Z cyklu: Notatki na blankietach
Gertruda C. już w czasie ostatniej wielkiej wojny była dość znaną w okolicy wszetecznicą. Okres intensywnej odbudowy, elektryfikacji i walki z analfabetyzmem przeżyła kołysząco, czyli rozdając swoim i tym, którzy nie wyszli jeszcze z lasu, miękkość łona i twardość cycek. Nadszedł jednak czas rozrachunku z przeszłością i trzeba było zapłacić za wszystko, czego dokonało się świadomie, jak również za to, co zaszło z winy strzały Amora. W przypadku Gertrudy C. przewinienie miało ciągle ten sam charakter: nie odróżniała przynależności państwowej, jak również organizacyjnej obywateli, czyli nie ważne dla niej było, czy klient jest brązowy, czarny czy czerwony, byle miał to, co każdy mężczyzna mieć powinien: portki. Swoje odsiedziała, swoje przemyślała, a gdy powiał wiatr amnestii, wyszła i zaczęła znowu robić swoje.
Gdy szeroko rozprawiano się z kultem jednostki, zauważyła spadek zainteresowania swoją osobą. Ubodło ją to bardzo, ale – jako kobieta doświadczona życiowo – wiedziała, że eliksiry młodości zdarzają się tylko w baśniach dla niegrzecznych mieszczan. Jej klienci byli coraz gorszego autoramentu i cechowała ich słabość natury finansowej. Gdy zorientowała się, że zaczyna jej wystarczać jako zapłata butelka wina owocowego i paczka herbatników, postanowiła wycofać się z zawodu i oddać służbie pokutniczej. Los zrządził, że rano sprzątała w kościele, a wieczorem w komitecie miejsko-gminnym. Natychmiast została wyklęta przez świecką część miasta, z kolei proboszcz zachował się nader powściągliwie, czyli w niedzielnym kazaniu wspomniał tylko mimochodem o szóstym przykazaniu, a potem o odkupieniu win. Zachowanie proboszcza przyjęte zostało ze zrozumieniem w środowisku miejscowych ateistów.
W następnym tygodniu miasto miało już swój nowy skandal. Mieszczanie zbulwersowani zostali wyczynem młodego wikarego, który podważył cnotliwość proboszcza i na wrotach kościoła białą farbą olejną zadał tajemnicze pytanie: „Z kim śpi ksiądz dobrodziej?”. Nie zdążył już jednak udzielić pisemnej odpowiedzi, gdyż wszechobecna milicja zajęła się niedoszłym Marcinem Lutrem. Wikarego przeniesiono karnie do innej parafii, a proboszczowi przywrócono dobre imię dzięki umiejętnie wygłoszonemu listowi pasterskiemu. To wydarzenie pozwoliło mieszkańcom S. zapomnieć o sprawie Gertrudy C., kościelno-komitetowej pani sprzątającej. Mogła ona zatem w spokoju oddać się zbawieniu własnej duszy. Wiodła życie regularne i dostojne, od sprzątania do sprzątania, od mszy porannej do nieszporów, od Wielkanocy do plenum komitetu, od Bożego Narodzenia do zjazdu partii…
Zdarzyło się jednak tak, że na pokutniczej drodze Gertrudy C. pojawiły się nieprzewidziane przeszkody. Do miasta S. przybył bowiem Franciszek Ż., dawny przyjaciel i wielbiciel Gertrudy C. Nie było go ponad dwadzieścia pięć lat: żeglował po dalekich oceanach, a może siedział w więzieniu, może też zbierał grosz do grosza na Zachodzie – kto tam wie, co się z nim działo. W każdym razie pieniędzy trochę przywiózł w kraciastej torbie podróżnej. Wystarczyło na zakup poniemieckiego domku na uboczu.
Stara miłość nie rdzewieje, tylko ją korozja żre. Franciszek Ż. odwiedził dawną miłość i zaproponował spędzenie ostatnich lat życia przy wspólnym stole i pod jedną pierzyną. Gertruda C. jęła się zastanawiać. Trwało to jakieś pół roku. Gdy zdecydowała się na małżeństwo, okazało się, że kandydat na żonkosia właśnie wybył z miasta i nie wiadomo, kiedy ma powrócić. Cóż, musiała nadal samotnie borykać się z reformowaną po raz kolejny niereformowalną codziennością peerelowską.
