niby jego robota. Stwierdził, że klon jest najokazalszy w ogrodzie, wyższy nawet od chałupy, pewnie usiadł na nim jakiś ptak i go zaraził, a potem lawina paskudztwa ruszyła. Napomknąłem, że za takie gadanie mogą go ściąć. Spodobała mu się ta myśl, gdyż ubiegłego roku po zakończeniu kwitnienia nikt nie skrócił go o zbrązowiałe kiście.
– Jak mnie zetną, to się odrodzę i zakwitnę – oznajmił. – Nuże, każ chwytać za piły i nożyce!
Powiedziałem, że na takie cięcie, o jakie mu chodzi, jest już wprawdzie za późno, bo powinno się to było zrobić najdalej na początku ubiegłego lata, ale załatwię sprawę, jednakże pod warunkiem, że przestanie gadać o winie klona i ptaka. Przytaknął cicho i rzeczywiście trzymał się obietnicy.
Nic to jednak nie dało, gdyż fałszywe oskarżenia poszły w ogród. Klona nadal podejrzewano o najgorsze, a w mieleniu jęzorem przodował żywopłot. Z żywopłotem, jak wiemy, jeszcze nikt nie wygrał. Jak się czegoś uczepi, to nie ma zmiłuj się. Jest najdłuższy z nas wszystkich, ciągnie swoje ligustrowe krzewy wzdłuż najbardziej długaśnego boku trapezowatego ogrodu, stąd też łatwo mu dotrzeć do sporej ilości mieszkańców. Żywopłot ględził i ględził, wiele bulgotania i zła przy tym wyrządzając, aż mu zaraza zamknęła liście – wtedy dopiero przestał.
To był dla nas znak, że coś wreszcie należy zrobić.
Poczęliśmy się zastanawiać, jak zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się zarazy. Tamaryszek jako pierwszy poddał pod dyskusję myśl o izolacji, a szypszyna, nasza droga psia róża, uzupełniła jego wnioski o powściągliwość społeczną. Nalegała, żebyśmy nabrali do siebie dystansu i żeby każdy stał tam, gdzie go posadzono albo gdzie sam sobie wyrósł, a nie szwendał się niepotrzebnie po okolicy.
Nawet trzmiel wylazł ze swojego hotelu, żeby zabrać głos w sprawie. Złożył wniosek o wprowadzeniu zakazu wlotu do ogrodu i przelotu nad tymże obcych ptaków, owadów oraz innych istot latających lub też noszących się z zamiarem nauczenia latania. Ta ostatnia uwaga była aluzją do rodziny dzikich królików, które zasiedliły jesienią piwnice kompostownika i pracowały nad skonstruowaniem lotni w celu szybszego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Pająk z garażu stwierdził, że bąk ma rację, co spowodowało krótką kłótnię, jako że trzmiel nie lubi, gdy nazywa się go bąkiem, a następnie propozycja trzmiela została jednogłośnie przez wszystkich przyjęta. Aby przypieczętować porozumienie, pająk wypuścił w geście dobrej woli dwie muchy ze swojego pajęczynowego więzienia w kącie garażu, co i tak na nic im się zdało, gdyż były dawno martwe. Zabiła je oczywiście zaraza.
Następnie, na wniosek pigwy, stonogi wespół z dżdżownicami uszyły dla wszystkich maski ochronne z kory brzozowej. Brzoza nie była tym wcale zachwycona, ale dzielnie zniosła obdzieranie ze skóry, którego dokonał dereń przy pomocy ostrokrzewu. W podzięce za ofiarę obiecaliśmy brzozie, że nigdy więcej nikt nie będzie toczył z niej na wiosnę soku.
Dzięki założeniu masek ustało wzajemnie opluwanie się, a także bezwiedne rozpylanie zarazy w powietrzu. Odtąd każdego niezakutanego lub chodzącego w masce na bociana, można było oskarżyć o świadome zatruwanie życia innym oraz o podcinanie gałęzi, na której sam siedzi. Blady strach padł na ogród.
I w ten to przemyślny sposób odcięliśmy się od świata. Świat jednak wcale nie zamierzał odcinać się od nas, o czym mieliśmy się już niebawem przekonać.
Dariusz Muszer
O autorze:
(ur. 1959) – prozaik, poeta i tłumacz. Ukończył studia prawnicze, pracował w różnych zawodach, m. in. jako ślusarz, klezmer, instruktor teatralny, dziennikarz, oświetleniowiec i taksówkarz. Mieszka w Hanowerze. Pisze po polsku i niemiecku.
Opublikował m.in. tomy wierszy: Die Geliebten aus R, und andere Gedichte (1990), Księga zielonej kamizelki (1996), Jestem chłop (2004), Wszyscy moi nieznajomi (2004), Zapomniany strajk (2012), oraz powieści: Ludziojad (1993), Die Freiheit riecht nach Vanille (1999, wyd. pol. Wolność pachnie wanilią, 2008), Der Echsenmann (2001), Niebieski (2006), Gottes Homepage (2007, wyd. pol. Homepage Boga, 2013) i Lummick (2009).
.
fot. autora – Hanna Rex..
Strona internetowa: www.dariusz-muszer.de
E-booki autora – do nabycia na amazon.ca