Mały Minclar potrafił robić cuda. Mówiło się o tym po kątach, zawsze głosem ściszonym, nie wiedzieć czemu – z niepokojem.
Podobno kiedyś, wskazując kościstym palcem na starego Puchałę, wymamrotał, że mu nogę odejmie czy też: żeby ci odjęło, jakoś tak. Nikt tego nie słyszał, może nie słyszał nawet i Puchała, tylko wystraszył się tego palca i przenikliwego spojrzenia szarych oczu małego wisusa. Dość, że zatrząsł się, dreszcz nim sponiewierał, złapał grabie i rzucił się, by zdzielić nimi małego czarta, choćby i ubić.
Sołtys Kiełbasa mu kiedyś powiedział przy wódce, że takiego małego diabła, to i zatłuc by nie zaszkodziło, a wiele przy tym pożytku można by zyskać. Bo też nie do końca wiadomo, czy cuda czyni, czarcia jucha, czy uroki rzuca. Fakt faktem, że strach było mu w drogę wchodzić, uuu, strach.
Nic to, że jedna z drugą baby ciemne opowiadały sobie, jak to swym paluchem porobiwszy kółka w powietrzu, ciężar z piersi zdejmował, narośl w miejscu intymnym usuwał, nie spytawszy nawet, czy jest, albo i krzesłami poruszał, okiennicami trzaskał… A jak raz babcia Chruścielowa, którą już czas mocno do ziemi przydusił, że ledwo się poruszała, tak tylko drep, drep, krok za kroczkiem, w pół zgięta, drep, drep – zgubiła, w drodze do sklepu rolno-spożywczego, płócienną portmonetkę w groszki, w której miała resztę z nędznej renty, niewiele, ale wszystko, i stała bezradnie przy kamiennej ławce, pośród wdeptanych w ziemię kapsli od piwa i pogiętych nakrętek po wódce, mały Minclar podszedł z poważną miną wybawiciela i wręczył jej duży, płaski kamyk, jakich pełno było po obu stronach drogi.
– Coś pani wypadło, pani Chruścielowa – powiedział, szczerząc swe wielkie zęby.
Ona wtedy się rozpłakała, ale żeby licha nie kusić, w końcu Minclar miał jednak paskudną reputację, wzięła ostrożnie kamyk i wcisnęła go do głębokiej kieszeni spódnicy. Zrobiła jeszcze dyskretny znak krzyża, który na wszelki wypadek miał jej być tarczą. Nie wiedzieć czemu, zamiast kamienia znalazła w kieszeni banknot o całkiem sporym nominale, zużyty, wymięty, ale prawdziwy.
– Cud – powiedziała do pani Irenki Kaczydołek, ekspedientki. – Cud.
Trzeba dodać, że portmonetka babci Chruścielowej znalazła się kilka dni później w krzakach, niedaleko kościoła. Nikogo nie zdziwiło, że zamiast bilonu, była w nich garść kamyków. Wiadomo, sprawka Minclara.
Zdarzyło się też cudowne rozmnożenie wody, kiedy pamiętnego upalnego lata u rodziny Kreczmarów niespodziewanie wyschła studnia. Wodę trzeba było nosić z odległej o trzysta kroków rzeczki, w dodatku pod górkę. Kreczmarowa użalała się sąsiadkom na przystanku PKS, a kiedy wieczorem wróciła z Owsików Dolnych, cała rodzina opowiadała jej na wyprzódki, jak to Minclar podszedł do ich domu, pomachał rękami i ani się obejrzeli, a wszędzie stała woda. W wiadrach, w miskach, w garnkach, w wannie i w balii, w kubłach i szklankach. Po prostu cud. I w kieliszkach, i w naparstku, wszędzie.
A pewnej grudniowej nocy, kiedy już dobrze szło na Boże Narodzenie, Minclar, powodowany niejasną pogodą ducha, stanął na rynku, pogrzebał paluchem w obrazie czarnego nieba i stała się nagle świetlistość. Wszyscy mieszkańcy mogli zobaczyć Przenajświętszą Panienkę, Bożą Matkę, jak promienieje i zsyła na moje rodzinne Rzędy swą łaskawość. Niektórzy poczuli też ogarniające ich ciepło, niektórzy słyszeli anielskie chóry, ale cicho, jakby z bardzo daleka.
