Z cyklu: Notatki na blankietach
Od pewnej pisarki odszedł mąż. Też mi wielkie mecyje, rzeknie ktoś, twórczynie literatury nie nadają się do małżeństwa, bo to wstrętne egoistki i onanistki językowe, nie ma zatem potrzeby o czymś i kimś takim strzępić klawiatury bezprzewodowej. Racja, święta racja, a nawet racica! Ale ja i tak trochę postukam w klawisze. Nie w obronie rzeczonej literatki, ino ku przestrodze, ażeby każdy wiedział, czym i jak może zakończyć się staroświecki, heteroseksualny, odchodzący do lamusa europejskiej historii związek między dorosłą przedstawicielką gatunku Homo sapiens płci żeńskiej a jej męsko-płciowym pendantem.
Owa pisarka to nie byle kto, tylko znana na wielu kontynentach naszej planety Balbina T. (imię i inicjał nazwiska oraz płeć całkowicie zmienione), autorka wielu wiekopomnych dzieł krótkoprozatorskich, trzech tomów wierszy, czterech esejów, trzynastu piosenek skocznych i mądrych, umieszczonych na dwóch płytach zespołu Los Arribanos, a także krytyczka literacka i okazjonalna współpracowniczka gazet lewitujących na niby-lewo, a niekiedy pośrodku. O tym, że jest również blogerką, vlogerką i ma swój kanał na TwejTubie nie muszę chyba wspominać, gdyż rzecz to oczywista.
Poznali się, gdy mieli po trzynaście lat, Balbina T. i Marceli J. (płeć przeinaczona). Lub, jak kto poprawny genderowo woli, Marceli J. i Balbina T. W głębokiej komunie, nad Jeziorem Lubiąż, na wakacjach. On przyjechał do Lubniewic ze swoimi rodzicami, ona ze swymi. Wczasy pracownicze gorzowskiego Stilonu, zakładu produkującego jedwab włókienniczy i taśmy magnetofonowe, ich połączyły. Pokochali się i zaczęli obmacywać, rok później doszło do pierwszej pełnej, choć przerywanej, wymiany płynów ustrojowych. Potem ona wyjechała z rodzicami na stałe do Niemiec, tak więc kontakty korporalne stały się sporadyczne, ale za to pisali do siebie listy. Ona obszerniejsze, on chudsze. On zdał maturę w Gorzowie, niesłusznie nazywanym Wielkopolskim, miast Lubuskim, ona w Hanowerze. On poszedł na germanistykę w Poznaniu, ona na filozofię i sztukę w stolicy Dolnej Saksonii.
Jako że Polska zdecydowała się po długotrwałej czerwonce wrócić do Europy i granice stały się przejezdne, Balbina T. i Marceli J. odwiedzali się tak często, jak to możliwe. No i kochali się tak mocno, jak tylko mieszkający w dwóch różnych krajach innopłciowcy pochodzący z jednego kraju kochać się potrafią: do upadłego i na zabój! Przy dźwiękach muzyki albo bezdźwięcznie, przy świetle i kadzidełkach albo bezświecznie i bezwonnie.
Inaczej niż współcześnie, naturalną i społecznie akceptowalną konsekwencją pociągu seksualnego w zamierzchłych czasach było zawarcie związku małżeńskiego. Nasi bohaterowie nie zamierzali się wyróżniać i takową umowę prawną zawarli. Na terenie Niemiec, żeby uniknąć formalnych przepychanek i żeby Marceli J. mógł od razu osiąść w nowej ojczyźnie. Wcześniej oczywiście musiał swoje dokumenty przetłumaczyć na europejski język i potwierdzić urzędowo, bo porządek musiał być.
Ślubu wyznaniowego nie brali, a to z tej przyczyny, że Marceli J. pochodził ze starej socrealistycznej rodziny i z wiarą miała do czynienia tylko wtedy, gdy w Poznaniu spotkał na ulicy kiboli Kolejorza. Z kolei Balbina T., ochrzczona i wybierzmowana, zaliczała sama siebie do wolnomyślicielek i płacić podatków na kościół nie miała obyczaju, co oznacza, że była wprawdzie bezwyznaniowa w sensie prawnym, ale nie bezbożna. Bo Pana Boga trochę się jednak wtedy jeszcze bała. Później jej to banie przeszło.
