(fragment z powieści „Fusy”)
Opowiadanie „Ziemia nie milczy” (cóż za tytuł!) to przykład utraconej poetyki oporu i sprzeciwu, niegdyś uznawanego przeze mnie za żenujący, prymitywny politycznie, dziś – sprzeciwu docenianego, za jednoznaczną postawę patriotyczną. Wiem, że słowo „patriotyzm” może być współczesnym czytelnikom nie znane, ale umówmy się, na niewiedzę i głupotę ludzką, nic ja nie poradzę.
Oto zatem o czym mowa.
Nie o słowiańskości miasta, ale o Niemcu, który bez wahania strzelił w głowę. Niemcy ponad wszystko. Polacy piszą opowiadania, by umocować państwowość polską w mieście, w którym historia mieszała narodami, Niemiec po prostu strzela, nie bawi się w półśrodki.
Narrator, niejaki Borella („garb, niski wzrost, cera anemiczna”), przyjeżdża do Szczecina w pięcioosobowej grupie studenckiej, pod komendą „pełnomocnika rządu do spraw zabezpieczenia niemieckich placówek naukowych”. Tu, uzupełniający moje impresje, opis miasta. „Odrą, na wzdętych odwłokach topielców żeglują stada mew. Tu i ówdzie wyrywa się z ruin skowyt zdziczałego psa. (…) Ale najlepsza zabawa zaczyna się dopiero, gdy ciemność zapadnie. Strzały: pykanie pojedynczych pistoletów, czasem nerwowy monolog długiej broni lub zadyszana pyskówka automatu. Na ulicę nie wyjdziesz, gdyż krzątające się w mroku indywidua nie tracą czasu na ostrzeżenia; jedynym argumentem w dyskusjach między przypadkowymi oponentami jest kula. Rankiem przechodnie wymijają obojętnie anonimowych truposzów”. Ale to tylko gwoli dopełniających ruchów pędzla na obrazie. Nas zainteresuje odnaleziona w archiwum gestapo dokumentacja opatrzona nazwiskiem Dernau. Jak w zupełnie innym świecie Borgesa, tak i tu odnalezione dokumenty są pretekstem by rozpocząć właściwą opowieść.
Przenosimy się do roku 1934. Niemcy rosną w siłę, Hitler obchodzi 45. rocznicę urodzin. Profesor Otto Dernau, naukowiec bez reszty pochłonięty swoją pracą, nie interesował się polityką („przygotowywał właśnie do druku dużą monografię zabytków archeologicznych z wybrzeża Pomorza Zachodniego”), spotyka się „na portowym bulwarze” z kolegą. Jest nim doktor Teodor Kunstel, dyrektor szczecińskiego Muzeum Archeologicznego. Rozmawiają o maszynopisie profesora. „Jestem zdumiony, zdumiony” – peroruje Kunstel. – „Zaskoczony tym, że ty, sława niemieckiej nauki, stawiasz tak ryzykowną, powiedziałbym, tezę”. Chodzi o znalezisko archeologiczne. „Wbrew twierdzeniom całej plejady naszych uczonych utrzymujesz, że w XI wieku Słowianie posiadali liczną flotę, rozwinięte budownictwo okrętowe, że prowadzili handel morski, jednym słowem – że reprezentowali wysoką kulturę morską”. Wokół tej idei toczy się opowiadanie. O „niegermańskie pochodzenie” znalezisk, o słowiańskie ślady na ziemi pomorskiej. „Polacy podniosą krzyk na cały świat: «Sławny badacz niemiecki dowiódł polskości Pomorza Zachodniego!». (…) Jeśli Wendowie w XI wieku posiadali kulturę morską, musieli być ludem od dawna na Pomorzu osiadłym. Osiadłym, słyszysz? Osiadłym na serki lat przed napływem plemion germańskich!”.
Dwie postawy, dwa posłannictwa nauki. Otto – dla istoty, dla prawdy (trzeba stać po stronie nauki), Teodor – dla praktycznych celów (trzeba stać po stronie nauki niemieckiej, służącej interesom narodu).