To wtedy ksiądz Marzanek Ignacy, którego należało tytułować Mar-zankiem, z oddzielonym „r” i „z”, gdyż inaczej dawało się zauważyć na jego mięsistej twarzy lekką obrazę, wpadł w gniew, wyklinał Minclara siarczyście, pełnym głosem, używając słów naprawdę nieprzyjemnych dla postronnych uszu – oczywiście, gdy wizerunek świetlisty zniknął już z firmamentu.
Dlatego stary Puchała dał sobie folgę, gdy posłyszał coś o odjęciu nogi, całkiem słusznie podejrzewając, że może to być urok zaczyniony. Tak przynajmniej zaraz następnego dnia powiedział podczas spowiedzi.
– Aleś nie trafił, Puchała – zawyrokował krótko Marzanek – bom rano widział tego robaka na płocie, jak siedział.
– No, żem nie trafił – Puchała nie okazywał skruchy, a ledwo maskowane rozżalenie. – Machłem i chybiłem. Takimi grabkami w łeb, to bym ubił przecież na miejscu.
– Ano, tak – westchnął ksiądz.
Minął tydzień i Puchale nogę odjęło.
Trzeba trafu, przypiliło go, gdy wracał traktorem do domu. To i zeskoczył bez zastanowienia, kucnął za kołem, a właściwie wsparł się o felgę, by było wygodniej, a i by nie zapaskudzić opony. Nie przystoi wszak jej zapaskudzić, a robić swoje trzeba blisko, bo wokół domy i obejścia, wstyd się wypiąć.
Przyznać trzeba, że zdążył w ostatniej chwili.
Wszystko by się udało, gdyby nieoczekiwanie traktor, z silnikiem pracującym na jałowym biegu, nie ruszył. Bóg wie, dlaczego. Ręka się Puchale obsunęła, on sam stracił równowagę, runął jak długi, akurat w chwili, gdy próbował się wyprostować. Skotłowało go, pociągnęło, wpadł pod wysłużone talerze bron, które targnęły nim z chrzęstem i nogę mu odjęło.
Ksiądz Marzanek z powagą na twarzy wybrał się do matki małego Minclara, kobiety skrytej, wiecznie strapionej i ledwie tolerowanej w Rzędach.
Na tej okoliczności – poza wszelkimi innymi okolicznościami – z całą pewnością ważyło to. że zawsze mieszkała samotnie, a w ciążę jakoś trafiła. No i jak to rozumieć? Nikomu nie udało się odkryć, kim jest ojciec, kto sprawił jej bęben. Mógł to zrobić każdy, więc przez wiele lat gubiono się w domysłach i oskarżano jednego chłopa po drugim, z wyjątkiem Wesołego Dyla. Ten, ze chrztu – Antoni, był tak ociężały umysłowo, że dnie całe spędzał na stołku, bezmyślnie gapiąc się w niebo i tylko od czasu do czasu uśmiechał się błogo, podśpiewując na niezmienną przez całe życie melodię: dylu, dylu, dylu… Nikt nie miał wątpliwości, że znajdywał w tym prawdziwe zadowolenie, innego mu nie było trzeba. Co do reszty – gubiono się w domysłach. Dopatrywano się Bóg wie czego w fizjonomii dzieciaka, w jego mikrej posturze, latami powtarzano i przekonywano się zapalczywie, że ojciec musiał być konusem, jak nic musiał. Przez jakiś czas rozważano, czy wątła – mówiąc eufemistycznie – budowa dzieciaka przypadkiem nie wzięła się z tego, że został zmajstrowany po pijaku. Wtedy tężyzna tajemniczego koguta niewiele by już znaczyła. Po prostu posiano byle jak. A który to chłop w okolicy nie pił? No, może tylko Mateusz Oczko. On nie pijał i potępiał każdego, kto zaglądał do kieliszka, czyli wszystkich. Ale Oczko nie mógł być tym tajemniczym ojcem, bo matka małego Minclara zawsze lubiła wypić. Cóż innego jej pozostało w samotnym, niezmiennie melancholijnym życiu. No i na dodatek ten dzieciak… szybko okazało się, że odmieniec. A wiadomo, co takiemu do tej rozczochranej łepetyny strzeli?
Przypadek Puchały uprawnił proboszcza do złożenia niemalże oficjalnej, z całą pewnością ceremonialnej wizyty. Tak naprawdę z góry skazanej na niepowodzenie. Ksiądz Marzanek to wiedział, poczuwał się jednak i poszedł.
