Oleś długo szukał miejsca, gdzie mógłby bezpiecznie zaparkować terenowego mitsubishi pajero w kolorze burgunda. Przez całą drogę jego myśli krążyły wokół samochodu. Szybko zauważył, że nieco otumaniony pasażer kompletnie nie podziela jego zainteresowań, więc bardziej dla siebie, niż dla nawiązania kontaktu, zachwalał pojazd. Napęd na cztery koła, to się czuje, nie? Trzyma się drogi jak niemowlak cycka. Może go kupię, jest prawie nie używany. Trafił mi do salonu prosto z nieba. Cacko, po prostu cukierek. Klimatyzacja, ale to docenisz latem, jak będzie ukrop. Skórzana tapicerka, radyjko ze zmieniarką na dziesięć CD… W Miękowie trafili na patrol. Oleś zatrzymał się na poboczu prawie bez poślizgu. Jak się słucha — szepnął. Jeden z policjantów podszedł wolnym krokiem, a Oleś wysiadł, z rozanieloną twarzą. Obudził się wtedy, zaniepokojony. Kontakt z policją wciąż uruchamiał w nim dzwonki alarmowe, chociaż był tylko drzemiącym na przednim siedzeniu pasażerem. I miał zapięte pasy, a Oleś nie. Zanim trzasnęły drzwi, usłyszał głos policjanta: Szybkość, to przyjemność dla bogatych, panie kierowco, prawo jazdy, dowód rejestracyjny… A potem urywane frazy, przebijające się przez wyciszoną muzykę grupy „T Rex” z odtwarzacza, wiecie „Children of The Revolution”, „Ride a White Swan” i takie tam: wszystko jasne, kapitanie, ale nie dało rady wolniej, jak Boga kocham… To bydlę ma nawigacje satelitarną z kolorowym monitorem, człowieku, i komórkę on board, chociaż nawet tego nie tykam… na sprzedaż, aż mnie swędzi, żeby samemu kupić, ale skąd wziąć kaszę, kapitanie?… no, musiałem tym się przejechać, tak by zrobił każdy na moim miejscu… ależ spoko, nie myślisz chyba, człowieku, że to prowokacja, przecież nie takim sprzętem bym was namierzał, długo jeszcze nie będziecie mieli takiej bryczki na stanie… żebym ja wiedział, ile ona wyciąga… gdzie mam to sprawdzić?… Policjant przez chwilę zaglądał przez szybę i cmokał razem z Olesiem, by w końcu zasalutować na pożegnanie. Stówkę łyknął — mruknął Oleś, wracając za kierownicę — ale co tam — wystrzelił w powietrze, zostawiając miasteczko za sobą w pół sekundy. Ale się słucha… Znalazł miejsce na parkingu na poboczu głównej drogi w Niechorzu, stanął ostentacyjnie, pod dużym kątem, zajmując dwa miejsca, na wszelki wypadek pokazując innym, że lubi, jak jest wokół niego dużo luzu. Obok i tak stał tylko stary fiat. Na wprost parkingu, po drugiej stronie uliczki, cała gromada młodych zakonnic, odzianych w ekscytujące habity gołębiego koloru, siedziała w ogródku przed kawiarenką i wszystkie, co do jednej, jadły lody. Lizały lody. Ta czy owa językiem, ruchem posuwistym, tamta czy inna wargami, dzióbkiem pięknie wysuniętym, wszystkie w milczeniu, jadły. Lizały. Było po sezonie, słońce grzało słabo, wiatr uderzał zimnymi zrywami, jak biczem. Chlastał po twarzy, aż Oleś krzywił się z odrazą. Nad samym morzem będzie jeszcze gorzej — oznajmił proroczo, kierując się w stronę piaszczystego przejścia na plażę. Szedł za nim niezdarnie, sapiąc i kuśtykając. Czuł w nozdrzach zapach morza, słony i rześki, uwznioślający mdłą melodię gnijących ryb i wodorostów. Gdyby ci wszyscy idioci, którym się wydaje, że Szczecin leży nad morzem, wiedzieli, ile musimy się tłuc po drodze, by powąchać smród Bałtyku — mamrotał Oleś. Szedł za nim, z trudem łapiąc oddech. W Gdyni… — sapał — tam jest pięknie, czuć morze na głównej ulicy, czuć morze w środku miasta. Piekły go łydki, pękał kręgosłup, rój pajączków harcował mu przed oczami… musiał się zatrzymać na szczycie wydmy. Nie miał