Z dziurawych kieszeni [7]
Na początku lat osiemdziesiątych przygotowywałem do druku wielką księgę zatytułowaną „Sam w śmietniku słów”. Miała się ukazać w Czytelniku w roku 1989 (przynajmniej taka data została umieszczona na składzie strony tytułowej i mojego copyrightu). Bez mała stu stronicowy esej zatytułowany „Ja, pisarz” był głównym teoretycznym filarem księgi. Porwałem się w nim na obronę literatury podmiotowej, będącej w mym mniemaniu jedyną nośną formę artystycznej wypowiedzi, w sytuacji zużycia i zbanalizowania dotychczasowych gatunków literackich, a także w obliczu zmian cywilizacyjnych i kulturowych.
Powoływałem się na słowa Jana Parandowskiego: “Druk odebrał literaturze pięknej niejeden z jej uroków, których tak wiele kryło się w dawnych rękopisach. Książka rozchodząca się w tysiącach egzemplarzy, całkowicie do siebie podobnych i bezosobistych, ma w sobie pospolitość wszelkiej masowej produkcji”… Pisałem: Dziś każda witryna księgarska utwierdza w nas przekonanie, że technika drukarska wyzwoliła ilość nie tylko w obrębie jednego tytułu. Słowo — biblijna świętość — nie mogło więc nie ulec różnego rodzaju naciskom. Utraciło byt niezależny — niezwykłość jednostkowego aktu napisania.
W swoich rozważaniach zakładałem:
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że każde wielkie dzieło jest z autokreacyjnego pnia (tu trzeba widzieć całą siłę i wielkość literatury), muszę więc termin “autokreacja” uściślić, sprowadzić do podstawowego znaczenia. Mowa więc będzie o tym, że twórca nieuchronnie dochodzi do traktowania swojej osoby jako twórczego podmiotu. Staje się swoim bohaterem, rezygnując z fikcyjnych tworów, z postaci pozornie innych.
I stwierdzałem:
Nie tyle obowiązkiem, co jedyną konstruktywną szansą zaistnienia pisarza jest dziś szukanie takich form zapisu, które by w efekcie dały prozę ożywającą pod spojrzeniem czytelnika. “Słowo jest fallusem ducha…” — stwierdza Gottfried Benn, sugerując, że wszelki zapis jest czynem nadnaturalnym i takim pozostaje niezależnie od czegokolwiek. “W naturze występują barwy i dźwięki, słowa nie występują”. Tak więc wszelkie zabiegi pisarskie sprowadzać się będą do tego, aby słowo p o z o s t a ł o fallusem ducha.
Poniżej kilka fragmentów z osobistej części eseju „Ja, pisarz”, zatytułowanej „Teraz ja”.
“Czytelnik zapewne zauważył, że cytaty padają jak deszcz, ale to nic w porównaniu z tym, co nastąpi ” — napisał zaraz na początku książki W osiemdziesiąt światów dookoła dnia Julio Cortazar. U mnie deszcz cytatów właśnie się skończył cytatem Cortazara. Nic takiego już nie nastąpi. W ogóle nie miało już nic nastąpić. Ale gdzieś tak przy Frischu (kto wie, czy nie z Hessego) zaczęło się budzić to, co teraz piszę.
Dzień jest upalny i pamiętam, że tak samo upalny (ale bardziej męczący) był dzień, kiedy zaczynałem ten szkic. O, miałem piękny pomysł, lecz nie udawało mi się żadnym sposobem zacząć, z żadnej strony uszczknąć tematu nie mogłem. Był maj, ciało moje niedoskonałe pokrył gęsty archipelag wysypki: wspomnienie spaceru z psem, gdy niespodziewanie wkroczyłem w chmurę gazu łzawiącego i długo nie mogłem wydostać się z okrążenia, uwikłany w odruchy tłumu, odciągającego mnie coraz bardziej od domu. Potem się okazało, że mój pokój jest doskonale wydezynfekowany — męczyły mnie koszmarne sny, obrzmiewały powieki i nozdrza, pisać nie miałem ani siły, ani ochoty. Wtedy to usiłowałem wykpić się nerwowym chichotem i jednak pisać mimo wszystko, ale przetykając wątek namaszczonego szkicu wyróżnionymi kursywą notatkami z pobocza (nawet jednozdaniowymi wtrętami), a to dotyczącymi tego, co piszę (że się pakuję w bagniste rejony, gdzie strach jakikolwiek krok zrobić, żeby nie wessała nagle głębia bezdenna, z której nie ma ratunku, i nie wiem, co dalej, i samego mnie dziwi to, co piszę, bo ani mi przecież w głowie…), a to zupełnie od rzeczy (że dwa-trzy dni nic tylko piłem albo spałem, z dziewczątkami się umawiałem w mieście, film głupi w kinie obejrzałem, zniechęciłem się do wszystkiego bez powodu, siedziałem w fotelu i słuchałem ulubionej muzyki albo dywersyjnych rozgłośni radiowych i oglądałem zdjęcia gołych panienek z kolorowych pism różnych). Ale szybko zrozumiałem, że w tym stylu nic mi się nie uda napisać i szkic — mimo prowokującego autotematyzmu — musi pozostać czysty, jeśli cokolwiek z niego ma pozostać w ogóle. Teraz zrzuciłem już wszystko (z przerażeniem konstatuję, ile tego we mnie było, ale wiem też, ile być mogło, gdybym — tocząc pianę — nie darł kartek na strzępy, a niektórych książek nie ciskał w kąt, by jak zawsze uprzytomnić sobie ze zgrozą, że furkoczą wtedy jak ustrzelone ptaki, i by korzyć się przed psem, który na takie odruchy leniwie wstaje ze środka pokoju i włazi w jego najbezpieczniejszy zakamarek) — opiszę więc teraz w zarysie pobocze niniejszego szkicu. Doprawdy w zarysie. W zarysie. Doprawdy.