– Że w kościele was nie widzę, już się pogodziłem – oświadczył, po wstępnym zagajeniu i kilku westchnieniach. Spotkało się to jedynie z krzywym uśmiechem. – Ale cuda czynić? Twój syn, córko, czyni cuda, a teraz na dodatek sam nie wiem, ale chyba zaczyna uroki rzucać…
– Jakie tam uroki – sapnęła matka małego Minclara i ostentacyjnie wzruszyła ramionami. – A co do cudów…
– Tylko Pan nasz cuda czynić może – ksiądz Marzanek podniósł palec i wbrew swej woli zobaczył na nim atramentową plamę. – Tylko Pan Bóg!
– Boga to nie ma – powiedziała mu z niechęcią kobieta. Na jej twarz padł złowieszczy cień znudzenia.
– Bluźnisz, kobieto! – ksiądz uderzył w ton kazania i schował palec. – A człowiekowi, a już tym bardziej dziecku, cudów czynić nie wolno. Nie-wol-no!
I w tym momencie w otwarte drzwi wbiegł mały Minclar, śmiejąc się szpetnie, jakby był dzieckiem samego szatana.
– Ja tam nic nie czynię! – zawołał i podbiegł do stojących pośrodku pokoju. – Ja robię! A robić wolno każdemu – oświadczył hardo.
Skoczył w stronę okna i zniknął za parapetem.
– To pierwsze piętro – jęknął ksiądz, składając dłonie na wysokości ust. – A na dole bruk!
– Nic mu nie będzie – matka pociągnęła nosem, manifestując obojętność. – Łapie się wszystkiego jak małpa i łazi po ścianach.
– Spadł – oznajmił blady ksiądz, podchodząc powoli do okna. – Przecież widziałem.
Wyjrzał, ale na dole nie leżał mały Minclar z połamanymi nogami. Nie było nikogo.
– Odleciał? – szepnął ksiądz. Przeżegnał się i szybkim krokiem wyszedł. Jeszcze tylko odwrócił się w drzwiach na moment, dłoń przyłożył do czoła, i poczuł, że wiara w nim rośnie, potężnieje w obliczu siły nieczystej, z jaką przyszło mu się zetknąć. Jakiej w końcu spojrzał prosto w oczy. Łaska, ani chybi.
W drodze na plebanię zerknął jeszcze na palec wskazujący, a tam atramentowa smuga powiększyła się i przybrała na niebieskiej intensywności. Musiał ten mały diabeł to zrobić. Naigrywał się z niego.
Miałem nieszczęście chodzić z Minclarem do jednej klasy. Unikałem go jak tylko można było, starałem się na niego nie patrzeć – jak każdy. Siedział w ostatniej ławce, sam, i czasem czułem na plecach wilgotne liźnięcia jego wzroku. Wiele mnie kosztowało, by nie wzdrygnąć się, nie otrząsnąć. Wszyscy, przez te wszystkie lata szkoły podstawowej w Rzędach, byli pod przemożną presją tego małego urwisa. Był najmniejszy w całej szkole, nie sięgał mi nawet (gdyby tak postawić go, nie daj Bóg, przede mną) klatki piersiowej. Mógłbym splunąć bez wysiłku na jego wiecznie zmierzwioną czuprynę, oczywiście teoretycznie. Nigdy bym się nie odważył, nigdy. Ale czasami fantazjowałem w ten niewybredny sposób. Zapewne nie tylko ja.
Mały Minclar miał niezwykłą pozycję w klasie. Nikt tak naprawdę nie wiedział, czy dobrze się uczył. Dziś wyobrażam sobie, że jego wiedza sięgała dalej, niż wtedy mogliśmy sobie wyobrazić. Dużo czytał, a pod słowem „dużo” należy rozumieć – niewyobrażalnie, monstrualnie, piekielnie dużo. Raz przyuważyłem go podczas lektury, wtedy nie umiałem zinterpretować faktów. Zignorowałem obserwację, nawet przeszło mi przez myśl, że jest leniem i nieukiem. Ale wiem już, że rzecz cała miała się zgoła inaczej. Połykał wiedzę, jak gorące kartofle z masełkiem – łapczywie, szybko, z pewną ostrożnością, by się nie poparzyć. I nie mówię tu o pospolitym czytaniu, jak robiłem to ja, jakie uprawia się powszechnie, słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Minclar zjadał wzrokiem całe strony, jedną po drugiej, lub raczej po dwie, tak szybko, jak tylko udawało mu się książkę wertować. Tylko palcem machał, szast, szast, szast, szast… Nie mogłem wtedy wziąć tego za czytanie. A on doszedł do końca, z trzaskiem zamknął gruby tom i zamyślił się na chwilę, i pochylił głowę, i westchnął. Potem schował książkę do tornistra. Miał w głowie już wszystko, teraz tak to widzę.
