Baśń z dawnych czasów, gdzieś tak z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, odnaleziona na dnie komputera; dziwnym trafem nigdzie nie udało mi się jej opublikować.
Zdarzyło się raz w Lulubabie, że lud prosty upomniał się o swoje i nim ktokolwiek zdążył zauważyć — prawda wyszła na jaw. Król, miłościwie sprawujący rządy od dawien dawna, okazał się nie-królem. Tak tylko jakoś wyszło, że jego ojciec, a właściwie wcześniej dziad… no a potem już on… i on chciał dobrze, ale w końcu… I przyznał się, że tylko zastępuje prawowitego króla, aby broń Boże nie nastało bezkrólewie, bo przecież odwieczny sąsiad odwieczny wróg tylko czeka i odwiecznie czyha, a jak nie on, to inny wróg czeka i czyha, tak to już jest ze słabowitymi królestwami, mają zazwyczaj jedynie wrogów i to zawsze odwiecznych — ale jeśli tylko znalazłby się król prawdziwy, to ten aktualny przecież od razu by… i tak dalej.
Owóż znalazł się — i to nazajutrz. Okazało się, że to prosty, uczciwy i poczciwy człowiek, ani wykształcony (ta gdzie by się prosty człowiek kształcił), ani urodziwy — wszak było w nim coś, nie dało się temu zaprzeczyć, coś w nim było. Historycy bez trudu zrekonstruowali jego drzewo genealogiczne, ze swadą sięgające początków dynastii.
Prawowity król w te pędy wrócił do pałacu i od razu obiecał znękanemu ludowi, że wszystko naprawi.
— Ja znam życie — powiedział — bo przecież żyłem.
Podrapał się po głowie i po chwili dodał:
— Ja, mówiąc, że przecież żyłem, chciałem powiedzieć, że żyłem pośród was. To trzeba rozumieć, co ja mówię.
Tymi słowy tchnął w lud otuchę. Całe królestwo Lulubaby drgnęło z nadzieją.
— No, teraz to my mamy wreszcie swojego króla – zaszemrano — Teraz ten król to jest nasz.
A król, nie czekając na nic, zakasał rękawy i raz-dwa-trzy wszystko pozmieniał. I nim się lud spostrzegł — już było inaczej.
— Jak tu teraz żyć — zawołał lud,
— Ciężko jest, ale trzeba — powiedział król. — To znaczy — dodał po chwili — trzeba jakoś wytrzymać. Do tej pory było niesprawiedliwie, niczego nie można było załatwić normalnie, tylko za grube pieniądze albo po znajomości, teraz będzie sprawiedliwie — obiecał król — teraz nikt niczego nie załatwi, ani za pieniądze, ani po znajomości, a wy — zwrócił się do ludu wprost — nareszcie możecie wziąć sprawy w swoje ręce. Więc je bierzcie. — I zniknął bezszelestnie w swojej komnacie, z mocnym postanowieniem podtrzymania dynastii.
Czasy nastały ciężkie — heroldowie trąbili o tym na wsze strony.
— Czasy ciężkie a wy chcecie, aby wam się lekko żyło? — trąbili.
Atoli okazało się, że to i tamto można za grube pieniądze załatwić, a i ten czy ów zna kogoś, kto może coś, jeśli tylko… Wprawdzie groziła za to ciemnica o suchym chlebie, ale powoli zaczynało dawać się żyć (jak mówił gmin).
Król tymczasem spełnił swój historyczny obowiązek z królową (dawniej prostą kobieciną, z gębą pełną kartofli, teraz damą pełną gębą) i dalejże reperować królestwo, i tak, i siak, a nawet owak, a najczęściej na okrętkę.
Najpierw postawił halabardników na rubieżach, aby różne kupce i inna hołota nie drażniły niepotrzebnie narodu, który powinien pracować. Potem poszedł na targ i pytał każdego po kolei, jak się żyje.
— Źle — odpowiadał każdy, na co król kiwał głową: — Tak, tak, pracujcie, a będzie lepiej.
— Dobry to król — mówili jedni — dba o wszystko, interesuje się.
A inni złorzeczyli:
— Coraz gorzej — krzyczeli — co to za król, Chodzi, puszy się, kiwa głową i udaje że myśli. Precz z takim królem — wołali.
Takim odpowiadano wprost: Aha — odpowiadano — marzy się wam bezkrólewie. Marzy się wam poprzedni, fałszywy król. Wy się zastanówcie, co wam się marzy, bo to najłatwiej narzekać. A zakasać rękawy i do roboty się zabrać, to nie łaska?
Wszystkim innym tłumaczono jak dzieciom: — Nie może być Inaczej. Musi Tak być. Idziemy dobrą drogą i na pewno będziemy królestwem obfitości i wszyscy nam będą zazdrościć. Trochę cierpliwości i pracy…
Tymczasem domy się waliły, a zamorscy budowniczowie budowali w ościennych królestwach, bo do tego ich nie wpuszczono.
— Nasi budowniczowie nie gorsi od was — powiedziano. — A poza tym nie może być u nas bezrobocia, wynocha.
Tymczasem karety się psuły i na wieki wrastały w gościńce. Gościńce nie były reperowane, bo i po co. I rozbój rozkwitł okrutny — na prostej drodze i w biały dzień.
— Gore, gore — szeptały stare kobiety i wspominały dawne czasy.
Na królestwo spadały klęski żywiołowe. Skarbiec świecił pustkami, rzemiosło upadło, handel zamarł — król niezmordowanie umacniał swoją dynastię.
Ościenne królestwa dawno urosły w potęgi, a Lulubaba drzemała słodko pomiędzy nimi — zakurzona, zapomniana i, co tu kryć, wyśmiewana bezlitośnie.
I po dziś dzień tak Śpi — to próbując zerwać się, to opadając z sił. To przecierając oczy, to dalej chrapiąc w najlepsze czy też w najgorsze — różnie ludzie mówią. Ja tam w Lulubabie byłem, w pałacu miód i wino piłem, z królem sobie porozmawiałem, ale niczego nie zrozumiałem.
Do domu wróciłem piechotą, na butach przyniosłem błoto, a wszystko co tam widziałem — tu opisałem.
.
Dariusz Bitner
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
.
.