Z upływem lat Balbina T. zaliczyła wiele różnorakich światopoglądów: była buddystką jedzącym świnie i owoce morza, na wyborach robiła początkowo krzyżyk przy Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, potem stała się członkinią faszyzującej partii Zielonych, zachwycała się naukami Nikołaja Bierdiajewa, wiechowca i zwolennika nadziei powszechnego zbawienia, oraz Hannah Arendt, urodzonej notabene w hanowerskim Linden. Na podobieństwo pelikana połykała dzieła szkoły frankfurckiej, w szczególności Adorno, jak również księgi paleoastronauty Zecharia Sitchina, dzięki któremu przez parę lat czekała na powrót planety Nibiru, zamieszkałej przez Anunnaki i obiegającej Słońce co 3600 lat. Gdy jej się to znudziło, zajęła się pisaniem po niemiecku o kosmicznym pochodzeniu Germanów i mówił o sobie, że stała się Kosmoniemką. Słowem: w głowie miała cep, sieczkarnię i motowidło, zatem pełnię tego, co każda pisarka mieć powinna, żeby pisać dzieła wielgachne. Wiedziała wszystko, czyli nic. I tym samym nie różniła się ani krztynę od swych męskich rywali dłubiących w słowach.
Marcelemu J. niejasne poglądy i zainteresowania małżonki wisiały wielkim kalafiorem, jakkolwiek podówczas ta fraza czasownikowa nie była jeszcze kultowa. Na swój sposób kochał Balbinę T. i, jak to zwykle bywa, chciał być kochany. Interesowała go głównie praca i skromne życie codzienne, przerywane od czasu do czasu kieliszkiem półwytrawnego Prosecco, wizytą w restauracji lub imprezą z przyjaciółmi. A pracował zazwyczaj dorywczo, jako że w krainie, gdzie byle sprzedawca kebabu gaworzy bez skrępowania w języku Goethego i Goebbelsa, nikt się nie zachwyci polskim germanistą, w dodatku nieskończonym.
Balbina T. miała inne plany: jej głównym zajęciem było napisanie bestsellera i otrzymanie Nagrody Nobla. I byłaby to wszystko z całą pewnością osiągnęła, gdyby nie dopadła jej pewna przypadłość: stan błogosławiony. Urodziła Patrycję. Małżonkowie wychowywali córkę wspólnie i w miarę zgodnie.
Mijały lata, potomkini rosła jak zadłużenie światowe. Marceli J. poszedł na studia i uzyskał dyplom pedagoga socjalnego, Balbina T. pisała, wydawała książki, dostawała nagrody i przynajmniej raz w roku wyjeżdżała do obcych krajów na stypendium. A po powrocie opowiadała, jak żyją ludzie we Włoszech, Argentynie, Stanach Zjednoczonych, Republice Południowej Afryki czy też w egzotycznym Krakowie. Nic nie wspominała o swoich przelotnych chłopakach, a miała ich na pęczki. W każdym kraju przynajmniej jednego. Marceli J. również nie wspominał o swoich pęczkach, bo i po co? Lgnął do kobiet, a one odpłacały mu się równym lgnięciem.
W końcu jednak małżonkowie się rozmówili i postanowili przestać udawać. Odtąd prowadzili otwarty związek. Dalej byli razem i nadal uprawiali ze sobą okazjonalnie zapasy w stylu wolnym, ale jednocześnie mieli oficjalnie innych partnerów i nie musieli się z tym kryć. I tak to raz Balbina T. podglądała przez dziurkę od klucza harce męża z jakąś damą w małżeńskiej łożnicy, to znów Marceli J. rzucał okiem na kopulacyjne wyczyny swej żony. I oboje byli szczęśliwi, a przynajmniej tak im się wydawało.
Wszystko zaczęło się psuć, gdy Patrycja zdała maturę i znalazła dla siebie studia na drugim końcu Niemiec. Bliżej nie chciała. Od wielkiego dzwonu przyjeżdżała do Hanoweru, zazwyczaj na święta, czyli na urodziny Gwiazdora. Aż któregoś dnia poznała Kathrin, swoją wielką miłość, i wyjechała z nią na stałe do Danii.