odwagi zejść schodami na dół, na piach. Pomyślał, że jak zejdzie, nie znajdzie już sił, by wrócić. Oleś zorientował się, że jest sam, dopiero w połowie plaży. Machnął kilka razy do niego ręką, więc odmachnął mu niemrawo. Szumiało mu w głowie. Nie, to szumiało morze. Nie, w głowie szumiało. Morze też, ale w głowie narastał wizg, trzeba było odczekać, aż się uspokoi. Przymknął oczy i czekał, wyławiając z ogólnego szumu charakterystyczny dźwięk załamujących się fal. Gdzieś w oddali rybitwy hałaśliwie walczyły o jakiś kęs. Organizm powoli się uspokajał, nie walczył już rozpaczliwie o każdy haust powietrza. Znów poczuł delikatną melodię, charakteryzującą każdą najmniejszą zatokę, gdzie wody, mimo całej swej awanturniczej natury, jednak nie wymieniają się tak łatwo, i długo przechowują pamięć wszystkich zapachów. Oleś wyłonił się z ogólnego szumu niespodziewanie. Co jest? — zapytał troskliwie. Mogliśmy jednak jechać do pensjonatu — dodał zaraz z wyrzutem. Taki miał na początku zamiar. Postanowił ni stąd ni zowąd go dopieścić. Już tyle lat współpracujemy — namawiał go — zapraszam cię na weekend do mojego przyjaciela, Piotra Dziuby, do pensjonatu „Oasis” w Rewalu. Będzie pięknie, zobaczysz. Basen, cisza, spokój, posiedzimy sobie przy winku, poopowiadamy głupoty, pośmiejemy się, wieczorem posiedzimy w saunie i wykąpiemy się na golasa, o ile nie będzie gości, ale chyba nie będzie, bo już dobrze po sezonie przecież, no? Nie chciał. Nie chcę poznawać twoich przyjaciół — powiedział, po którymś z kolei razie, którejś z kolei jesieni, gdy Oleś odgrzewał wciąż ten sam pomysł — nie chcę opowiadać głupot i biegać na golasa. Ale dlaczego? — dziwił się Oleś. Bo nie mogę biegać, Olesiu, przecież ledwo dycham, i nie mogę gadać głupot, bo ledwo myślę jeszcze, więc nie i już. Ale w końcu wyznał nieśmiało, że już tyle lat nie był nad morzem. I Oleś, uzbrojony w mitsubishi pajero, zbudził go po przykrej — jak to ostatnio zaczęło bywać — prawie bezsennej nocy, w pierwszych dniach jesieni. Zabieram cię nad morze. Prawie go porwał. Weronka będzie się martwić… Już daj spokój, zostaw kartkę. Może po prostu chciał się przejechać i ten wyjazd okazał się całkiem zgrabnym pretekstem. Co z tobą? — przysunął się tak blisko, jakby chciał go pocałować. Zbieram siły — sapnął. Przecież widzisz, że się ledwo ruszam. Śpieszymy się? — zapytał znienacka. Boże broń, a co? Jak zejdę, to nie wiem ile czasu zabierze mi wdrapanie się na górę. Masz kłopoty z nogami? Mam kłopoty ze wszystkim. Weronka mi wspominała, miałeś się leczyć. I się leczę. No to w porządku. W porządku — spojrzał na niego z ukosa. Posiedzę sobie nad samą wodą — szepnął, bardziej może do siebie, niż w stronę Olesia. Tego właśnie potrzebowałem. Nie zimno ci? Ja tam cały się trzęsę. — I Oleś zatrząsł się ostentacyjnie. Ale jemu było w sam raz: stał w rozpiętej, ortalionowej kurtce, rozpiętej kamizelce, z koszulą wypuszczoną ze spodni i nagle zamarzył, żeby wejść bosymi nogami do wody. To dopiero musi być przyjemne. Idziemy? — spytał Olesia. Ten przyglądał mu się przez chwilę uważnie. Naprawdę nie zimno ci? Nie. Poczekaj tu chwilę, zaraz wrócę — odwrócił się na pięcie i poszedł szybkim krokiem w stronę obskurnej kawiarni. Zakonnic już nie było. W połowie drogi odwrócił się i zawołał na całe Niechorze: Chcesz loda?! Tak — pisnął cichutko. Chcę — spróbował zawołać, ale się nie udało. Więc kiwnął głową, licząc na sokoli wzrok Olesia. Nie przeliczył się, chociaż po chwili pojawił się bez lodów, za to z dwoma leżakami, takimi z drewnianymi