Franciszek Ż. wrócił po dwóch latach. Nie powiedział, gdzie był, nie powiedział też, co robił, tylko od progu ponowił oświadczyny. Gertruda C. stwierdziła, że przyjaciel traktuje ją jak ostatnią szmatę, co nie przeszkodziło jej zapewnić go, że musi się jeszcze trochę zastanowić. I znów zastanawiała się przez kilka miesięcy, i znów nupturient wyjechał załatwiać swoje tajemnicze interesy. Wrócił po roku i ponowił ofertę. Gertruda C. zgodziła się, ale pod jednym warunkiem: Franciszek opowie jej, gdzie był i co robił przez wszystkie te lata rozłąki. Pan Ż. opowiadać nie miał zamiaru, gdyż uważał, że zwierzenia to babska cecha charakteru. W pośpiechu wyjechał z miasta. Wcześniej notarialnie przepisał swój domek na Gertrudę C. Na jesieni wrócił z mocnym postanowieniem wyznania wszystkiego. Gertruda C. nadal mieszkała w swoim pokoju z kuchnią, lecz bez łazienki, i wcale nie miała zamiaru zasiedlić darowizny. Nie chciała również słuchać, co Franciszek ma do powiedzenia, i kazała mu udać się do wszystkich diabłów.
Nie wiadomo, jak zakończyłby się ten wieloletni korowód chcenia i niechcenia, gdyby w sprawę nie wmieszał się Tymoteusz P., który przyjechał z daleka na wezwanie Franciszka Ż. On to udał się do Gertrudy C. i w imieniu przyjaciela wyznał wszystko. I tak uparta niewiasta usłyszała o kopalni srebra na Syberii, o likwidowaniu kułaków i zakładaniu spółdzielni, o celi śmierci, o amnestii, która uwolniła kryminalnych, a zostawiła politycznych, o zezwoleniu na wyjazd za Morze Śródziemne, o ucieczce ze wzgórz Golan, o pracy w fabryce zabawek we Włoszech i o powrocie do kraju. Kobieta wysłuchała wszystkiego, a potem zażądała, by przed jej obliczem stawił się Franciszek Ż. Starzy kochankowie padli sobie w objęcia. Wydawało się, że nic już teraz nie stanie na drodze ich szczęścia. Życie stanęło jednak okoniem, zaparło się jak muł i powiedziało: Nie, na tym świecie wy dwoje razem nie będziecie! Z życiem spierać się nie ma co, szczególnie gdy weźmie sobie do pomocy śmierć.
Gertruda C. często chodzi na grób Franciszka Ż. Może rozmyśla o tym, czy jej niedoszły mąż nie dostałby ataku serca, gdyby go nadal zwodziła? A może wcale niczego nie żałuje. Może wiatr i noc nie przynoszą jej już żadnej odpowiedzi, gdy pyta o życie.
.
Dariusz Muszer
fot. Luigi Ghirri
..,
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.
fot. autora – Hanna Rex
www.dariusz-muszer.de
.
odpowiednio bogaty i skłonny do fantazji język literacki, natrafiając na barierę wstrzemięźliwości narzucona przez autora, zawsze będzie darzył do zniesienia barier. Ciekawie to wygląda w poezji, kiedy język niezależnie od przesłania i treści samego wiersze od początku zmaga się w walce o zwroty zbyt powszednie. Narasta i w końcu znajduje jakieś baśniowe ujście podobnie jak w Czapli i żurawiu. Wychodzi przy tym pochwała o dobrym humorze, a tak naprawdę jest to potwierdzenie ogromnej wiedzy językowej posiadanej przez samego autora. Gdyby nie ona, nie bawiłbym się tak setnie, czytając twój utwór, Dariuszu.
Dziękuję, Sławomirze, za Twe uroczyste i pełne sympatii słowa pochwalne, jak również za to, że ten skromny tekst setnie Cię ubawił. 🙂