Balbinie T. spodobała się decyzja córki i zwietrzyła również szansę dla siebie. Była sześć lat po pięćdziesiątce, miłostki z mężczyznami od pewnego czasu przestały ją interesować, mąż się zestarzał, dostał brzucha, siedział przed komputerem i puszczał wiatry, a w nocy chrapał jak drwal. Wiedziała, że świat ją oszukał, nie dał ani bestsellera, ani Nobla. Powzięła zatem zamiar, żeby postawić na innego konia. Wcześniej, owszem, zdarzały się jej flirty z koleżankami, należało to wszak do dobrego tonu, nie wspominając o akuratnym doświadczeniu pisarskim. No i można było o tym opowiadać w towarzystwie, z tajemniczym uśmiechem błąkającym się po wargach, budząc podziw, zazdrość lub niesmak słuchaczy. Ale tym razem chodziło o coś więcej, o coś, co pomogłoby napędzić jej karierę i dać szczęście. Czasy bowiem przyszły straszne: zwykła, heteroseksualna literatka nie miała szans w tym okrutnym i wielopłciowym kulturowo-społecznie świecie.
Skorzystała z portalu internetowego Parowa Owca i od razu natknęła się na miłość. Prawdziwą i czystą, ponieważ wirtualną. Margrid M., jej wybranka, była emerytowaną nauczycielką, matką dwójki dorosłych dzieci, która kilka lat temu rozstała się ze swoim ślubnym. Okazało się, że Margrid M. mieszka dosłownie pod nosem, w sąsiedniej dzielnicy. Zaczęły się spotykać, jeździć wspólnie na wyprawy rowerowe, chodzić do kina, na wystawy i koncerty muzyczne. Następnie przyszedł czas malowania na jedwabiu, naukę hiszpańskiego oraz warsztaty garncarsko-ceramiczne w uniwersytecie ludowym, jogę i medytację dla początkujących u bardzo znanej rodzimej joginki o wyglądzie Brunhildy, walkirii śpiącej pośród magicznego ognia, aż wreszcie safonki podjęły trening obwodowy w siłowni tylko dla kobiet i w szybkim czasie stały się silne, smukłe i na powrót piękne.
Marceli J. obserwował te żonine zabiegi bez specjalnego zainteresowania, ale gdy Balbina T. oświadczyła, że wynosi się, gdyż chce swoje dalsze życie pędzić z Margrid M., otworzyły mu się oczy. Lokum, które dotąd wspólnie zamieszkali, było czteropokojowe i drogie, w dwójkę dawali sobie jakoś radę, jednakże sam nie byłby w stanie zapłacić komornego. Dlatego musiał się również wyprowadzić. Trzy miesiące później tak też się stało, Balbina T. i Marceli J. rozstali się na dobre. Łączyły ich wspomnienia, dzieliła różnica płci, czyli ta dziedzina, która przed laty ich sprzęgła i posłała do łóżka.
Marceli J. rozpaczał umiarkowanie z powodu przejścia żony na pełny trybadyzm. Trochę pił, zapalił parę razy trawkę, trochę próbował się łajdaczyć, ale nie bardzo mu to wychodziło, więc zaprzestał. Rzucił się w wir roboty. A miał jej po uszy, jako że Republika Federalna ugrzęzła po raz kolejny w moczarach polityki migracyjnej. Przybywało coraz więcej uciekinierów z różnych stron świata, gdzie ziemia się paliła, a z nieba spadały rakiety, gdzie bieda tak strasznie piszczała, że zagłuszała wszelaki płacz kobiet i dzieci, odgłosy protestów co wrażliwszych Ziemian i sumienia Gatesów, Black Rocków i Rockefellerów. Uchodźców trzeba było gdzieś ulokować, trzeba było im dać jeść i pić oraz parę groszy, żeby nie pałętali się z pustymi kieszeniami po niemieckich miastach i wsiach. W przeciwnym razie mogliby wpaść na dziwne pomysły, żeby te kieszenie napełnić w inny sposób, na przykład na łupieską modę.
I tym właśnie zajmował się Marceli J.: pomagał zbiegom odnaleźć się w europejskim matriksie. Rzecz jasna, nie wszystkim. Opiekował się grupą złożoną z kilkudziesięciu młodych mężczyzn. Bardzo go to stresowało, gdyż upilnowanie tego rozbrykanego bractwa nijak nikomu nie wychodziło, ale Marceli J. nie tracił nadziei, że może akurat jemu się uda. Szczególnymi względami obdarzał przy tym Assada H., młodego Syryjczyka. Zobaczył w im coś, czego inni nie widzieli, bo też owo coś gołym okiem nie było dla każdego widoczne. Zapraszał go do siebie i wspomagał w nauce niemieckiego. Po którejś kolacji Assad H. został na noc i obaj rozbitkowie zapomnieli o całym bożym świecie, a oka przy tym nie zmrużyli.
