Dariusz Muszer – Legenda o peerelowskim poecie

Alojzy Z 002

Z cyklu: Notatki na blankietach

 

Alojzego Z. nawiedzały od czasu do czasu romantyczne powiewy i podmuchy. Czuł wtedy, że świat cały zawiera się w nim, a on zawiera się w świecie całym. Były to dla niego chwile wielkie i głębokie, dla otoczenia z kolei raczej trudne, bowiem Alojzy zwykł wszem i wobec opowiadać, że jest ogromnym poetą. Jak wiadomo, społeczeństwo toleruje poetów i innych głuptaków do czasu, gdy ci żyją biednie, chorowicie lub stale w pijackim widzie. Taki obraz poety utrwalił się przez całe wieki w tzw. świadomości zbiorowej. I dobrze, że coś się tam w końcu utrwaliło. Poeci (tudzież inni głuptacy) kultywują na potęgę postać chudego literata, co jednakowoż jest zajęciem na dłuższą metę mocno ryzykownym, szczególnie dla osób zainteresowanych. To jednak nie nasze zmartwienie, lecz wydawców, którzy zbijają kokosy (bądź tylko kokosanki) na tragicznych zejściach różnorakich nieudaczników, którym nie dane było zdobycie przedśmiertnej sławy, w pełni skądinąd zasłużonej. W każdym razie Alojzy Z. nie dowiedział się nigdy, że padł ofiarą literackiej mistyfikacji i homosapiensowskich skłonności do szukania sensu istnienia Kosmosu na dnie flaszki.

Świat tworzymy, świat nas tworzy, a wszystkie dobre role w tym teatrze rozdano na długo przed naszym urodzeniem. Nam pozostaje tylko czekać na następne wcielenie lub rozkoszować się wcieleniem poprzednim. Alojzy Z. święcie wierzył, że w poprzednim życiu był Eberem Brockeldem, nikomu nieznanym mnichem berberyjskim, który stworzył epokowe dzieło poetyckie pt. „Absurdum et absurdus”, co w luźnym przekładzie oznacza „Niedorzeczna niedorzeczność”. Alojzy Z. podawał wprawdzie, że tytuł ten oznacza nic innego, tylko „Polska w Polsce”, jednakże większość regionalnych krytyków literackich uważała, że jest to z jego strony zbytek eufemizmów. Poza wąską grupą wielbicieli, czyli Stajnią Mistrza, nikt nie wierzył w epokową wędrówkę duszy Alojzego, ale szaleństwo – jak wiadomo – dotyka tylko tych, którzy są bliżej uwielbianego bóstwa. Ludzie spoza kręgu powątpiewali, że Alojzy w ogóle ma duszę.

Nie pamiętał dokładnie, jak wrócił z konkursu poetyckiego w Nowej Soli. Jakoś jednak musiał wrócić, skoro wrócił! Jak przez mgłę wyłaniała mu się rozbita szyba w kiosku RUCH-u i jego ręka sięgająca po robotnicze papierosy bez filtra, a potem bieg przez płotki i opłotki, podczas którego słyszał psów granie i całkiem prozaiczne okrzyki milicjantów. Poranny raport posterunkowego R. mówił o chuligańskim wybryku w okolicach nowosolskiego dworca PKP. Sprawcy nigdy nie wykryto.

Potem znalazł się w pociągu, przecinającym ciemności niczym żółw, który nałykał się tabletek usypiających. Nieposkromiona wena twórcza Alojzego Z. skupiła się tym razem na osobie konduktorki, którą to zmusił był do wysłuchania kilku własnych wierszy (trzeba przyznać: wygłoszonych z pamięci i bez zająknięcia), porównał jej usta do flagi pierwszomajowej, a następnie obrzucił wyzwiskami w stylu tuman puchów marnych, głupia gęś pociągowa itp. Rozżalona nieudanym spotkaniem autorskim konduktorka poprosiła o pomoc sokistów, którzy na stacji docelowej sprawnie zajęli się delikwentem. Rozmowa na posterunku przebiegała w poetyckiej atmosferze, tzn. Alojzy Z. metaforyzował, cytując klasyków i wymieniając synonimy organów płciowych męskich i żeńskich, oraz utrzymywał, że wszyscy funkcjonariusze są synami pewnej pani, a ci słuchali go jak proroka i od czasu do czasu coś tam w kajetach notowali. Po trzech godzinach poetę opuściła wena słowotwórcza, i tym samym stał się z punktu widzenia przesłuchania bezużyteczny. Wyrzucono go za drzwi i mętnie obiecano, że wezwanie na kolegium przyjdzie później pocztą. Wyprysnął z kozy niczym Koziołek Matołek, przepełniony szczęściem, że nie został spałowany i że cudem uniknął wytrzeźwiałki.