stelażami, wiecie, z płótnem w białe i niebieskie pasy. Zaniósł je nad samą wodę. I jak? — spytał. Bosko, muszę ci podziękować, że mnie tu przywiozłeś. Oleś zmieszał się jak uczniak. Nie ma o czym mówić, mam tu parę spraw do załatwienia, zostawię cię na chwile samego, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Ależ oczywiście — sapnął, pot kapał mu z czoła, gdy rozwiązywał sobie sznurówki. Zdjął buty, podwinął spodnie i wszedł do wody. Naprawdę ci nie zimno? Jest wspaniale, szkoda, że nie ma tu Weroniki. Weronki — poprawił go machinalnie. Nie, Weroniki, tej mojej, z dawnych lat, za mało jeździliśmy nad morze, tylko kilka razy, i częściej na początku, a potem coraz rzadziej, potem prawie wcale, a nad morzem zawsze ogarniała nas taka miłość, tak wybuchała w nas, chociaż jej też zawsze było zimno… — Stał na samym skraju wody, ale agresywne fale rzucały się na niego, spieniona grzywa sięgała mu czasami do kolan, bryzgi wody chlapały na brzuch. Ustawił sobie leżak najbliżej, jak mógł i usiadł na nim ciężko. Od razu zapadł się głęboko, jakby wpadł w pułapkę. Bose stopy co jakiś czas omiatał biały pióropusz — czyli suk — morza — czyli inien. Obudził w sobie starą, zaniedbaną wiarę z dzieciństwa, że tuż za horyzontem drzemią w morzu prawdziwe smoki. To za ich przyczyną powstają fale, kiedy smoki poruszają skrzydłami albo walczą ze sobą, albo uprawiają miłość, to smoki też powodują wiatr, a kiedy śpią snem nieprzytomnym — mgłę. Czuł bicie serca w skroniach, suchość w gardle. Nie otwierał oczu. Oleś — wymamrotał — zrobiłeś mi naprawdę wielką przyjemność. Czemu nie chciałeś, żeby Weronka jechała z nami? Masz ją na co dzień… Nie na co dzień. Ale ją masz na miejscu, a tu chciałem, żeby było inaczej. Myślałem, że pogadamy na luzie, podczas drogi, ale ty cały czas chrapałeś, jak prosiak. No, chrapię, tak, to prawda, coraz trudniej mi zachować przytomność przez dłuższy czas. Jakoś tak kiepsko z tobą. Jest jakoś, Weronka mnie ciąga po specjalistach i jakoś jest, Olesiu. Lody idą. Co? Lody — powtórzył Oleś. Dupska możesz nie fatygować, ale otwórz chociaż oczy. Podniósł powieki, by zobaczyć ostentacyjnie wkurwionego, z trudem brnącego przez piach kelnera, z tacą, na której stał blaszany Graal pełen lodowych kulek, przebitych fantazyjnie trójkątem wafelka. Poza tym butelka wina musującego i dwa kieliszki (jak raz do czerwonego wina). No właśnie — Oleś skrzywił się paskudnie — mnie marzyło się, byśmy siedzieli pod parasolem, przy basenie, ale się uparłeś na to morze… I już mi nie wypominaj, tu jest wspaniale. Zmienisz zdanie, jak ci mewy nasrają do lodów — Oleś ulokował tacę na piachu pomiędzy leżakami. Bierz te swoje lody — z podziwem przyglądał się, jak wyjada je łapczywie plastykową łyżeczką. Jak po raz pierwszy pojechaliśmy z Weroniką nad morze — mówił, mlaskając niemiłosiernie — to było jeszcze zimniej, niż teraz, chociaż latem. Latem inaczej, inny chłód — wtrącił Oleś. To prawda. Wiatr był straszny i fale na.. nie wiem… ogromne, nikt się nie kąpał, tylko my, byliśmy zakochani, i wskakiwaliśmy w te fale, to było wspaniałe, w samym środku żywiołu, w samym oku cyklonu, w samym sercu. W morskiej otchłani, aż jedna fala porwała Weronikę, jak Boga kocham, patrzę, a ona daleko w morzu, a była przy mnie, tylko jej łepek się unosił na morskiej tafli, po czym siup! I wpadła na mnie, szczękając zębami z przerażenia, to był szok, mówię ci Oleś, ona trenowała kilka lat pływanie i może nawet by dała sobie radę, ale strach ją sparaliżował, ale wróciła prosto w moje ramiona. Jak w bajce — prychnął