Marceli J. początkowo mocno się krygował, nie chciał, żeby inni dowiedzieli się o jego szczęściu, bo mogliby je zburzyć, i długo trwało, zanim machnął ręką na swoje obawy. Assad H. należał w tej materii do bardziej postępowych ludzi: od pamiętnej nocy nie krył się ze swoimi uczuciami, z podniesioną głową chodził po mieście, a krok jego był przy tym sprężysty i dumny.
Po pół roku pojawiło się dziecko. Teraz trzeba było je tylko komuś sprzedać. I w tej sprawie Marceli J. zwrócił się do swojej żony, która w swoim życiu urodziła i sprzedała niejedno dziecko. Balbina T. wprawdzie nie odniosła się do sprawy entuzjastycznie, gdyż była zazdrosna o sukces, ale po długich namowach zadzwoniła, gdzie trzeba i dziecko zostało wysłane pocztą elektroniczną. Podkreślić należy, że nie od razu je przyjęto, nie szast-prast świat zaniemówił na jego widok. Dopiero trzynaste wydawnictwo zobaczyło w tym męsko-męskim produkcie potencjał.
W tym miejscu należałoby wyjaśnić, że dziecko powstałe podczas wielu długich nocy było po prostu książką. Assad H. spisał przy pomocy Marcelego J. swoje wspomnienia o tym, jak żył w piekle i uciekał z Aleppo, jak dostał się do obozu w Turcji, a następnie ruszył szlakiem bałkańskim i po wielu miesiącach dobrnął do niemieckiej mekki. W swoim życiu dwóch rzeczy nie planował: nigdy nie zamierzał zostać ani uciekinierem, ani też pisarzem. Allach, jak się okazało, miał jednak w stosunku do niego zgoła odmienne zamiary: pogonił go przez pół padołu ziemskiego i kazał napisać o tym książkę.
„Syryjskie buty” wyszły w małym berlińskim wydawnictwie, co wcale nie przeszkodziło, żeby książka stała się bestsellerem. Zdobyła kilka nagród, w tym dwie bardzo ważne, została sfilmowana i Assad H. napisał następną, już bez pomocy Marcelego J. Ta również zabrnęła na szczyty regionalnych list przebojów.
Balbina T. trochę się powściekała na Marcelego J., było nie było, wciąż męża, ale szybko jej przeszło, gdyż ten stwierdził, że jeśli chce, to bestseller będzie również miała, on wie, jak to zrobić. Zasiedli do pracy i w pół roku później komputeropis poleciał via Internet do wydawnictwa. Redaktor spadł z fotela gamingowego i wyskoczył z kapci, gdy przeczytał pierwszą stronę „Polskiego coming outu”, opowieści o wychodzeniu z szafy dojrzałych kobiet ze wschodnich rubieży Europy. W miesiąc po wydaniu rozpoczął się triumfalny przemarsz wiekopomnego dzieła i jej autorki, Balbiny T., przez talk-showy telewizji publicznej i notowania książkowych szlagierów.
I w ten to sposób Marceli J., skromny, nikomu nieznany Polak z Gorzowa, bez podstaw geograficznych nazywanego Wielkopolskim, stał się ojcem dwóch europejskich bestsellerów. Należy dodać, że w tej materii z pewnością nie powiedział ostatniego słowa, gdyż właśnie pracuje nad kolejnym hitem. Tym razem chodzi o jego własne wspomnienia. Nikt się zapewne nie zdziwi, jeśli zacznie od lasów i jezior krainy nazywanej Ziemią Lubuską. Roboczy tytuł brzmi: „Dlaczego nadal męczę się jako mężczyzna”.
A Balbina T. zmieniła w zeszłym miesiącu swoją płeć kulturową na męską, przez co żyje obecnie z Margrid M. w heteroseksualnym związku. Na jaki genderowy pomysł wpadnie nasza twórczyni jutro, sam czort nie wie. I pewnie wiedzieć nie chce.
Dariusz Muszer
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 r. w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor wielu książek. Mieszka w Hanowerze. Ostatnio opublikował: Baśnie norweskie (2018), Wiersze poniemieckie (2019), Człowiek z kowadłem (2019), Księga ramion deszczu (2020) oraz Córka męża i córka żony (2020).
fot. autora – Hanna Rex
Strona internetowa: www.dariusz-muszer.de
Gratuluję serdecznie!
Po prostu swietnie podejrzane, skomentowane i napisane!