Nauczyciele jakby się zmówili: pytania zadawali rzadko i nigdy nie czekali na odpowiedź. „Siadaj, piątka” – mówili i stawiali piątkę. Z pisemnych zadań zawsze był marny, nie chciało mu się chyba, ale i tak zawyżali mu oceny, stawiali trójki i czwórki, i zawsze od razu wywoływali do odpowiedzi, po której przybywała mu piątka. W ten sposób zdawał z klasy do klasy, podczas gdy my musieliśmy rozładowywać frustracje pedagogiczne i wykuwać na pamięć formuły, terminy, daty, a nieraz całe zadane fragmenty z literatury.
Nikt nie protestował. Każdy z nas miał nadzieję wyrwać się z Rzęd w świat i uwolnić od niepokojącego Minclara, który – jak nam się zdawało – w ogóle nie rósł. I wciąż robił cuda.
Na godzinie obywatelskiej, podczas której poznawaliśmy doskonałe zasady funkcjonowania społeczeństwa socjalistycznego, Minclar nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Prowadzący lekcję dyrektor Mieczysław Gaździna zamarł z odciśniętą na twarzy grozą – i nie bez racji. Okolice biurka i tablicy, przy których stał, pociemniały, sufit wybrzuszył się, jakby tracił spoistość i miał runąć, rozległ się grzmot, błysnęło, po czym w jednej chwili zaczął padać rzęsisty deszcz. Aż huczało. Gaździna nerwowo dreptał w miejscu, rzucając spłoszone spojrzenia to w prawo, to w lewo, przypominał w tym zaniepokojoną kurę. Jego ruchy stawały się coraz bardziej chaotyczne, szarpał się w niewidzialnej sieci, chciał uciec. Zmoczony, sponiewierany. Zebrał w końcu siły, prychnął w zalewającą mu usta wodę i wybiegł z klasy. Deszcz ustał natychmiast. Wszystko wróciło do normy, tylko woda stała na parkiecie i powoli rozlewała się w stronę ławek. Minclar nas przerażał.
O całym zdarzeniu od razu zrobiło się głośno, bo Gaździna zasłabł i kiedy czekano na karetkę pogotowia z Zakola – zażądał natychmiast księdza, postanowił bowiem się wyspowiadać. Słyszano przez drzwi, jak po stosownej chwili mamrotania, dyrektor zaczął w końcu krzyczeć piskliwym głosem, jakby go przypalano żywym ogniem:
– Zabić diabła, zabić go trzeba… zabić!
– Już, już… – uspokajał go ksiądz. – nie denerwuj się tak, mój synu.
– On gotów nas potopić, Gotów sprowadzić prawdziwy potop na tę naszą biedną ziemię. Co go powstrzyma? Te piekielne sztuczki są nie do zatrzymania. Szarańczę sprowadzi, trzęsienie ziemi, czarny mór! Trzeba zabić tego Żyda!
Przez dłuższą chwilę zalegała cisza. Niewiele dało się przez zamknięte drzwi podsłuchać. Aż wreszcie, tuż przed przyjazdem karetki, dyrektor Gaździna zawołał głosem przejmującym:
– Trwoga! Trwoga! Bić na trwogę!
Nie było go przez rok bez mała, nie wrócił już do szkoły. Miał teraz rentę i szybko wyszło na jaw, że gdy tylko padał deszcz, wychodził na ulicę i stał, z głową zadartą do góry.
Przyznać w tym miejscu należy, że w gruncie rzeczy mały Minclar nikomu nic złego nie zrobił. Chociaż zapewne mógł.
Większość jego cudów miało kuglarski charakter, były zwykłymi psikusami, a niektóre bez wątpienia nosiły znamiona dobrych uczynków. Czasem delikatnie nam dokuczał. Potrafił, siedząc w krzakach przy boisku, obserwować jak gramy w nogę i zakręcać lot piłki w powietrzu, czasem doprawdy fantazyjnie. Była to być może niewypowiedziana zemsta za to, że nie chcieliśmy, aby kopał z nami. Czasem więc przywoływał piłkę do siebie, brał ją do ręki i odbijał od ziemi, patrząc na nas ironicznie.