Oleś. Od tamtej pory mieliśmy zawsze respekt, zawsze, a na widok morza wpadaliśmy w erotyczny szał. Czy ty naprawdę nigdy nie przestaniesz o niej myśleć? Ja w ogóle o niej nie myślę. Nie? Kompletnie. Mewy. Gdzie? — zakrył nerwowo lody obiema dłońmi. Ptaszyska nadleciały z jazgotem, zawisły nad dwoma leżakami, wypatrując czegoś do jedzenia. Zaraz cię rozdziobią, jak u Hitchcocka — chichotał Oleś, popijając wino musujące. Łopotały nad nimi dobrych parę minut, nim przeniosły się gdzieś dalej. Przypomina mi się, to jest przyjemne, ale nie myślę — dokończył przerwaną ptasią inwazją myśl. O czym mówisz? O Weronice. Przecież wiem, misiu, że wciąż za nią tęsknisz. Odstawił niedojedzone lody na tacę, łyknął z kieliszka jasnożółtej lury. To nie tęsknota, to wspomnienia, to marzenia, czy ja wiem, Weronika jest we mnie, tak po prostu, może to chore, może śmieszne, po prostu nie zapominam o niej. Odstawił kieliszek i znów zapadł miękko w zagłębienie leżaka. Gdyby teraz wróciła — szepnął — nawet nie umiałbym z nią żyć, wiem przecież, że nic nas już nie łączy, i na pewno nie odnalazłbym w niej swojej dawnej miłości, popatrz na mnie, Oleś, stałem się karykaturą mężczyzny, wielki brzuch, zwisające podgardle, okrągła twarz, by nie wspominać o całej reszcie, wynaturzonej i zdeformowanej, z nią, nawet jak los obszedł się łaskawie, nie może być lepiej, sądzisz, że chciałbym teraz spotkać się z jakąś starszą panią, która mogłaby tylko ośmieszać moje wspomnienia? Oleś chrząknął. Mnie tam się twoja pani tak jako kobieta nie podobała, jeśli mam być szczery, ale miała w sobie coś ekscytującego, miała, więc mi nie kituj, lolek, że gdyby wróciła, to byś się na nią wypiął. Nic takiego nie powiedziałem, żałosny kretynie. Drażnili się jeszcze przez chwilę, po czym Oleś wstał. Zostawię cię na pół godzinki — pochylił się nad nim z wyraźną tkliwością — i pochlapałeś spodnie lodami. Ojej — uniósł głowę, podczas gdy Oleś zamachał rękami. No, nie, nie, jednak cię po prostu ptak osrał. Podał mu papierową serwetkę, na której stały kieliszki. Wytrzyj się chociaż trochę. Zostawił go.
Dobrze.
Położył na poplamionym udzie serwetkę, przytrzymał ją ręką i pozwolił ukołysać się szumowi niezmordowanych fal. Wbił stopy w wilgotny piach, rozsunął bezwładnie kolana.
Dobrze, jak dobrze…
W oddali zaskrzeczały ptaki, ale musiał już zasnąć, bo dźwięk był jakby elektroniczny, z pogłosem, z powtarzającymi się monotonie frazami, a eksplozje załamujących się fal nabrały metalicznej barwy, szum morza był rytmiczną, daleką, daleką perkusją, a z otchłani powoli wydobywały się niskie, basowe motywy trzech, potem czterech dźwięków, ułożonych w monotonny rytm, pulsowanie, dudnienie z samego środka ziemi…
Późnym popołudniem rozpogodziło się, wiatr ucichł. Oleś wrócił po dwóch godzinach z pieczonym kurczakiem i piwem. Zrezygnował z usług kelnera, który przez ten czas nie wrócił po tacę i kieliszki, było więc na czym położyć papierowe tacki.
— Wrosłeś w ten leżak, wujek, może pochodzisz trochę po plaży. — Ani myślę — z trudem otworzył oczy. — Możesz mnie tu zostawić na zawsze, Olesiu. Ile cię nie było? — Jakieś dwie godziny. — Załatwiłeś swoje sprawy? — A co miałem nie załatwić. To takie prywatne sprawy, bez znaczenia, skorzystałem z okazji, że jesteśmy… no, jedz, póki ten kurak gorący… Jak ci tu tak dobrze — zamlaskał po chwili — to możemy siedzieć do wieczora. — Siedźmy.
Słońce niespodziewanie zaczęło przygrzewać, na plażę powyłaziły zakochane pary i grupy staruszków, wędrujących zapamiętale w poszukiwaniu ożywczego jodu.
