Walenty T. odziedziczył po dziadku długie nogi, po matce dobry słuch, a po sąsiedzie z parteru niebagatelny węch. Jako że nie został ani trójskoczkiem, ani też bocianem, długie nogi nie spełniały ważniejszej roli w jego życiu, służyły mu wyłącznie do tego, aby – jak każdy zjadacz chleba – miał na czym pałętać się po ziemskich wertepach. Dobry słuch i węch z kolei po wielokroć uratowały mu życie w barach mlecznych i podejrzanych spelunkach, a przede wszystkim przyczyniły się do niezwykłego rozwoju jego kariery zawodowej. Walenty T. był bowiem pisarzem, a w dodatku należał do grona znamienitych pisarzy z socjalizmu rodem, czyli takich, co to zawsze dobrze słyszą, co w trawie piszczy, jak również świetnie czują cyrylicę i pismo łacińskie nosem.
Na debiut literacki załapał się w początkach gierkowszczyzny, publikując w sterowanym ręcznie piśmie młodzieżowym krótkie opowiadanie o rabatkach, marszu i chęci pocałowania dziewczyny w pępek. Wkrótce po tym niebywałym sukcesie napisał prośbę o przyjęcie do PZPR, realno-socjalistycznej monopartii troszczącej się o puste półki i kieszenie peerelowskich poddanych oraz o puste głowy swoich członków. Uzyskał akceptację, został kandydatem, a po dwóch latach stanął wreszcie w szeregu jako pełny członek. A że Walenty T. był obrotny i lśniący niczym błystka ze sklepu wędkarskiego, szybko zapoznał się bliżej z kilkoma grubymi rybami, wyrobił sobie chody i dzięki temu publikował regularnie swoje wiersze, recenzje, artykuły i opowiastki w tygodnikach, miesięcznikach oraz kwartalnikach kulturalnych i ogólnoliterackich.
Dalej poszło jak z bicza trzasł. Przespał się z leciwą dyrektorką pewnego centralnego wydawnictwa i ukazała się jego pierwsza książka poetycka, następnie druga, trzecia – i chór dyżurnych recenzentów obwołał go odświeżonym wcieleniem pewnego przyprószonego siwizną, socrealistycznego wieszcza. Posypały się nagrody od ministra, wojewody i towarzystw kultury, otrzymał stypendia, a po trzech latach czyśćca w Kole Młodych Pisarzy przyjęto go do Zlepu, czyli stał się literatem pierwszej wody. Wtedy też pozwolono mu korzystać z domów pracy twórczej oraz dokonywać zakupów w specjalnych sklepach, gdzie półki uginały się od dóbr wszelakich, zamiast tradycyjnie świecić octem.
Kiedy pewnego dnia oświadczył, że zamierza założyć podstawową komórkę społeczną, w trybie przyspieszonym przydzielono mu z puli komitetu wojewódzkiego mieszkanie spółdzielcze. Wybrał trzypokojowe, na czwartym piętrze, gdyż przynależała do niego największa w całym bloku piwnica. W dniu złożenia przysięgi przed urzędnikiem stanu cywilnego nie dźwigał żony na górę, sama się tam wdrapała. Ale przez próg ją przeniósł, posapując przy tym okrutnie, jako że lepsza połowa była słusznej postury, a on ździebko nikczemniejszej. A potem państwo T-scy wzięli kredyt dla młodych małżeństw w Banku PKO i zaczęli się urządzać. Wystali w kolejkach kolorowy telewizor, wieżę stereo, zestaw wypoczynkowy, ławę rozkładaną, pralkę automatyczną, wykładzinę podłogową oraz meblościankę na średni połysk. Kiedy Walenty T. z okazji kolejnej okrągłej rocznicy Rewolucji Październikowej otrzymał niespodziewanie asygnatę na malucha, potraktował ten partyjny gest jako kolejną, zasłużoną kropkę nad i.
Żył, konsumował, kochał i tworzył pełną gębą, a ponieważ ciągle mu było wszystkiego mało, po jakimś czasie zaczął donosić, głównie na koleżanki i kolegów po piórze. Czynił to bardziej z nudów, niż z pierwotnych potrzeb poetyckiego ducha. Za donoszenie otrzymywał mniejsze (bilety do kina, kawa, koniak) lub większe (zegarek, owocarka kryształowa, paczka delikatesowych towarów) prezenty oraz krajową kapustę, a także wypuszczano go bez gadania na świeże powietrze, czyli jeździł do demoludów i dwa razy na Zachód. Esbecja wiedziała, że wróci, bo nigdzie nikomu nie będzie tak dobrze, jak w czułych ramionach oficera prowadzącego. Walenty T. wracał, pisał sprawozdanie z pobytu, odbierał jakąś kolejną nagrodę partyjną, zwieńczał swą głowę kolejnym wawrzynem poetyckim i każdego dnia podbijał świat na nowo.
