Z cyklu: Notatki na blankietach
Dawno, dawno temu, w głębokim Peerelu, podczas pewnego konkursu poetyckiego, powiedzmy, „O Laur Pcimia” zdarzyła się historia skomplikowana jak życie pijaka przed trzynastą, a momentami również kryminalna. Jurorzy tegoż konkursu nażłopali się gorzałki, a następnie przystąpili do przeglądania zestawów wierszy nadesłanych na konkurs. Czytanie szło im niebywale sprawnie, bo czas naglił, a niecierpliwi organizatorzy domagali się jak najszybszego ustalenia listy laureatów. Na wieść o poczynaniach jurorów nastąpiła ogólna konsternacja wśród zgromadzonej na sali tubylczej ludności Pcimia, jak również wśród poetów zaproszonych na konkurs. Jurorzy odwrócili bowiem kolejność czynności, jakie powinni byli wykonać, czyli złamali prawo zwyczajowe obowiązujące na ogólnopolskich imprezach poetyckich. Prawo to nakazywało ustalić wprzódy listę laureatów, a dopiero później można było przystąpić do wchłaniania przez otwory gębowe płynów kopiących po mózgach.
Pierwszą nagrodę przyznano niejakiemu Romanowi T., niezłemu poecie, acz człowiekowi niekiedy zanadto popędliwemu. Osobnik ten, tuż po publicznym ogłoszeniu werdyktu, odważył się zwrócić uwagę jurorom, że poezji nie należy czytać będąc w stanie wskazującym na spożycie, a tym bardziej nie powinno się jej po pijaku oceniać, gdyż po pijaku nawet kominiarz zdaje się być kolorowy jak wielkanocna kraszanka. Jurorzy, w swej ripoście, nie ustosunkowali się do spraw poezji, stwierdzili tylko grzecznie, że są trzeźwi jak radzieccy kosmonauci i koniec gadania. Sala zachowała się jak na prawdziwych Polaków przystało, czyli jedni byli za, drudzy – przeciw. Nie ustalono, czy ci, którzy są za, są za poezją, czy za piciem wódki. Podobnież nie udało się rozstrzygnąć problemu, czy ci, którzy są przeciw, są przeciw trzeźwości, czy przeciw piciu wódki, czy też w ogóle są przeciw poezji. Rozgorzała dyskusja narodowa w stylu wolnym, ostro wymieniano werbalne ciosy, później trochę postrzelano kwiecistymi metaforami, a wszystko skończyło się okrzykami radości, gdy na salę wniesiono pieczyste i płynne. Prysły dawne podziały, gdyż wszyscy byli głodni i pijący. W narodzie zapanowała zgoda.
Tymczasem Roman T., laureat i sprawca całego zamieszania, czyli główny warchoł, lub – jak kto woli – pierwszy odważny, postanowił udać się do miejsca, które zwykliśmy nazywać ustronnym. Przy sąsiednim pisuarze pojawił się wkrótce Wiesław G. i zaczął wszczynać, czyli wyraźnie szukał zwady. Okazało się, że osobnik ten jest dziennikarzem, a dziennikarzowi, w dodatku pracownikowi pewnego centralnego pisma młodzieżowego, chyba wolno – jak mniemał – skrytykować Romana T. za niecne zachowanie, czyli za publiczne obnażanie prawdy. Nakazał Romanowi T. milczenie, tym bardziej, że w jury zasiadał kolega Wiesława G., również dziennikarz, również centralnej prasy młodzieżowej. Roman T., który ani poezji, ani sroce spod ogona nie wypadł, odszczeknął się jak na zbuntowanego poetę przystało. Wówczas Wiesław G. rozsierdził się nie na żarty i powiedział, że już oni go, czyli Romana T., w centralnej prasie młodzieżowej załatwią. Powiedział też coś o tym, że Roman T. ma się przestać rzucać, bo swoje pierwsze miejsce przecież dostał, niech więc bierze forsę i spier… do domu. Wspomniał jeszcze, że z Romana T. nie będzie co zbierać, gdyż jak mu zaraz przyłoży, to ten zdechnie w powietrzu; jak również porównał zdobywcę „Lauru Pcimia” do pewnej części męskiego ciała, której pisownia ludowa jest krótsza, zaś literacka o jedną literę dłuższa. Ci, którzy znali Romana T., mogli zaświadczyć, że porównanie zastosowane przez Wiesława G. było – oględnie mówiąc – zupełnie chybione. Roman T. w żadnym wypadku nie przypominał wyżej wspomnianej części ciała męskiego. Ripostując, Roman T. znalazł dość trafną metaforę prostą na określenie postaci swego przeciwnika. Została ona zapożyczona z fraszki Jana Kochanowskiego „Na matematyka” i, niestety, zupełnie nie nadaje się do publicznego powtarzania.