Kiedyś na przykład rozmnożył fryzjerowi Komołoskiemu zupę. Komołoski jadał obiad od strony podwórka, przy oknie, i długo się nie zorientował, że zupy mu nie ubywa. Jadł, jadł, jadł… i miał pełen talerz. A potem poczuł się niedobrze, zerknął przez okna, a tam mały Minclar, zadowolony, siedział na gałęzi. Jego zupą się bawił, złośliwy łobuz.
Innym razem pojawiły się znikąd – to oczywiste, że za jego przyczyną – kolorowe bańki, kulki przeźroczyste, wielkie jak arbuzy, a nawet większe, w różnych kolorach, wisiały w powietrzu, wędrowały to w jedną, to w drugą stronę, a jak która się zderzyła z drugą, dawało się słyszeć dźwięk dzwoneczka, dzyń, to jeden, to drugi, dzyń, trzeci i czwarty, każdy innej wysokości, dzyń, bzdręk, bzdring… A że baniek przybywało w niebywałym tempie i banieczkowe niebo gęstniało w różnych kolorach, to i coraz częściej zderzały się ze sobą, coraz więcej dźwięków spływało, łącząc się w coraz donośniejszą kakofonię, by – zanim oniemiali ludzie zdążyli się przerazić – wszystko w jednej chwili rozprysło się i zamieniło w tęczową mżawkę. Czysta fanfaronada, nikt nie miał wątpliwości.
Mały Minclar bawił się swoimi umiejętnościami; nigdy nie było wiadomo, co mu do głowy przyjdzie. Płatał figle, to prawda. Ale przecież zdarzyło się i tak, że gdy sześcioletnia Julka od Piniów wpadła do glinianki, próbując uratować ukochaną laleczkę Marcysię, i popiskując jak szczenię zniknęła pod wodą – wydobył ją na wierzch, wypchnął jak piłeczkę, a następnie przyholował do brzegu, nieprzytomną, kołyszącą się na wodzie na podobieństwo pontonu. Prosto w ramiona nadbiegających rodziców. Takich przykładów altruizmu było oczywiście więcej, w niczym to jednak nie zmieniało o nim opinii.
Tuż przed wyjazdem do szkoły średniej w Ciągutach byłem świadkiem, jak Puchała, poruszający się całkiem już sprawnie o kulach, zastąpił mu drogę tuż przed wejściem na rynek.
– Niech mówio co chco – warknął – ale ja wiem, że uroki rzucasz, szczurze kurduplowaty, żadne cuda.
Mały Minclar uśmiechał się ironicznie. Puchała nie wiedział, że igra z ogniem?
– Jak masz taką moc, to możesz mi przywrócić gire! – wrzasnął.
– Nie mam takiej mocy – oświadczył Minclar nieoczekiwanie.
– Ale, że odejmie, to jakoś umiałeś przewidzieć
– Zdarzyło się, wielkie mecyje, panie Puchała, miałem sen, to powiedziałem. Było uważać. Powiedziałem co wiedziałem, i tyle.
Być może zaraz potem zamienił go w kamień, bo najzwyczajniej w świecie ominął jego postawioną w poprzek chodnika kulę i poszedł na rynek. A Puchała stał z głupią miną może jakieś pięć minut. Może dwie, trzy. Dopiero przelatujący mimo gołąb narobił mu na ramię i czar odczynił.
Niedługo potem wyjechałem do bursy międzyszkolnej w Zakolu, wyobrażając sobie, że nigdy już nie zobaczę małego Minclara. Byłem przekonany, że, tak jak ci ambitniejsi z naszej szkoły, wybrał się do liceum. Ja trafiłem na pięć lat do szkoły technicznej o profilu mechaniczno-elektrycznym, tylko dlatego tam, że bałem się go spotkać w ogólniaku. Tymczasem on też trafił do tej szkoły. Widywałem go na przerwach, mijaliśmy się na korytarzu – udawałem, że nie znamy się. Kilka razy mrugnął do mnie, ale wciąż udawałem obcego. Zresztą on po dwóch latach w końcu zniknął mi z pola widzenia.
Ale nie pozwolił o sobie zapomnieć. Wracał we wspomnieniach, pojawiał się w rozmowie za każdym razem, gdy odwiedzałem Rzędy. Chociaż ludzie jakoś niechętnie o nim mówili, a jak już, to ze śmiechem, lekceważąco. Jeden ksiądz Marzanek zachowywał powagę i z tego, co ogólnie wiadomo, do śmierci spisywał swoje przemyślenia dotyczące Minclara.