— Kiedy tak siedzę, Olesiu, i siedzę — obgryzał zapamiętale udo, uprzytomniwszy sobie, że przez pół dnia nic nie jadł, a Weronka tak go prosiła, by podgryzał coś co kilka godzin (nie możesz głodować, miły — mówiła, na co niezmiennie odpowiadał ze smutkiem: — a ja wyglądam na zagłodzonego?) — to znikam, jest mi tak, że znikam.
— No, widzę przecież — Oleś jadł niespiesznie (nie był głodny, bo zjadł w restauracji sałatkę grecką, do której nasypał szklankę uwielbianych przez siebie oliwek) — leżysz tak, jak cię zostawiłem. Można pomyśleć, że umarłeś.
— Można tak pomyśleć — zgodził się łaskawie.
Coś takiego się stało, uświadomił to sobie z chwilą, gdy zagłębił się w leżaku, że nie ma w nim najmniejszej potrzeby, żadnej ochoty i ani krzty siły, by wrócić twarzą w stronę lądu. Widok spienionego morza, siny horyzont, rozmazany nonszalancką akwarelą, ciemne, postrzępione niebo — ten widok zadowalał go w zupełności. — Nie mam najmniejszej ochoty, Olesiu, odwrócić się w stronę miasta. Wszystko za moimi plecami, cały kraj, na swój sposób i cały świat, to idealna dla mnie pozycja. Przede mną żywioły, a to co za mną, nie ma znaczenia.
— Święte słowa, kiciu, popatrz, popatrz–no — Oleś gestykulował trzymaną w ręce kością — Widzisz, co się stało? To niepojęte, tak zniszczyć Polskę, to niepojęte. Co te skurwysyny z nią zrobiły.
— Z Polską?
— Już zapomniałeś? Miało być inaczej, miało być wreszcie porządnie. O to, niby, walczyli, tak? A wszystko sponiewierali, podeptali, Polska, Polska, ojczyzna, ojczyzna, jedni przez drugich…
— Kto, Olesiu? O kim ty mówisz?
— O tych wszystkich, co zrobili w wała cały naród i dalej dymają każdego naiwnego. Przecież nawet ja kiedyś dałem się wykołować, uwierzyłem, że demokracja, że wolność, że własny dom. A teraz patrzę na ciebie i widzę, że to najmądrzejsza postawa: dupą się odwrócić, bo nic tu już po nas…
— Ale jakoś sobie radzisz przecież.
— Ja nie o tym mówię — Oleś bardzo się żachnął — mówię o ideałach, o.. ojczyźnie, o ojczyźnie mówię, pamiętasz? Takie było słowo, kiedyś, jeszcze za komuny wiedziałem, co ono znaczy, i na początku przemian, to słowo mało sens, a dziś… nagle widzę, że to jest jedno jedyne słowo abstrakcyjne, które nie ma żadnego uzasadnienia, w niczym pokrycia, a przydatne jest tylko dla tych, co traktują je jak schody, jak nawóz, jak zaprzęg, na którym da się wjechać tam, gdzie piechotą nikt nie zajdzie. I wszyscy święci, wszyscy męczennicy za ojczyznę dziś szczają na nią z wysoka. Najedzeni, opici, ich krewni i znajomi też, mogą szczać i srać w rozkroku, a to co jeszcze jest, oddadzą braciom zakonnym z Unii Europejskiej.
— Z grubej rury sadzisz, Oleś.
— A nie jest tak? Kiedyś jeszcze mieliśmy złudzenia, a teraz?
— Masz fajny samochód.
— Nie kupię go, tak sobie tylko marzyłem, nie kupię, bo muszę pozostać w cieniu, z dala od wszelkiego zainteresowania. Na co mi to?
— Po prostu się zestarzeliśmy.
— Ale popatrz, ojczyzna pojawia się zawsze, gdy trzeba poświęcenia, gdy musisz coś komuś oddać, nawet gdyby to miał być tylko twój głos, ojczyzna jest jak efemeryda — wojna, okupacja, tożsamość, wygnanie, emigracja… tu wszędzie ojczyzna ma swoje miejsce, jest, piękna, coraz piękniejsza przy tobie, widzisz jaka jest powabna, daje się kochać, pozwala tęsknić za sobą, można za nią umrzeć, taka łaskawa, można jej oddać ostatni grosz… pojawia się tylko wtedy, łapie cię za jaja, za gardło, jestem ojczyzna, budzi w tobie uśpione namiętności patriotyczne, po czym znika, zostawiając po sobie smród. Ty jeszcze myślisz, że dla niej, że z nią, a ona że dla ciebie — gówno, nie dla ciebie, a dla tych, co potrafią ją zręcznie wydymać, bo od niej dostać można tylko dupę do wydymania, tę piękną dupę zrobioną z twojego poświęcenia i oddania, z twojego, mojego, z oddania naiwnym ideałom każdego kolejnego durnia. A ojczyzna dupę ma piękną, ej, piękną. Tyle, że nie dla ciebie. Dymią ją ci, co wiedzą o co chodzi.