I tak sobie nasi dzielni panowie dwaj wymieniali poglądy, gaworzyli o anatomii, ścigając się przy tym w przypominaniu sobie zwrotów, które kiedyś zasłyszeli w jakiejś knajpie albo widzieli napisane na płocie. Wreszcie poeta uznał pyskówkę za skończoną i skierował się do umywalki, aby ręce mieć czyste. Wówczas dziennikarz przypomniał sobie ostatni film, który widział u szwagra na wideo. Z rozpiętym rozporkiem doskoczył nagle do Romana T. i zdzielił go pięścią w tył głowy. Roman T. padł jak kormoran. Niespodziewany atak od tyłu zaskoczył go, ale nie na tyle, aby zapomniał, że jego pradziad ostro młócił włościan na dorocznych dożynkach. Zerwał się z mokrej posadzki i zdzielił nierycerskiego dziennikarza w pysk na odlew. Wymiana ciosów przerodziła się w karczemną bójkę, przy czym poeta bił lepiej i więcej, choć nie miało to nic wspólnego z klasycznym boksem. W pewnym momencie dziennikarz wycofał się cichaczem na uprzednio zajmowaną pozycję, czyli pod pisuar, i począł okrutnie wrzeszczeć, że chcą go zamordować.
Wszystko skończyło się happy endem, gdyż zbiegła się publiczność i rozdzieliła walczących, tudzież wybawiła nieszczęsnego dziennikarza centralnej prasy młodzieżowej od niechybnej śmierci. Zmoczono chusteczki do nosa i wytarto nimi krew przelaną w imię poezji. Wiesław G. zapiął rozporek i przeciskając się przez tłum, z podniesioną głową opuścił ustronne miejsce. Po chwili jego śladem podążył laureat konkursu, recytując pod nosem rymowane strofy pewnego młodopolskiego wieszcza. A z głośników na sali popłynęły „Rzeki Babilonu”.
W kilka dni później w centralnym organie prasowym organizacji młodzieżowej ukazał się reportaż z konkursu poetyckiego „O Laur Pcimia”, pióra – jakżeby inaczej – Wiesława G. Zajście w toalecie zostało przemilczane, podobnie jak imię i nazwisko głównego laureata konkursu. Podobno zabrakło miejsca ze względu na oszczędności papieru. Szeroko natomiast rozpisano się na temat żmudnej pracy jurorów i pełnej zaangażowania społecznego postawie organizatorów. Osobny akapit poświęcono wierszom pewnej poetki, której utwory nie zostały wprawdzie zauważone przez szacowne jury, ale i tak były bezsprzecznie najlepsze.
.
Dariusz Muszer
.
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.
www.dariusz-muszer.de
.
Już Platon wyklinał poetów w Republice,a Gombrowicz przestrzegał, że: nadmiar poezji jest tak przykry w konsekwencjach. To się musiało tak skończyć.
Z pewnością wszystkim zaszkodziły śledzie.
Dzięki Bogu, że autor relacji wyszedł bez szwanku
i taką tu nam krotochwile zmajstrowal.
(pripadkiem jsem zaHrabalowal, ano jo jsem Jiri)
Słuszna uwaga dotycząca śledzi, przykrych konsekwencji i izolowania poetów na jakiejś wyspie. Gdyby poeci częściej się hrabalowali, może byłby z nich jakiś pożytek. Na przykład można by ich używać do odgarniania śniegu. 😉