Dziś już się tak nie pisze. Kiedy uda mi się odnaleźć takie cacko, przestaję narzekać, że biblioteki nie mają funduszy na zakupy; wymiotłoby stare książki z bibliotecznych półek, cały ten bezwartościowy miot, jaki zalega w księgarniach, trafiłby do bibliotek. Wszystko starzałoby się w tempie wprost niewyobrażalnym i biblioteki zaraziłyby się modą i trendami, jak zarażone są kupieckie do rozpaczy księgarnie – starymi byłyby książki sprzed roku; wędrowałyby w ciemności magazynów, a biblioteczny bywalec nie różniłby się niczym od klienta sklepu z książkami. Więc jest to pewna zaleta i chyba tylko dlatego znalazłem na półce tytuł Dydaktyczna kronika rodu Hohenzollernów i inne utwory, której autorem jest Ján Lenčo. Takie książki kiedyś, a to znaczy: w 1985 roku, wydawało w małym jak na ówczesne czasy nakładzie 5000 egzemplarzy Wydawnictwo Literackie; dzisiaj dział marketingu tego wydawnictwa nie pozwoliłby na zmarnowanie pieniędzy. Kto wie, czy nie całkiem słusznie – jeśli patrzeć na ten czyn pod kątem właśnie marnowania pieniędzy. Nie jestem pewien, czy znalazłoby się dziś pięć tysięcy amatorów takiej prozy.
Lenčo tworzy misterne cacka literackie. Jego opowiastki są krótkie, niektóre nawet króciutkie. Dziś krótko pisze się do kolorowych magazynów, hasłowo, skrótowo, resztę winna opowiedzieć fotografia pomieszczona obok i pięć innych, na tej stronie, gdzie tekst; na potrzeby książek w dobrym tonie jest rozwinąć skrzydła, książki rozdęte są ponad miarę, próbują swoje znaczenie pokazać objętością, w opozycji do coraz prymitywniejszych komunikatów kolorowej prasy – tymczasem wszystkie te teksty z jednej matki, bracia to i siostry, tyle, że jedni skarłowacieli i karłowacieją dalej z mozołem, a drudzy zmutowali w olbrzymy, rozdyma ich gigantomania; i jedni, i drudzy nie znają właściwej formy, ale też może i znać nie mogą, kiedy treści miałkie i banalne – innych wszak się nie sprzeda w dużym nakładzie.
Pomysł na Dydaktyczną kronikę… wprost wyborny. Oto poczet rodu Hohenzollernów, gdzie na bazie kolejnych nazwisk Lenčo snuje apokryficzne opowieści; każda w miniaturowej objętości, każda odnosząca się do konkretnej postaci żyjącej w konkretnym czasie, zanurzona w historycznym kontekście i obarczona prawdopodobnym dylematem, a jednocześnie osiągająca wymiar ponadczasowy, ponadjednostkowy; miniatury stają się małymi moralitetami, filozoficznymi rozprawkami, czasem nawet groteskową przypowieścią, w której przeglądają się czasy obecne, czasy XXI wieku, chociaż książka powstała w roku 1968. Oto jeden z portretów. Zaczyna się zawsze od prezentacji. „JOACHIM I, ZWANY NESTOREM (1484–1535) czekał niecierpliwie”. Spoglądał przez okno, chociaż w kącie komnaty siedział biskup Dietrich von Bülow, z którym rozgrywał właśnie partię szachów. Joachim czekał na informację o wykonaniu wyroku na poecie. Kazał go ściąć za obraźliwe słowa piosenki, która stała się niezwykle popularna. „Dokąd byśmy zaszli, gdyby każdy pieśniarz mógł śpiewać o czym chce i jak chce”. Kiedy wiadomość o egzekucji wreszcie do niego dotarła, mógł ze spokojem usiąść do szachów; a wykonawszy ruch, powiedział do biskupa: „Tak więc usunęliśmy ze świata poetę. Teraz należy pomyśleć, jak usunąć ze świata także tę jego nieszczęsną piosenkę. To będzie nieco trudniejsze. Ach, jaka szkoda, wielka szkoda, że słowa nie posiadają głów”.
Z drugiej strony, być może za dużo chcę, za wiele wymagam. Być może spalam się w niemożności na próżno, wyobrażając sobie, że tędy droga, że trzeba uchwycić sam środek, dotknąć absolutu, by zrobić cokolwiek. Moje lęki, że wciąż nie jestem gotów, moje wyczekiwanie, kończące się nierzadko świadomością, że zaprzepaściłem odpowiedni moment. Być może trzeba zapomnieć o wszystkim i trzymać się tylko swojej miary. Swego wewnętrznego zegara.