„Dopiero Niemcy, podbiwszy Pomorze Zachodnie, uczynili je przydatnym dla ogólnoeuropejskich stosunków ekonomicznych i zdobyli w ten sposób po wieczne czasy prawo do tych ziem” – dowodził profesor Kunstel. W muzeum spreparowano łódź, wykopaną „na Wolinie jeszcze przed wojną światową”, tak by poświadczała założone wcześniej tezy. Taki jest przedmiot sporu obu postaci. Teodor dopuszcza się fałszerstw w restaurowaniu znaleziska, by ukryć jej prawdziwe pochodzenie i udowodnić, „że Pomorze było zawsze niemieckie”. Otto demaskuje oszustwo w swojej pracy naukowej. Próba rozstrzygnięcia dylematu państwowości przy pomocy łodzi, fałszywie spreparowanej. Takie archeologiczne wykopaliska.
Dalej – mijają lata, doktor w opublikowanej pracy wykazuje krętactwa profesora, popada w oczywiste tarapaty w związku z przeciwstawianiem się nowym prądom w nauce niemieckiej, w końcu – „Dwaj młodzi ludzie w gumowych płaszczach, nie wyjmując rąk z kieszeni, oznajmili, iż pan Prulke chciałby z profesorem pokonferować na tematy naukowe”. Krótko rzecz ujmując, gestapo nalega i namawia do opublikowania rozprawy, w której przyzna się do błędów „popełnionych na skutek – powiedzmy – nie wystarczających studiów wykopalisk nadbałtyckich”. Trwa kilkudniowa procedura perswazji w siedzibie gestapo. Wreszcie profesor zostaje zabrany do „pewnej miejscowości na wybrzeżu, gdzie odkryto ciekawe znalezisko z X wieku. Tylko od Dernaua zależy, czy ogłoszą tę rewelację w prasie, czy też eksponat przysypią z powrotem ziemią”. „Mam polecenia zapytać pana, panie profesorze – odezwał się Wysoki – czy zechce pan napisać monografię tej oto ł o d z i w i k i n g o w s k i e j. Aus der Wikingerzeit. Niech się pan zastanowi, odmowa będzie przez nas potraktowana, jakby to rzec – nader poważnie. Tak poważnie, że bardziej już być nie może”. Dernau histerycznie ale stanowczo odmawia. („Ziemia nie milczy! Będzie nadal wyrzucać swe tajemnice na powierzchnię, na świadectwo prawdzie, na pohybel waszym łgarstwom. Fałszerze!”). Finał jest już oczywisty i właśnie dla tego finału zdaję całą relację. Sprawa zostaje załatwiona po niemiecku – jeden z „dwóch cywilów o bezbarwnych obliczach”, „wyciągnął pistolet z kieszeni i strzelił mierząc w skroń”.
Oczywiście nie tylko Niemcy strzelają w skroń (w opowiadaniu jeszcze robią ceregiele, symulując samobójstwo) albo po prostu w głowę, to również ulubiony sposób Rosjan, drugich naszych kryształowych przyjaciół. Kula w łeb zawsze była najskuteczniejszym sposobem załatwiania wszelkich problemów.
W epilogu opowiadania wracamy do narratora, który po dziesięciu latach (czyli w roku 1955) napotyka artykuł miejscowego naukowca, opisujący, „jak natrafiono na ślady szczątków statku w Czernowsku pod Łebą”. Relacja z prac wykopaliskowych kończy się tak: „W pewnej chwili palce natrafiły na coś twardego. Centymetr za centymetrem z ukrycia wyłaniała się brunatna wręga łodzi, starszej niż państwo Bolesława Chrobrego…”
Podobne przepychanki rozpoczęły się z początkiem XXI wieku, kiedy pojawiła się idea starożytnych Słowian, co sytuowało nasz rodowód na długo przez chrztem i sugerowało, że Słowianie stworzyli potężną cywilizację, zepchniętą potem w zapomnienie. Rzecz oczywista, ja – miłośnik tajemniczej krainy Winety i wszystkich zaginionych lądów i cywilizacji, przy okazji zwolennik i cichy stronnik kosmicznych cywilizacji, przyklasnąłem tej idei, Milena też ekscytowała się taką wizją, ale powstał mocny odpór ze strony sił konserwatywnych i klerykalnych. Że artefakty od dawna są ukrywane lub niszczone, to przecież wiem i wiedzą ci wszyscy, którzy czytali to, co ja. Niewygodna archeologia to już wielki dział nauki. A wciąż jest potrzeba udowadniania racji tej albo tamtej strony. Wojna na wykopane łodzie trwa nadal.
