Nie miałem pojęcia – mówię – że Klepsydra była kurwą, i to mądrą nad podziw, co oczywiście zdarza się i dziś u pań uprawiających tę zacną profesję, jak i u każdego innego zdarzyć się może, była tedy kurwą, zainteresowaną tym, by nie dopłacać do interesu, więc w końcu wymyśliła mechanizm przypominający klientowi, że czas minął, przypominający, kiedy ma skończyć.
Na co Goisa, wyrywająca właśnie mlecze (bo sąsiedzi mnie nienawidzą za te żółte kwiatki, którym pozwalam się plenić pod moim oknem), podchodzi do mnie z naręczem dopiero co wyrwanym z ziemi.
Co ty tam czytasz znowu? – mówi i spoziera mi przez ramię – „Starożytna Polska”? – dziwi się. – Wszędzie znajdziesz takie bezeceństwa, już nie mam słów, cokolwiek otworzysz, to jak nie seks, to obscena.
Śmiejemy się, bo to połowa kwietnia i prawie wszystkie mlecze już pokonane. Zanim nowe wychyną, minie z tydzień. Będę mógł spokojnie wychodzić z domu, nie potykając się o niechętne spojrzenia.
I popatrz – mówię – a ludzie dziś używają klepsydry do gotowania jajek. W sumie jakby się nic nie zmieniło.
*
Ogród nie kojarzy mi się z rajskimi rozkoszami. To dla mnie czysta tortura. Tkwią we mnie archetypy – śpiew ptaków, zapach traw i kwiatów kwitnących, ciepło i bajkowo. Powiedzmy, że taki jest rajski ogród. Powiedzmy, że tak sobie to można na poziomie prostych obrazków imaginować. Jednak to oczywiste, że ogród mieści się w umyśle, w sferze ducha – i nie jest to wartość zmaterializowana. Po prostu uznano, że ogród jest rodzajem universum: nie grozi w nim dzikość przyrody, a przyroda jest, nie czyhają niebezpieczeństwa okrutnej dżungli, zwierzęta są łagodne, owoce soczyste a komarów brak. Ogród w gruncie rzeczy jest duchowym piktogramem, wymysłem industrializacji. Wyobrażeniem, że naturę da się okiełznać z pożytkiem dla ciała i ducha. Klomby zamiast chaszczy, ławeczki i szemrzący strumyk, żadnych rzucających się nam do gardła dzikich zwierząt. Symboliką ogrodu próbujemy oswoić świat. Nie zważamy na żenującą prymitywność tych poczynań.
*
Porównanie jest tym, co może nam pokazać miarę rzeczy; dzięki porównaniu ogląd staje się pełniejszy, ale też nie bez znaczenia jest kontekst; wiemy, że ogląd z oddali jest pełniejszy; poza tym pierwszorzędną sprawą są narzędzia. A co powiemy o intencjach? Od nich trzeba zacząć każdy ogląd. Intencja stwarza fakty. Jest jeszcze analityczne szkiełko, wszystko wszak da się rozebrać, rozłożyć, a każdą najmniejszą część powiększyć do niewyobrażalnych rozmiarów, by zajrzeć w sam środek, w samą istotę, w sedno samo. I wiedzieć. Chociaż niewiele więcej wtedy się wie. Można jednak udać, że wymogom obiektywizmu stało się zadość. A w każdym razie, że zrobiło się wszystko, by tak się stało. Intencja bowiem ustala reguły; obiektywizm jest bezkresem, nie da się go ogarnąć i poznać. Każdy z nas, niezależnie od tego, jak bardzo otwarty ma umysł i światłe wyobrażenie, jest uwięziony w subiektywnym ogrodzie. Bezkres na dłuższą metę nie kusi, tam można zagubić się, rozpłynąć i zniknąć na zawsze. Jesteśmy stworzeni do subiektywnej wegetacji, do ogrodów.
*
Potrzeba powrotu do Edenu jest częścią naszej tożsamości. Mój sprzeciw wobec traw i kwiatów skończył się tym, że zostałem zesłany do ogródka, gdzie mlecze się plenią a trawy pylą. Sprzeciw został nawet nie tyle ukarany, co wyśmiany. Miasto, z którym toczyłem swe uzurpatorskie boje, stało się nagle przedmiotem mojego pożądania. Muszę odbywać pokutne pielgrzymki, by móc smakować jazgot uliczny, wywęszyć woń rozgrzanego asfaltu i wdychać opary spalin. To, od czego całe życie uciekałem, niezauważalnie stało się częścią mnie.
Dariusz Bitner
(Z różnych książek moich, jak z dziurawych kieszeni).
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.