Niejaki Stephen King (skądinąd autor bajki Oczy smoka, rozpisanej na gruby tom) o losach pewnego królewicza napisałby dwutomową kobyłę, każda licząca bez mała 800 stron druku małą czcionką, dziesiątką może, może dziewiątką – jak to ma w zwyczaju pisać, nie bacząc na zdrowie i krótki żywot swych czytelników. (Jego opus horrendum – Bastion ma 1336 stron. Czarodziejska góra Tomasza Manna przy tym to ledwie nowelka). Oto uwięziony, pohańbiony i sponiewierany królewicz słyszy kroki swych oprawców. W czarnym wilgotnym więzieniu spędził Bóg jeden wie jak dużo czasu, rany od łańcuchów i kajdan zdążyły się zabliźnić, nadzieja na wyzwolenie dawno uległa przeświadczeniu, że jego los jest już przesądzony. Kiedy wleczono go labiryntem lochów, z zachowania swych oprawców wywnioskował, że jego czas się skończył. Gdzieś tam czekał kat. Przypominał sobie rozpaczliwie swoje życie, dzieciństwo i młodość w otoczeniu mędrców, którzy cierpliwie uczyli go wszystkiego, co tylko ludzki rozum odkrył; odsłaniali przed nim tajemnice wszelkich nauk – co było jego najpiękniejszym wspomnieniem. Potem jednak nadszedł koniec edukacji, nauczyciele oświadczyli, że wie już wszystko. Wtedy jego ojciec, król, nakazał mu włożyć proste odzienie i iść do ludu, gdzie miał żyć jako prosty człowiek, poznając dole i niedole zwykłych ludzi. Kiedy, zaznawszy już życia od podszewki, wrócił do pałacu, król nakazał mu wdziać szaty godne jego stanu i ruszyć w świat, gdzie miał poznać inne kraje, inne narody, inne obyczaje i prawa. Zmężniał w tej podróży, widział wszystko – tyranów, nękających swój lud, mądrych władców rządzących rozważnie, królestwa bogate i szczęśliwe, krainy nędzy i rozpaczy, poznał dziwne rytuały, wierzenia, zasady, normy… w końcu uznał, że czas wracać. Gdy zbliżał się do królestwa swego ojca z niepokojem zauważył, że zaszły jakieś zmiany; nim uświadomił sobie, w czym rzecz – dopadła go zgraja oprawców. Związanego, pobitego wrzucono do ciemnicy. Przez miesiące, a może i lata, musiał znosić obelgi, tortury i upokorzenia. Aż zrozumiał, że nie ma już dla niego ratunku. Oczekiwał kata, jak wybawiciela. Doprowadzono go w końcu do drzwi, za którymi – jak się domyślał – czekała go śmierć. Otworzono je i wypchnięto brutalnie na oświetlony plac. Przed nim, na prostym tronie siedział jego ojciec, staruszek już, pochylony, siwy, ale wciąż w koronie. – Poznałeś już wszystko, synu – powiedział. – Wiesz nawet, co czuje niewinnie skazany. Teraz możesz rządzić królestwem.
Tę opowieść napisał Ján Lenčo, zabrała mu zaledwie półtorej strony. A kończy się nieco inną frazą (ale ja świadomie polegałem tylko na swej pamięci; zawsze przecież tworzymy własne wersje poznanych historii… we mnie ona zapadła tak, jak napisałem) – Lenčo zakończył ją tak:
„Poznałeś i to ostatnie, co powinieneś był poznać, zakosztowałeś cierpienia niewinnych.
I włożył mu na głowę swoją złotą koronę”.
.
z książki „Jesień w Szczecinie”
© Copyright by Dariusz Bitner
Szczecin 2011
n..
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
.
Zbioru Jána Lenčo nie znam, ale wygląda na to, że kontynuuje on szlachetną tradycję „żywotów zmyślonych” (Pater, Schwob, Borges).
Rzeczywiście, „dziś już się tak nie pisze”. Zgadzam się również z uwagami o rozdętych tworach Stephena Kinga, który z tematu na nowelkę produkuje siedemset stron powieści. Najgorzej z tym było w okresie, kiedy pił „mouthwash” (jego własne wyznanie…)