Moja wiedza, że Szczecin zaczął się od słowiańskiej osady (ale co ja tam wiem), to tylko wiedza niedouka, byle jaka. Prawdą jest, że Niemcy odcisnęły trwałe i – co dowodzą naloty alianckie – nieusuwalne piętno, nadając miastu charakter. Udawać, że tak nie było?
Sam dałem się nabrać, na tkliwy patriotyzm, patriotyzm kulturowy, by nie powiedzieć literacki. Literatura – jak zwykłem to mówić w prywatnych rozmowach, kiedy się jeszcze toczyły – to sztuka sięgająca po najczulszy element ludzkiej natury… przynajmniej taka być powinna. Nawet opisując największe bezeceństwa i tak zawsze odwołuje się do wartości najwyższych, do szlachetności uczciwości ludzkiej, z wiarą, że w każdym z nas taki element tkwi, lub zachował się bodaj jego cień… i jest rozpoznawalny.
Oczywiście na dłuższą metę to wizja nie do obrony. I tu również się myliłem, ale nie żałuję.
Otóż jak wielu innych i ja byłem zwolennikiem i orędownikiem odbudowy pomnika symbolu, czyli Sediny. Ponad narodami, ponad polityką, w imię kultury, wartości spajającej i budującej. Tymczasem Milena była stanowczo przeciwna. To jednak ich pomnik, dlaczego mamy odbudowywać niemieckie pomniki? „Pomnij”, czyli „pamiętaj” – nie zapominaj, kto tu gospodarzem? Jesteś tylko gościem? Dbaj o nasze, my wrócimy! Stawiajmy swoje pomniki, jeśli już nie możemy bez nich żyć. (Ja oczywiście byłem przeciwny stawianiu pomników w ogóle, więc cała moja postawa chwiała się w posadach).
A co Niemce robiły? Nie fatygowały swoich sumień. Nie bałamuciły swoich zwojów mózgowych zbędnymi zagadnieniami. W maju 1940 bez wahania wysadziły w powietrze pomnik Chopina, stojący w warszawskich Łazienkach od 1926 roku. Zabiegano o wybudowanie przez ćwierć wieku, wysadzono w jednej chwili. Kawałki rzeźby pocięto palnikami i wywieziono do Rzeszy. Tam zostały przetopione i wykorzystane do produkcji amunicji. Strzelano do Polaków cząstkami Chopina. Pomnika.
I jeszcze jedno, co charakteryzuje wielki naród niemiecki. Rozkaz.
Napisał Janusz Korczak, Żyd taki, dziwny, bo Polak, czyli Henryk Goldszmit, w swoim „Pamiętniku”:
„Podlewam kwiaty. Moja łysina w oknie – taki dobry cel.
Ma karabin. Dlaczego stoi i patrzy spokojnie?
Nie ma rozkazu”.
Z taką pieczołowitością dbaliśmy o niemieckie ślady, że zaczęliśmy przywoływać te duchy. Skoro bardziej interesowały nas pomniki, zdobienia, napisy, architektura i detale, groby i macewy – dostaliśmy nagrodę.
Nie wchodzę teraz w poszukiwania pierwszych osadników, od których można by (co jest utopią, ale nawet jeśli) wyprowadzić jednoznacznych właścicieli tych ziem. Tak, Germanie byli pierwsi, Szczecin należy się Niemcom. Tak, pierwsi byli Słowianie, Szczecin jest miastem polskim. Furda tam. I nie rzecz w tym jak długo jedni, jak długo drudzy, i dlaczego jedni lub drudzy, czy trzeci, a i czwarty się przyplątał, trzeba dodać. Każdy zostawił ślad, każdy uznał to miejsce za swoje. Jednak liczy się tylko to, że Polska przejęła miasto – jakie znam, w jakim mieszkam całe życie – po Niemcach, mocno tu zasiedziałych, z całą imponującą (trudno zaprzeczyć) architekturą, jaka ocalała mimo angielsko-amerykańskich nalotów bombowych. Dla mnie, starego durnia, to miasto polskie, ale czy mam udawać, że nie było kiedyś niemieckie?
Opowiadanie Kamińskiego próbuje w stylu dobrego komiksu rozwikłać ten dylemat, wskazując na początki słowiańskie i uzurpacje hitlerowskie. Mnie w tym wszystkim interesuje tylko jedno: jak ten problem rozstrzyga Niemiec (ten stereotypowy). W tym opowiadaniu.
Dariusz Bitner
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.