Zaczęło się od tej plamy na palcu, której nie mógł zmyć. Plama okazała się ciemnoniebieskim znamieniem. Czarcia sprawka, bez dwóch zdań. Ksiądz Marzanek jednak nie poddał się złym emocjom. Zło dobrem okiełznać trzeba. Plama to może i znak piekieł, ale okoliczności są wskazaniem, trzeba podjąć wyzwanie, ku Bożej chwalbie.
Zamówił tedy u introligatora w Będylinie wielki, gruby zeszyt w linie, oprawiony w sztuczną skórę koloru bordo, w którym zaczął cierpliwie spisywać wszystkie przewiny małego Minclara, jakie tylko zdołał sobie przypomnieć, jakie widział i o jakich słyszał. Rozpoczął od wymyślnego inicjału litery „J”, którym zaczynało się zdanie: „Jak widziałem na oczy własne, co zaświadczam w imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa i w obliczu Boga w Trójcy Jedynego, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, mały Minclar potrafi latać. Było to tak…”
Okazało się, że ksiądz nigdy nie uwierzył, jakoby Minclar chwytał się rynien i gzymsów, jak sztukmistrz cyrkowy, bowiem na własne oczy widział, że zamachał rękami i odfrunął, niczym ptak, albo może raczej nietoperz. Szczur ze skrzydłami.
Po czym spisane zostały wszystkie sztuczki i psoty, jakie ten łobuz poczynił. Co charakterystyczne, tylko raz klecha użył słowa „cud”, a mianowicie w przytoczonej rozmowie, że nie „czyni”, a „robi”.
Lista przewin szatańskiego kuglarza była długa, ale przecież miała swój koniec. Ksiądz Marzanek sam się zdziwił, że nie zapełnił całego kajetu. A potem dziękował Bogu, że zostawił szeroki margines, który wydał mu się zasadny estetycznie. Mógł dodawać komentarze i wersje świadków, zaczął bowiem rozpytywać mieszkańców i spisywać ich oświadczenia. Mógł teraz uzupełniać swoje obserwacje, robić przypisy, dodawać inne wersje, a także – co było pierwotnym zamiarem – dodawać nowe, nieznane wydarzenia (które również obrastały komentarzami, wersjami innych obserwatorów, a nade wszystko – co nagle spodobało się samozwańczemu kronikarzowi – nazwiskami szanowanych parafian).
– Wiem to – powiedział Minclar, kiedy spotkaliśmy się w końcu w odległym Szczecinie – wiem o wszystkim, bo mi powiedział.
– Tak sam z siebie?
– Po pogrzebie matki zaczepił mnie i spędziliśmy dobrą chwilę na miłej pogawędce – zaśmiał się po swojemu, nieco złowieszczo, a ja zobaczyłem jak za oknami kawiarni ściemnia się gwałtownie. – Będzie burza – oświadczył ironicznie. – Zdaje się, że w większość tego, co mu powiedziałem, nie uwierzył. Zaprzeczyłoby to jego wieloletniej pracy, Bóg z nim. Co wiedziałem, to powiedziałem.
Z tej rozmowy ksiądz też zrobił w swej marzjańskiej księdze raport, z komentarzem. Zaraz też dojrzał do wyższej koncepcji, nazwanej samozwańczo „konkluzją”.
Oto bowiem podczas późnej kolacji udręczony proboszcz doznał objawienia. Jak opowiadała w sklepie spożywczym jego zaufana gospodyni, Jadwiga Olusia, wstał od stołu, z widelcem w lewej dłoni a nożem w prawej, i natchniony wpatrywał się w nieprzeniknioną sferę Ducha Świętego. Stał, a na jego twarzy odmalowywała się ulga i cierpienie jednocześnie. Właśnie wtedy zrozumiał, że dał się omamić, że większość swej księgi zapisał jarmarcznymi sztuczkami, a mały Minclar cuda czynił poza wzrokiem i rozumem. Zdradził się tym, że miał wgląd w przyszłość, więc jego możliwości były o wiele większe, niż to prezentował. Wszystkich omamił kuglarstwem, a na boku zaklinał rzeczywistość po swojemu. I w ten sposób nagle objaśniło się kilka niezwykle istotnych wydarzeń z życia parafii, które do tej pory wydawały się tajemnicze albo po prostu niezrozumiałe. I sam Minclar, gówniarz niewydarzony, ukazał się w innym świetle, jako siła podstępna, groźna i bezbożna. Wysłannik antychrysta, a nie kuglarz i fircyk, o mocy niepojętej.