W połowie lat osiemdziesiątych gwiazda Walentego T. zaczęła cokolwiek przygasać, aż w końcu, u schyłku jaruzelszczyzny, tliła się już tylko i kopciła niczym zawilgocony znicz pogrzebowy. Poza coraz rzadszymi donosami do bezpieki nie udawało mu się napisać niczego, co warte byłoby druku i za co dostałby jakieś pieniądze. Żona, Lucyna T., dziennikarka zatrudniona w miejscowym organie prasowym jedynej słusznej partii, zaczęła kręcić nosem i mieć wątpliwości co do lokaty swych najgłębszych uczuć, a Walenty T. pogrążył się w zadumie. Myślał, myślał – nic jednak mądrego nie wymyślił.
Niespodziewanie w sukurs pospieszyła mu pewna gazeta podziemna, wydawana na powielaczu, która opublikowała jeden z jego wcześniejszych utworów poetyckich. Wprawdzie wiersz opatrzony został odredakcyjnym komentarzem sprowadzającym się do tego, jak w ogóle nie należy wierszy pisać i jak w szczególności nie należy wysługiwać się brzydkim komuchom, ale dla dalszego rozwoju wypadków nie miało to większego znaczenia. Publikacja w podziemiu pozostawała publikacją w podziemiu. Walenty T. zwietrzył swoją historyczną szansę: oto dzierżył w dłoni zarówno wróbla jak i przysłowiowego gołębia z dachu.
Lucyna T. nie podzielała mężowskiego optymizmu i pragnąc zabezpieczyć swoje doczesne potrzeby, postąpiła ahistorycznie w rozumieniu leninowskim: poszła w długą z redaktorem naczelnym wspomnianego periodyku partyjnego, człekiem żonatym, dzieciatym i brzuchatym. Uczucie, jakim do niego zapałała, nie było być może najgorętsze i najszczersze, ale z darwinistycznego punktu widzenia w pełni uzasadnione. Wspomnieć w tym momencie wypada, że Walenty T. nawet nie zauważył owego emancypacyjnego wybiegu szanownej małżonki, gdyż był całkowicie zaprzątnięty zjawiskami nadprzyrodzonymi, czyli sobą. Do rozwodu jednakowoż nie doszło, a to z tej przyczyny, że naczelny kochanek w związku z transformacyjnymi przemianami dość szybko odstawiony został niejako na boczny tor, czyli przeniesiono go na stanowisko dyrektora nowo powstałego banku, co spowodowało, że poczuł się zmuszony wziąć sobie nową, bardziej podręczną, a przede wszystkim biegłą w księgowości faworytę.
I wtedy Lucyna T. poszła po rozum do głowy, i doznała objawienia. O ile wcześniej nikt jej nigdy nie widział w Domu Bożym, o tyle odtąd nie opuściła żadnej mszy. Nie będzie w tym momencie przesadą wspomnienie, że zawsze stała w pierwszym rzędzie i najczyściej śpiewała. A głos, co tu ukrywać, miała przepiękny. Wiara przenosi góry, a niekiedy również stanowiska. W niespełna rok później Lucyna T., była sekretarz POP PZPR, została redaktorem naczelnym w oczyszczonej na glanc z komunistycznej przeszłości macierzystej gazecie i pozostała na tym stanowisku przez następne dwadzieścia lat.