Zielona Góra to było wtedy duże miasto – duże, gdyż bary otwierały tam swe podwoje nawet w niedzielę. Alojzy Z. strzelił sobie herbatkę i kanapkę w barze mlecznym niedaleko dworca, a następnie ruszył na podbój miasta. Znał je jak cudzą kieszeń, czyli nie znał wcale, ale że swój do swego ciągnie i jeśli chce, to swego znajdzie, wkrótce siedział w „Cepeenie”, otoczony wianuszkiem zwolenników poezji i darmowego piwa. Gdy przepijał nagrodę uzyskaną w nowosolskim konkursie poetyckim, miał tylu przyjaciół, że starczyłoby mu nie na jedno, a na dziesięć żyć. Klepał te swoje wiersze jak chłop biedę lub kosę, wlewał w siebie browar i zaczęło mu się jawić, że w przyszłym wcieleniu przybędzie na planetę Ziemię jako brązowa butelka ze złotym kapslem i hologramową naklejką. Jego poezjowanie nie spodobało się Zdzisławowi G., który niespodziewanie gromkim głosem nakazał, aby poeta w końcu zamknął ryło i dał też innym pogadać. Żaden krytyk literacki nie wyraziłby celniej i dobitniej opinii o wierszach i postawie poety Z. Alojzy strwożył się niezmiernie i przestał nadawać. Nie pożegnawszy się z pijanymi słuchaczami, oddalił się z lokalu jak zbity pies. Jedyne, co odróżniało go od tego szlachetnego zwierzęcia, był fakt, że nie szedł jeszcze na czterech łapach, a także to, że szedł zataczając się, co zbite psy niezwykle rzadko czynią.

W pobliskim parku usiadł ciężko na ławce, wygrzebał ostatniego sporta z paczki. Zapalił, popatrzył w niebo i oddał się mrocznym myślom. Zapragnął skończyć samobojem, jak to wyraził pewien romantyczny poeta (z tych prawdziwych), czyli postanowił odejść z hukiem. Nie dlatego, żeby świat mu zbyt dokuczył, lecz dla potomności, dla sławy. Wpadła mu do głowy arcygenialna myśl, aby stać się kolejnym poète maudits, poetą przeklętym literatury polskiej. Śmierci trzeba, by stać się wielkim, śmierci niezwykłej, śmierci przeklętej, śmierci, co lud i światek literacki poruszy, z nóg zwali. Dusza Alojzego krzyczała: „Bruno, Sted, Andrzej, Józek, Kazik – idę do was, róbcie już w niebiosach dla mnie miejsce…”.

I w tym wzniosłym momencie jego brzuch gwałtownie i niebezpiecznie zadrżał. Alojzy pomyślał, że właśnie łyżka koparki wyrywa mu trzewia – a to tylko echo jego wnętrzności grało… Upadł i zległ we własnym pawiu. Zanim zanurzył się w niebyt, zobaczył własne zdjęcie w czarnej obwódce i swoje wiersze na łamach centralnych pism literackich. I zobaczył również tłum prostych, skrzywdzonych ludzi: szli ku niemu ze wzniesionymi rękami, równym głosem skandując wspaniałe wersy, które on im napisał.

Po południu trzęsąca się kabaryna wiozła Alojzego Z. w kierunku Raculi. Tam lekarz i pielęgniarze zajęli się pijakiem. Oblewając jego nagie ciało zimną wodą i szorując ryżową szczotką, wcale nie przejmowali się tym, że dane jest im namacalne obcowanie z wielką legendą polskiej poezji współczesnej.

Następnego dnia spłukany Alojzy Z. pojechał na gapę pociągiem dalej. W Pcimiu czekało go rozwiązanie kolejnego konkursu poetyckiego. Musiał zdążyć. Nie mógł zawieść swoich wielbicieli.

Dariusz Muszer

.

O autorze:

screenshot-2016-10-21-14-14-46

 

Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.

fot. autora – Hanna Rex

www.dariusz-muszer.de

.

Subskrybcja
Powiadomienie
4 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz W.
8 years ago

Brawo!

8 years ago

To celna ironia i gorycz o tamtych czasach, i ich tzw. prorokach ale jak zawsze w eseju Dariusza Muszera z genialną lekkością i finezją ! Jak mówił onegdaj Marian Załucki: “Podkrążone oczy artystki wyrażały bezsens istnienia”. Przypominają mi się także najlepsze opowiadania Mrożka, w najkrótszych formach pokazujące sedno absurdu PRLowskiej rzeczywistości.

Dariusz Muszer
8 years ago
Reply to  Mariusz W.

Ukłon przesyłam. 🙂

Dariusz Muszer
8 years ago

Aż się spłoniłem. Jak młoda dzierlatka przy rwaniu pierza! Zainteresowanych M. Załuckim, niecodziennym satyrykiem z Kołomyi, odsyłam do strony internetowej: https://zalucki.net/