Ksiądz Marzanek kończył swoją księgę w natchnieniu, obnażając przed światem wszelkie ekscesy, za którymi stał bez wątpienia Minclar. Dla swoich teorii znajdował potwierdzenie nie tylko we własnoręcznie spisanej kronice przewin i harców, odczytanych na nowo, na nowo zinterpretowanych, ale dopytywał też ludzi, skrzętnie odnotowując ich opinie, studiował gazety i tygodniki, jakie odnalazł w bibliotece w Będylinie, a ponadto – jakże twórcze i inspirujące się to okazało – wyszukiwał potwierdzeń w ogólnie dostępnych książkach naukowych, w pismach mędrków świeckich i najtęższych teologów, wydanych na przestrzeni ostatnich piętnastu lat. Tryumfował. I umarł.
Księgi nie odnaleziono. Jak mówił w knajpie magister Śnieżek Ignacy, uczący w szkole historii, co by to była za tajemnicza księga, gdyby ją odnaleziono. Jadwiga zarzekała się, że zgodnie z obietnicą, którą na niej ksiądz wymógł, zapakowała księgę w szary papier i posłała do Kurii Metropolitalnej w Częstochowie, ale Teofila Grzyb, kierowniczka poczty, przysięgała na wszystkie świętości, że nic takiego nie miało miejsca. Po prawdzie od czasu gdy została kierowniczką, przestały ją interesować listy i paczki, żadnej przesyłki do ręki nie wzięła, zajęta logistyką i finansami, ale przysięgać, przysięgała.
Nowy proboszcz o sprawie nie chciał słyszeć. I wszystko powoli odpływało w niepamięć.
Po studiach w Opolu zapragnąłem uciec w świat, nie wiedzieć więc czemu wyjechałem do Szczecina, by utknąć tam niefortunnie w stoczni, a po sierpniowych wydarzeniach i transformacji politycznej, wylądować ostatecznie w biurze projektowym, na poślednim, w miarę bezpiecznym stanowisku. Tam też spotkałem dyrektora Minclara, który – okazało się – przyjechał do biura przez pomyłkę (czy to w ogóle możliwe?), bo jego asystent pomylił nazwiska. Ten, z kim miał się spotkać, czekał na niego w restauracji Kacapoły, na obrzeżach miasta, i miał takie samo nazwisko, jak mój dyrektor.
Nie miałem szansy by się wymigać, Minclar, wciąż kurduplowaty, z tym, że jego czupryna była znacznie przerzedzona i połyskiwała białą czaszką, wyznaczył mi spotkanie w kawiarni „Sielanka”, w samym środku miasta. Mogłem nie pójść – ale poszedłem. Nie mogłem nie pójść.
– Powiem ci – ostentacyjnie bawił się łyżeczką, opartą o talerzyk, na którym stała filiżanka z byle jaką kawą; poruszał nią (wzrokiem albo może tak zwaną siłą woli) to w jedną, to w drugą stronę; nie mogło to zwrócić niczyjej uwagi, tylko moją – że ten cały Uri Geller, to matoł i oszust.
– Wielka nowina – wzruszyłem ramionami.
– Właściwie nic o sobie nie wiemy, chociaż jesteśmy krajanie… Dziękuję, że przyjąłeś moje zaproszenie.
Bawił się tą łyżeczką bez przerwy. Ostentacyjnie zwracał się do mnie na „ty”, chociaż nic go do tego nie upoważniało. Nie reagowałem. Miałem nadzieję dowiedzieć się, czego ode mnie chce. Cierpliwie słuchałem jego wynurzeń, w ogóle nie poruszając tematu prezentowanych mi zdolności telekinetycznych. Potakiwałem zdawkowo, wyrażałem aprobatę kiwając głową, mrucząc, uśmiechając się sztucznie.
Nic nie chciał. Ale ja nie traciłem czujności.
– Powiem ci, że nawet zastanawiałem się nad tym, co powiedział nieszczęsny Gaździna. W sumie nie on jeden wyzywał mnie od Żydów. Sięgnąłem w przeszłość jak tylko się dało – dziwnie to zabrzmiało w jego ustach – i nic z tego, żaden ze mnie Żyd. Ale… nawet gdyby, to i co? Nazwisko mam głupie, ktoś gdzieś się pomylił, jeszcze przed pierwszą wojną. Kiedyś nazywałem się Münzel. Chyba.