— A o co chodzi?
— Tak się ze mną droczysz, misiek, i mnie wypuszczasz… a dlaczego właściwie ty nigdy nie zaangażowałeś się, jako pisarz, jako twórca, w działalność opozycji? Wtedy, oczywiście, gdy miało to jeszcze posmak prawdy, kiedy się wydawało, że ojczyzna odda się każdemu, kto dla niej będzie cierpiał?
— Nie lubię cierpieć… — zaśmiał się niezdarnie.
— Ale poważnie pytam. Dziś byś odcinał kupony od kombatanctwa, byłbyś na ty z tymi, co teraz ustawiają klocki w kulturze, w wydawnictwach… Nie siedziałbyś jak ćwok na leżaku, dupą do wszystkiego, bo to wszystko byłoby twoje.
— Moje? Całe Niechorze?
— No więc?
— Prawda jest banalna, naprawdę.
— No?
— Zawsze byłem z boku, nie tylko dlatego, że w Szczecinie, ale w ogóle. Ja nigdy nie pochwalałem entuzjazmu wybuchu „Solidarności”…
— Nie byłeś za?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo tam było za dużo ludzi. Nie ufam czemuś, co przede wszystkim jest ilością.
— No, dobrze, i co?
— I nie mam takiej natury, bym biegał do stoczni, kiedy ona strajkowała. Przeczytałem potem, że ten czy ów pisarz albo intelektualista wsiedli do pociągu i przyjechali tu, by wspierać strajkujących.
— I im się opłaciło!
— Nie wiem, wierzę, że im nie o to chodziło. Oni chyba w to wierzyli naprawdę, ale to nie ma nic do rzeczy. Ja nie widziałem najmniejszego powodu, by wsiąść w tramwaj, pojechać do stoczni. W głębi serca solidaryzowałem się ze strajkiem, ale to nie mój żywioł. Jestem obserwatorem, jestem oglądaczem… Nie ciągnie mnie do strajkujących, bo brak mi tej żyłki dziennikarza czy publicysty, nie ciągnie mnie na inny kontynent, nie pasjonują mnie podróże czy nowi, fascynujący ludzie. Sycę się tym, co wokół mnie. I muszę mieć dystans, jeśli chcę to opisać.
— Dlatego tak dobrze ci wychodzą erotyczne kawałki.
— Zwłaszcza kiedy piszę jako kobieta. Ale, żeby skończyć wątek, jednocześnie nie uciekam od świata… czy, może, należałoby powiedzieć: nie uciekałem. To, co mi się przytrafia, należy do mnie i jest moim życiem. I prawdopodobnie, gdybym nie mieszkał w Szczecinie, tylko w Warszawie, wessałby mnie ten nurt. Potem czytam o jakimś pisarzu, że szedł na kluski do baru i zderzył się z Michnikiem czy Kuroniem, którzy szli z listem do autorytetu jakiegoś, Brandysa czy Andrzejewskiego. A ty podpiszesz? — pytają miłośnika klusek. Podpisał. Wessał go system, stał się opozycjonistą. Zaczął bywać, podpisywać, przesłuchali go, upokorzyli, zrozumiał, że nienawidzi komuchów. Ot, i cała prawda. Nikt nigdy nie zaproponował mi: podpisz. Podpisałby, każdy z tych słynnych, i mało znanych też zresztą, listów był mi bliski. Ale ja nigdy w klasie nie podnosiłem ręki do góry, że coś umiem, że chcę odpowiadać. Tu też nie przyszło mi do głowy, jak innym z naszego miasta, by jechać do Warszawy i tam głośno powiedzieć: jestem z wami. A potem, dość szybko, już nie byłem z nimi. Już byłem tym, który nie podpisał i nie zadeklarował się. Szczał to pies.
— Nie musiałbyś dziś pisać erotycznych kawałków.
— Szczał to pies.
— Naprawdę nie żal?
— Czepiłeś się, Olesiu, a ja ci się otworzyłem. Powiedziałem prawdę.