Na kartce (z połowy pisania):
To miało być o tym, że powstają książki w pierwszej osobie; trochę — jak, trochę — dlaczego. Że formy wietrzeją albo fermentują, zmuszając pisarzy do alchemicznych poczynań z własnym życiem i kartką papieru. Ale nie chcę “Szklanego klosza” Sylvii Plath. Tylko mi jej żal. Widziałem wyłącznie te jej fotki, na których się uśmiecha.
Na innej kartce (z końca pisania):
Umysł mam pusty, jałowy jak pustynny piasek, (jałowy jak sen wymóżdżonego pacjenta o matowych, szeroko otwartych oczach). Wypaliłem się do cna, oddałem wszystko, bez reszty. Za dużo. Czuję próżnię, która zasysa mnie i paraliżuje. Umysł wessany wirującą pustką.
Na jeszcze innej (nie wiem dokładnie, ale chyba z połowy pisania):
Doceniać impuls zwierzęcy, bezwiedny, niezrozumiały nawet w tak kruchej materii, jaką jest twórczość. Chyba i nauka ścisła nie może się bez niego obejść. W sytuacji, gdy trudno znaleźć wyjście z labiryntu współczesnego świata, nie bez znaczenia jest pielęgnowanie instynktu poruszania się po omacku, odnajdywania właściwej drogi dzięki wątłej strużce zapachu, migotliwemu, gasnącemu okruchowi światła — docieranie do celu po ginącym w mroku pod stopami skalnym zrębie.
Na marginesie starego maszynopisu (zanim w ogóle zacząłem ten szkic):
Każda wzmianka o literaturze jest szklanką wody na stronach suchych i jałowych w samo życie.
Odnalezione przypadkiem (może zupełnie nie na temat):
Propagandowy zwrot: jak wiemy… jak powszechnie wiadomo — aprioryczna i despotyczna forma informacji (kształtowania percepcji).
Wystukane na maszynie, miało wejść do fragmentu o negacji, ale, nie wiem czemu, nie weszło (chyba się zawieruszyło w tym moim bałaganie i zapomniałem najzwyczajniej):
Inny sposób zastosował Carlos Fuentes w opowiadaniu “Aura”, w którym wykorzystał metodę bliską hipnozie: opowiadanie napisane jest mianowicie w drugiej osobie. Autor nie wypiera się siebie, nie likwiduje swej obecności, ale z uporem, od pierwszego zdania (“Czytasz to ogłoszenie…”) wmawia odbiorcy wszystko to, co przytrafiło się wyłącznie jego bohaterowi. Identyfikacja z bohaterem jest tu narzucona — i nawet jeżeli z początku starcza jeszcze siły, aby się jej oprzeć, czytać niejako z boku, pomimo nieustannych hipnotyzerskich ataków — to w końcu nie można nie ulec, nawet ze świadomością, że brnie się w prozie nie tyle sugestywnej, co posługującej się sugestią. Ostatecznie przecież czujność zostaje uśpiona (jak zawsze przy intrygującej fabule) i wtedy konsekwentne: “Śpisz znużony, niezadowolony. Nawet we śnie czujesz to zmęczenie…” — już dominuje: proces jest zaakceptowany, czytający pogodzony z rolą, jaką mu przeznaczył autor, tak beztrosko poczynający sobie z losem i świadomością swych czytelników. Jako autor znika przy tym, znika razem ze swoją książką -jak każdy hipnotyzer dla swego medium, pogrążonego w sztucznym śnie.
Na świstku (chaotycznie):
Do afirmacji: Barth najkonsekwentniejszy. Eksploatacja literatury w jej najintymniejszej postaci. Wiwisekcja: jak chociażby opowiadanie “Zagubiony w wesołym miasteczku” — gdzie klasyczna narracja łamana jest wtrętami stricte warsztatowymi (o literackim warsztacie mowa). Mimo wszystko Barth bezradny wobec form, konwencji, stylistyk, całej patyny, jaka narasta, narosła, się nawarstwia ona, się. A przecież — zniewala, adaptuje bezceremonialnie i z pożytkiem: “kopuluje” na oczach czytelnika. Formułowanie wątpliwości, proces tworzenia i sama literatura, i też autor — wszystko jest równorzędne, ważne. Formułą Bartha jest więc: k o n i e c z n o ś ć stania się Pisarzem, który (logika implikacji) nie uniknie konieczności stworzenia Książki.