Słuchałem uprzejmie. Nie pytałem o nic. On zapytał:
– A gdybyś tak dowiedział się, że twoja żona za osiem lat będzie umierała w cierpieniach… Chciałbyś wiedzieć?
Zaśmiałem się.
– Moja była żona – poprawiłem go, całkiem niepotrzebnie. – Dlaczego miałaby mnie obchodzić za osiem lat?
Jego twarz się rozanieliła.
– Twoja nowa żona, którą poznasz niedługo.
Przeszył mnie dreszcz. Jeśli mówił prawdę (a dlaczego miałbym w to wątpić?), będę myślał bez końca o jego „uroku”, gdy tylko poznam jakąś kobietę, gdy ją pokocham. Już nie uwolnię się od tej przepowiedni.
– Ale ja nie mówię, że tak będzie. – Tak jakby zmieszał się. – Uwierz mi, to tylko przykład. No, ale… gdybyś mógł, zatrzymałbyś raka?
– Każdy by zatrzymał, gdyby mógł. – Straciłem cierpliwość. – Ty możesz? Wyobrażam sobie, że możesz. Jeśli jest, jak myślę, to na pewno możesz.
Skulił się, przestał bawić łyżeczką. Podeszła kelnerka, ale odprawił ją krótkim ruchem ręki. Dzięki Bogu, nie sprowadził na nią ulewy z sufitu.
Po chwili, nie patrząc na mnie, opowiedział o swej rozmowie z księdzem Marzankiem. Nie ożywił matki, chociaż mógł. Otworzyła oczy już po śmierci, by spojrzeć na swego syna, a on pogłaskał ją po policzku i zamknął powieki dłonią. Ksiądz to widział (nie omieszkał opisać), ale nie uwierzył w moc wskrzeszenia, którą Minclar się pochwalił. Do której się przyznał. Tylko odsunął się pół kroku, chociaż i tak trzymał dystans, podczas ich krótkiej rozmowy.
– Moja matka też zmarła. I bym ją ożywił, gdybym mógł – oświadczyłem butnie.
– Nie wiesz, co mówisz.
– Ożywiam ją w każdym śnie.
– W snach nie ponosimy konsekwencji. Nie ingerujemy w porządek świata…
– Co ty powiesz, więc jest jakiś porządek – nie omieszkałem zadrwić, lecz jakby tego nie słyszał.
– W snach tylko przeprowadzasz warianty i spełniasz nie zawsze przemyślane marzenia. No więc i ja w snach ją wskrzeszam, ale ona wcale by tego nie chciała, wiem.
– Powiedziała?
– Wiesz, że ja potrafię wiedzieć.
– A księgę Marzanka… – powiedziałem powoli, nawet zdziwiony tym, jak zastrzygł uszami – przechwyciłeś?
Długo wpatrywał się we mnie, z misternie zasznurowanymi ustami, po czym odchylił się do tyłu, rozparł na oparcie krzesła i oświadczył, z szelmowskim uśmiechem:
– Mam ją.
Potem opowiedział o kilku cudach, których cierpliwy kronikarz nie skodyfikował. Napomknął o nich Marzankowi, lecz ten nie dał wiary. Skwitował wszystko słowem „bałamuctwa”. Bez wątpienia, gdyby je uznał, świat by mu się zawalił, wszystko wywróciłoby się na nice. „Nie, nie” – zamachał rękami. – „Po stokroć nie”.
Minclar dopisał je do księgi, wraz z komentarzem dotyczącym okoliczności tej odmowy. Tym samym księga dotycząca cudów w Rzędach została skończona.
– I co z nią teraz? Zniszczysz? Opublikujesz?
Zbył milczeniem moje pytanie. Przeszedł do innego tematu.
– Wiem, że czujesz się stary i zmęczony, kto może to wiedzieć lepiej ode mnie, hm. Ale teraz zrobię dla ciebie, tylko dla ciebie, jeden cud, później możesz już o mnie zapomnieć – spojrzał wnikliwie – i zapomnisz. – Gdzie tu jest toaleta? – Rozejrzał się, dostrzegł dyskretną informację na ścianie, w odległym zakamarku kawiarni, wstał i położył mi dłoń na ramieniu. – Zaraz wrócę.
Nie wrócił i nigdy go już nie widziałem.
Zobaczyłem natomiast kobietę, która weszła do lokalu. Rozejrzała się po stolikach, przeważnie pustych.
Nasze spojrzenia się skrzyżowały. To była ona.
a.
Dariusz Bitner
(Pierwodruk: „Twórczość” nr 1/2015)
.o.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenie, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.