Z cyklu: – Notatki na blankietach
.
Zenobiusz F. uważany był przez wielu znawców sztuki muzycznej za mistrza świata w grze na trąbce. Mówiono, że gdyby tylko zechciał, to z samym Armstrongiem mógłby śmiało pójść w zawody. Zenobiusz F. wolał jednak nie chcieć, tym bardziej, że Satchmo zdążył już powiększyć grono świętych, którzy poszli do nieba, nie było więc sensu się wysilać. Kariera muzyczna Zenobiusza F. rozwijała się jednostajnie i, co tu ukrywać, raczej spadkowo. Za szczytowe osiągnięcie poczytywał sobie klezmerzenie ongiś w mitycznej knajpie gorzowskiej „Wenecja”, która – jako i ta prawdziwa operowa stolica Europy – stała na wodzie, tyle że na drewnianych palach, a nie murem. Potem jeszcze grywał tu i ówdzie do kotleta, w tym czy innym lokalu z dancingiem, stripteasem i połykaczem ognia, aż wreszcie, w późnych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, skończył na weselach i zabawach ludowych. I wtedy puściły mu wszystkie hamulce: zaczął grzać na dobre. Mawiał, że jak nie wypije, to mu paluchy tak latają, że nie jest w stanie trafić w tonację.
Pewnego razu jego zespół przygrywał do tańca w P., „parochatnej” wiosce na Ziemi Lubuskiej, która nieśmiało przycupnęła pod sosnowym borem i w której nawet diabeł zapominał mówić dobranoc. Był koniec listopada, sobota; zabawa andrzejkowa, zorganizowana przez miejscowe koło gospodyń wiejskich, rozpoczęła się o godzinie dwudziestej. Bawiono się wspaniale. Na sali unosiły się kłęby dymu papierosowego, siarczysty odór wina, opary potu i zdobycznych perfum. Zmęczył się nasz Zenobiusz F. okrutnie, wypluł niemalże płuca, grając rockendrole, galopki, walczyki, twisty i przytulanki. Trąbkę swą rozgrzał do czerwoności, studził ją zatem piwem, nie zapominając o tym, aby co pół godziny chlapnąć szklaneczkę bułgarskiego wina, zakupionego na krechę w bufecie. Studzenie trąbki przyniosło spodziewany efekt. W pewnym momencie, krótko po drugiej, Zenobiusz F. oparł się czołem o stolik dla orkiestry, i tak już pozostał. Tylko wydobywające się z jego gardła dźwięki, przypominające jako żywo jazgot zdezelowanego instrumentu dętego blaszanego, świadczyły o tym, że trębacz nadal żyje i nawet przez sen wypełnia sumiennie swe obowiązki zawodowe.
Ocknął się po czwartej nad ranem i zaropiałymi oczkami spojrzał na perkusistę, Józia R., siedzącego pod stołem i płaczącego jak bimbrownik po konfiskacie aparatury. Józio R. oświadczył, że gdy orkiestra zaintonowała pieśń „Już zabawa się skończyła i do domu wracać czas”, czterech drabów tak się rozsierdziło, że dali Józiowi R., jak również pozostałym chłopakom z zespołu, po buzi. Dlatego też teraz przykładał sobie zimny czynel do obolałej szczęki. Zenobiusz F., niewiele zastanawiając się, poderwał z krzesła swoje sto dwadzieścia kilo żywej wagi i ruszył do boju. Czterej chuligani właśnie siali popłoch na opustoszałej sali, a gdy ujrzeli nadciągającego trębacza, rzucili się na niego. Nie wiedzieli jednak, że w Zenobiuszu F. oprócz talentu muzycznego drzemał również golem. Nie wiedzieli nawet, co to takiego golem. Muzykant przyłożył pierwszemu, który mu się nawinął pod rękę. Ściana jęknęła, a typ osunął się na podłogę. Pozostali spojrzeli po sobie i czmychnęli czym prędzej przez otwarte na oścież drzwi remizy. Za nimi pospieszył rozjuszony odyniec. Zdążył kopnąć w tyłek ostatniego z uciekających chuliganów, a ten przewrócił się i następnie poczuł na kręgosłupie ciężar dziwny i przygniatający. To Zenobiusz F. przebiegł po nim jak po kładce.
Nieopodal sali tanecznej znajdował się basen strażacki, w którym za dnia pływały kaczki, a nocami straszyły duchy pogorzelców. Zenobiusz F. gonił, a dwaj rozbójnicy uciekali wokół tego akwenu. Bieg po zdrowie trwałby zapewne do sądnego dnia, gdyby nie zdarzyło się coś przedziwnego. Uciekający zboczyli nagle z trasy i postanowili zażyć późnojesiennej kąpieli; wbiegli do wody i zanurzyli się w niej po szyje. Zenobiusz F. stał na brzegu, ziajał niczym burek po gonitwie za wróblami i odgrażał się, co zrobi z bandziorami, którzy ośmielili się uderzyć perkusistę Józia, gdy tylko wylezą z wody. Obiecywał im przypiekanie żywcem, obdzieranie ze skóry, rozkwaszenie nosów, powybijanie zębów, smażenie na patelni bez tłuszczu – czyli wszystko to, co zwykle obiecuje się tym, z którymi mamy na pieńku. Klął przy tym tak soczyście, że bezlistnym drzewom więdły uszy. Zbóje szczękali zębami, tyle że nie można było stwierdzić, czy czynią to ze strachu, czy tylko z zimna.
Wszystko jednak musi mieć swój koniec. Budził się pierwszy grudniowy świt. Zenobiusz F. zmarzł okrutnie, stojąc na brzegu i strzępiąc język, a poza tym nadjechał samochód, który miał zabrać instrumenty, aparaturę nagłośnieniową i muzyków do domu – trzeba było pozwolić nieszczęśnikom na wyjście z basenu. Trębacz palnął jeszcze umoralniającą mówkę ociekającym wodą kaczorom, bez przekonania wymierzył im po kopniaku i zatrzasnął za sobą drzwiczki wozu. Warszawa zatrąbiła na pożegnanie i potoczyła się z wdziękiem po wybojach głównej ulicy wioski.
Niemrawe słońce, które wynurzyło się tego dnia zza chaty starego Mudraka o godzinie siódmej minut czternaście, ujrzało na drodze z P. do Z. dwie biegnące wilgotne postaci. Nie omieszkało mocniej przygrzać. Bo co to słońce może obchodzić, że w P. tej nocy skończyła się andrzejkowa zabawa? Ono świeci dla wszystkich.
.
Dariusz Muszer
O autorze:
Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor wielu książek. Mieszka w Hanowerze. Ostatnio opublikował: Baśnie norweskie (2018), Wiersze poniemieckie (2019), Człowiek z kowadłem (2019), Księga ramion deszczu (2020) oraz Córka męża i córka żony (2020).
.fot. autora – Hanna Rex..
Strona internetowa: www.dariusz-muszer.de