Na odwrocie:
Z W. Kaysera (chyba, skąd teraz mogę wiedzieć): Proza funkcjonuje na zasadzie autorytetu tekstu — nie bez powodu więc eksponowany (akcentowany) w niej jest fakt (akt) wypowiadania, konstruowania… Proza powinna być sprawą całkowitego zaufania. (To bez wątpienia — na mój ogon, jak mawiał Tatuś Muminek — nie są moje słowa).
Z zeszytu :
Gustaw Herling-Grudziński napisał, że “Podróż na Wschód” byłaby małym arcydziełem, gdyby nie ta zwietrzała konwencja stawiania kropek nad i. Chwaląc opowiadanie, żałuje metafory zubożonej przez dydaktykę. Czytałem Hessego kilka razy. Cytaty Grudzińskiego są zupełnie inne (zapewne sam tłumaczył), ja znam przekład Jerzego Prokopiuka — jego wersja bardziej mnie przekonuje (wolę np. “Związek” niż “Liga”). Jak to wszystko różnie brzmi. W oryginale zapewne odczytałbym inaczej. Ale tylko polskie pisanie i mówienie do mnie dociera. (Jak w innym języku by dotarło? Doskonalej? Prawdziwiej? — Nie. Przecież nie. Musiałbym czuć, mieć we krwi. A mam? Więc tylko retoryczne rozważania). Może i dydaktyka, dla mnie bardziej mistycyzm. Co za tym idzie: otucha. Nadzieja. (Takie łaszenie się o nieomal religię. Ale przecież). Ja na mistycyzm jestem podatny. Bo skąd moje pisanie, jak nie z irracjonalnej podróży w siebie, w zbudowany z cegiełek przeszłości świat, skąd to pisanie, jak nie ze snucia się po ziemiach wyśnionych, ziemiach poznanych i nieznanych, jedynych, światach nie istniejących poza mną.
Zapisałem pełne euforii zdania tuż po ostatniej lekturze “Podróży… ” (21 lipca), takie między innymi:
To zupełnie inne odczytanie — aż na moment nie chciało się wracać do rzeczy tak małych, jak ten esej. Przeklęty. I całe moje pisanie. Ubogie, kruche. Przeskoczyć wszystko. Mogłem przeskoczyć „Idąc” — a chciałem napisać tak właśnie, wściekle narracyjnie, zasadnie, rzeczowo. I pomyślałem: nie wszystko przecież stracone. Nic nie stracone. Tyle do zrobienia.
Toż nie tak dawno (jakiś tydzień temu) uświadomiłem sobie, że jest we mnie coś na pozór siły. Że w sobie wyhodowałem mimo tego spadania bezustannego. Mistyka daje siłę.
Zapytała mnie M., jak pracuję teraz w czasie stanu wojennego. Czy bardzo przeszkadza? — Nie — odpowiedziałem przekornie i zaraz sobie uświadomiłem, i wybuchło we mnie: Tylko siebie przecież mogę winić za bezowocne miesiące (ile ich było: cztery, pięć…). Niezależnie od odczuć i myśli na zewnątrz — przecież w sobie ja muszę żyć najbardziej. A zwątpiłem. I tylko z powodu własnej słabości upadłem, pióro wypuściłem z rąk, pomyślałem: bezsens. Bo nie zdążyłem się wzmocnić, uniezależnić od dnia codziennego i małych emocji, rozpaczy, miałkich potrzeb — chociaż tak chciałem — nie zdążyłem ruszyć w Podróż.
Następnego dnia (22, czwartek): Jak myślałem — wódeczka niweczy mistycyzm. Przeżera go. Ale zostaje postanowienie. Wszystko nie mija tak od razu, szybko i bez śladu. Przeszłość trwa. Jest dużo. Wczoraj myślałem: więcej wiary, więcej pokory, więcej wytrwałości — mniej głupoty, jaką są każde apatyczne stany bezradności. Cały czas walka. Ze sobą. Tarmoszenie siebie, w szpony chwytanie. Mocniej ufać odruchom, czuciu (a czuję przecież nieraz tak wyraźnie). Bardziej ufać, niż ślęcząc nad każdą literką, siebie pozostawiać bezmyślnemu losowi, zapominając, że los — to ja.
Wieczór: Straciłem kontakt z pisaniem o Hessem. Zupełnie. Jednak niewypał, pomyłka. Plączą mi się myśli, piszę zupełnie co innego, niżbym chciał. Dziwne jakieś teoryje wysnuwam. To podarłem. Pogniotłem. Ale ze złości, nie potrzeby zniszczenia. Pomyśleć, że dla „Podróży…” powstało całe to eseisko (choć było gorąco, jest i będzie ślisko). Więc trzeba kończyć tę kompromitację. Wstydu sobie oszczędzić.
.
Dariusz Bitner
..
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
Fragment z książki „Wciąż jesień”, © Copyright by Dariusz Bitner, 2016