— Przecież wiem, przecież wiem…
— Najważniejsze dla mnie to być ze sobą w zgodzie, do końca. Nie pisałbym erotyków, a tymczasem teraz wiem, że dobrze się stało…
— Dzięki mnie — nie omieszkał wtrącić Oleś. W tej samej chwili ptaszysko wielkości małego fiata załopotało nad jego głową i wyszarpnęło mu z ręki niedbale obgryzioną kość.
— Chciałeś Hitchcocka — zachichotał, słysząc, jak Oleś wrzasnął przestraszony.
— Co za czasy, co za kraj — mamrotał Oleś, dochodząc do siebie — nawet ptaki mnie okradają. Popatrzył na resztki na tacy i jednym ruchem wyrzucił je za lewe ramię… — Przecież zaraz nas rozszarpią, cholery.
— Rozdziobią.
Oleś rozmasował twarz dłońmi.
— Ależ mnie wystraszył ten pterodaktyl. O czym to mówiliśmy.
— Chwaliłem sobie to, że jestem wziętym autorem pisemek dla panów.
— I bardzo dobrze.
Oleś rzeczywiście nakłaniał go do tego dość długo. Teraz zrobił się rynek — namawiał. Coraz więcej powstaje tytułów, konkurują ze sobą. Nastała nam wolność i to jest czas między innymi dla ciebie, dla twoich tekstów. Bronił się uparcie, przypominając swoje fiasko w czasach, gdy Oleś miał to wydać w samizdacie. Nie udało mi się i nie uda mi się, jak też nie udało się wiele z tego, co planowałem, między innymi się nie udało poważnie, bardzo poważnie potraktować pornografię… o pornografii i z pornografią, jako filozofią, i tak dalej, Olesiu, więc nie, więc nie. A on w śmiech szyderczy, w śmiech ponury. Bo to nie ta, nie to, kaczorku, żadne tam poważne analizy, żadne metafory i kutafory, kochany. Tu liczy się sama kwintesencja, jądro, seks. Sama istota. Porno w czystej postaci. Ruch, ale ten jeden, szczególny. Chociaż na tysiąc sposobów. Czyli narracja — upewnił się. Czyli po prostu narracja — zgodził się Oleś, chociaż nie wiedział do końca, czy rzeczywiście powinien się zgadzać, bo co narracja, co… jakaś kolejna teoria, jakieś następne widzimisię autora. Cały szkopuł w tym — kaprysił autor — że pornografia nie szanuje słów. Jak pisać, skoro ona nie ceni ich, ma je za nic. Ty cenisz — huknął Oleś — i tak pisz, jak pisać potrafisz, a nie mów, że nie, nie potrafisz, i ty właśnie dasz tę wartość słów pornograficznym tekstom. Będziesz odnowicielem i stwórcą, będziesz mistrzem Sadem literatury pornograficznej. Ale Sade to był straszny nudziarz. Zależy, zależy, jeśli się go czyta literalnie, to rzeczywiście, ale to nie był Zola przecież, to był Prus, on rzucił świat na kolana swą bezkompromisową postawą, bezgranicznym oddaniem prawdzie, tej, że w nas śpią erotyczne demony, śpią monstra, domagające się ofiary. To był świat Sade’a, ty może masz inny… Zadziwiasz mnie, Olesiu. Bo ty myślałeś, że tłuk jeden, gówno wie o ważnych sprawach, nie? Tak myślałem. To ci powiadam, łap za pióro, czeka na ciebie ugór, czekają żądni emocji czytelnicy, czeka na ciebie literatura, prawdziwa, prawdziwa, zwierciadło naszych czasów. Oleś nigdy potem nie wracał do tej rozmowy, a pisemka z kolorowymi zdjęciami rzeczywiście zaczęły brać jego teksty. Niektóre nie płaciły, inne płaciły niechętnie, kilka wywiązywało się solidnie z zobowiązań, ceniąc sobie jego pióro na tyle, że nawet kilka razy podbijał cenę swoich tekstów. Tamte niesolidne tytuły poznikały z witryn, te w których drukował zostały i powiększały nakład, zmieniały szatę na coraz bardziej kolorową…
Zasapał się wciągając skarpetki na skostniałe nogi.
— Zamokły mi, kurwa, buty. Chyba jak spałem.
— To mi Weronka przygada, jak się dowie, że siedziałeś boso z nogami w wodzie.
— No, tak — zmartwił się. — Nie będzie zadowolona.
— Ale możesz spokojnie siedzieć i tu, i w samochodzie bez butów, nie?