Z kolei Walenty T., jeszcze w 1989 roku, tuż po zakończeniu dzielenia herbatników i czerwonej oranżady przy okrągłym stole, uznał, że czas najwyższy należycie się utytułować. Tytuł, jaki sobie nadał, był skromny i dla niego nawet nieco wstydliwy, ale w nowych realiach nad wyraz odpowiedni, gdyż mógł mu otworzyć drzwi, zatrzaśnięte tuż przed jego nosem przez podłość ludzką i niesprawiedliwość dziejową. Nie chodziło tu o żaden specjalny tytuł naukowy, zawodowy czy szlachecki, tylko o zwykły wytrych, godność formalną, jaka wiązała się z mianem opozycjonisty. Walenty T. ogłosił, że od samego początku kariery pisarskiej był dysydentem i że swoje wycierpiał pod partyjnym knutem, gdyż koszmarna cenzura nigdy nie przepuszczała jego najlepszych kawałków. Niewielu mu w te bajki uwierzyło, bo też do niewielu wyznanie to dotarło. Tyle że, na szczęście, Walenty T. nie pozostawał samotną wyspą, w podobnej sytuacji znajdowało się wielu byłych socjalistycznych literatów – i oni to pomogli mu w głoszeniu nowej prawdy. A on pomógł im. Zgodnie z dobrym przykładem, idącym z góry, z samej stolicy, postanowili, że nie będą rzucać kamieniami, skoro wszyscy siedzą w jednej i tej samej szklarni. Rozliczać to się mogą wyrachowani ludzie, a oni, literatki i literaci, nie mają najmniejszego zamiaru frymarczyć swoimi ideałami niczym jakowi buchalterzy. A poza tym ten, kto da się rozliczyć, jest cienki Bolek i koniec. I przejechali się grubą kreską po swoich życiorysach tak zamaszyście, że nic w nich z chlubnej, socjalistycznej i partyjnej przeszłości nie zostało.
Po dokonaniu korekty przeszłości Walenty T. zakwitł jak wiosenna łąka. Zaczęto go znowu zapraszać i honorować: pokazywał się w telewizji, udzielał głosu do radia, produkował teksty do gazety żony i innych pism, w których redakcjach zasiadali jego wyprani w proszku IXI 65, czyli zdekomunizowani, towarzysze, a także udzielał się w różnych gremiach opiniotwórczych, które prawiły ludziom, jak wolny człowiek ma żyć w nowym, niepodległym kraju. Za osiągnięcia w dziedzinie literatury przyznano Walentemu T. Nagrodę Literacką ZLP, a minister wręczył mu wykonany z tombaku posrebrzanego medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Kiedy powstała polskojęzyczna wersja Wikipedii, Walenty T. zadbał o potwierdzenie nowego życiorysu i wpis o swojej działalności opozycyjnej. Słowa poszły w internetowy świat, by wkrótce zabrnąć pod strzechy posiadaczy modemów. I tak to rozpoczęło się kolejne, tym razem wirtualne życie literata T.
Pozostała do rozwiązania tylko jeszcze jedna kwestia. Walenty T. nigdy nie zmienił mieszkania przyznanego mu z puli komitetu wojewódzkiego; wykupił je tylko na własność, gdy stało się to modne. Przy czym nie tyle chodziło mu o samo mieszkanie (wchodzenie na czwarte piętro to nie przelewki), co o piwnicę. Jeszcze w czasach świetności komuny wprawił tam solidne drzwi, w miejsce ażurowych, jakie mieli wszyscy. Za tymi drzwiami składował wszystkie gazety i czasopisma, w których cokolwiek opublikował, oraz nierozdane i niesprzedane egzemplarze swoich książek. Częstokroć przesiadywał w tej największej w całym bloku piwnicy, przeglądając swoje długie życie na papierze, wypalając przy tym papierosa za papierosem, pomimo że kardiolog powiedział mu, że każdy papieros może stać się jego ostatnim.
Pewnego przedpołudnia, nazajutrz po siedemdziesiątych urodzinach, zszedł na długich, obrzmiałych od podagry nogach do piwnicy, gdzie oddał się po raz kolejny lekturze swych dzieł. Mówią, że serce nie wytrzymało, gdy zaciągnął się papierosem. Mówią, że dzieciaki podpaliły szmaty, a on nie poczuł swędu i nie usłyszał nawoływań. Mówią, że w piwnicznym korytarzu było tyle dymu i ognia, jakby ktoś otworzył drzwi do samego piekła, a smród unosił się taki, że drzewa zwiędły i pospadały z nich wszystkie wróble i gołębie. Mówią, że gdyby straż pożarna nie przyjechała na czas, to spaliłby się cały blok, a może nawet całe miasto. Mówią, że żył jeszcze, gdy go wieziono do szpitala, i że przez cały czas coś zaciskał mocno w dłoni. Mówią, że był to popiół z jego książek. A inni mówią, że tylko plastikowa zapalniczka, którą z niezrozumiałych względów chciał ocalić z pożaru.
Kto by tam jednak wierzył w to, co mówią i piszą ludzie.
.
Dariusz Muszer
.,
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.
fot. autora – Hanna Rex
.