— No, tak — ucieszył się. — Trochę przemarzłem.
— Jak cię znam, to się rozchorujesz i umrzesz.
— No, tak — popadł w zadumę. — Może tak być.
— To może zapiszesz mi w spadku mieszkanie? Czy teraz już tylko dla Weronki wszystko?
Spojrzał na niego zimnym okiem.
— A ty sobie ze mnie po prostu drwisz?
— Oj, ty mój chuju kochany… — Oleś całkiem na serio się wzruszył. — Za rzadko razem jesteśmy. Musimy powtórzyć ten wyjazd, co? Może następnym razem dasz się skusić na bardziej cywilizowane warunki. Też sobie będziesz mógł przyciąć komara, ale dostaniesz gorącej kawy, jak będziesz chciał, i poduszkę pod głowę i podnóżek pod nogi… No?
— Nie.
— Czemu?
— Nie.
— A to sobie będę drwił, trudno.
Ptaki kotłowały się nad wyrzuconymi kośćmi, przez chwilę wsłuchiwali się w agresywny łopot skrzydeł.
— Ta twoja Weronka — mruknął w końcu Oleś — to już zupełnie inna dziewczyna. Odmieniłeś ją, mistrzu. Twoje pióro ożywiło posąg, naprawdę.
— Jaka tam ona moja — wzruszył ramionami. — Lubimy się.
— Ale do kamery się już nie pcha.
— Nie zabraniam jej.
— Ale ona chce ci się przypodobać.
— Nie zabraniam jej, odczep się, Olesiu. Bo nic ci nie dam w testamencie.
— A wiesz… — Oleś wyciągnął jakąś trawkę z piachu pomiędzy stopami i wsunął ją w kącik ust. — Ona…
— Wyplujże to, człowieku — jęknął rozpaczliwie.
— Co jest? — zdziwił się Oleś — trawka ci przeszkadza? — i przesunął ją z jednego kącika ust, w drugi. — Widzisz źdźbło w moich ustach, a nie dostrzegasz belki…
— Gdzie?
— No — Oleś rzucił trawkę w lewo, prawo, w lewo… — nie wyszło, punkt dla ciebie. A, nie! — aż się wyprostował — Weronka! No, właśnie.
— Co z nią?
— Ona nie ma na imię Weronka, chłopie.
— No to co?
— Myślałem, że chcesz wiedzieć. To Małgosia.
— Co w tym takiego dziwnego? Jest mistrz, jest i Małgorzata.
— No, pięknie, no, tak — Oleś memłał trawkę nerwowo — rzeczywiście, nie pomyślałem. Aha, no — wziął trawkę w dwa palce, chrząknął i włożył ją tam, skąd ją wziął. — Nie myśl tylko, że Weronka wzięła się jakoś od Weroniki, nic bardziej mylnego.
— A od czego — teraz go najwyraźniej zaciekawiło.
— W liceum była bardzo kochliwa. I śmiali się z tego, nawet nauczyciele. Że taka nieszczęśliwa w tej swojej miłości… to, jak wiesz, skomplikowana dziewczyna i potem z tego stanu bezustannego zakochania uciekła w abnegację i w ogóle w erotyczną negację…
— Ale co z tym jej imieniem.
— I kiedyś któraś z idiotek na etacie pedagoga upokarzała ją przy całej klasie, mówiąc, że nawet Julia, ta od Romea, przy niej wysiada, bo ona kochliwa jest za dwie albo i sto Julii. A jakaś prymuska zaraz pisnęła: kochliwa, jak cała Werona. I Werona do niej przylgnęło. Ona z czasem zhardziała, co zostało postrzeżone jako znormalnienie, trochę bardziej też ją może polubili, niezauważalnie zaczęli zdrabniać na Weronka i w końcu jej się to spodobało. Została przy Weronce, po przecież zanegowała całe swoje życie. I Weronka jej pasuje.
Pokiwał głową, chcąc cos powiedzieć, ale nic nie powiedział, tylko kiwał i kiwał, jak piesek–maskotka z łebkiem zawieszonym na haczyku.
Oleś plunął trawką.
— Koniec rozdziału. Jedziemy do domu. Czy… — zawahał się, widząc, że nie zareagował na te energiczne słowa. — Czy może zostajesz?
Jeszcze głębiej zapadł w kształt leżaka…
— Zostaję.
Rozdział z książki „Mała pornografia”, © Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2003
.
Dariusz Bitner
Fot. Krzysztof Browko
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.