Przyznaję, częściej wracam do tego, co było, niż wyruszam w przyszłość. Nieprzeżyte dni budzą niepokój, mimo tego, że z wiekiem coraz mniej znajdowałem w sobie zmian, jakby organizm po paru dziesiątkach przymiarek i prób ostatecznie ustabilizował swą funkcjonalność, można rzec – ustatkował. Natomiast zewnętrzność coraz bardziej nabierała znamion grozy.
Z cichego lotu pod spokojnym niebem wpadł na grupę młodych, oszalałych od alkoholu albo narkotyków mężczyzn, właściwie nawet chłopców. Poprzebierani w jaskrawe koszule, z kolorowymi liźnięciami farb na twarzach, wzbudzili w nim natychmiast przerażenie, mimowolnym skojarzeniem z grupą wojowniczych Indian. Też mieli w rękach tomahawki, zdobione pękami piór, też mieli nastroszone włosy, tam gdzie sobie nie wygolili.
Od razu poczuł na skroni uderzenie pięścią, zaraz też któryś kopnął go podkutym buciorem w udo. Upadł, próbując zebrać myśli, które jeszcze przed chwilą krążyły wokół widoku z okna, z poziomu fotela, w którym spędzał długie popołudnia.
Dopiero co słyszałem głos Marceliny, która w kuchni przygotowywała sałatkę jarzynową, taką według własnego przepisu, czyli bez kartofli i majonezu, z czerwoną fasolą zamiast zielonego groszku, z odrobiną oleju.
Ktoś złapał moją nogę, chyba zacisnął na niej pętlę, zaczął mnie ciągnąć. Kątem oka widziałem, że przy wtórze wycia i rechotu, próbuje przywiązać do haka holowniczego stojącego opodal jeepa. To jeden, to drugi, kopał mnie bez opamiętania. Zasłaniałem rękoma twarz, chęć, by natychmiast uciec, przeskoczyć w czasie do tyłu, przegrała z ciekawością. Dokąd to wszystko zmierza, czy zdołam wyjść z tej opresji cało… Nigdzie nie było powiedziane, że w ogóle z tej opresji wyjdę.
Nigdy nie miał pewności, że przyszłość, której doświadczył jako starzec, jest zagwarantowana. Równie dobrze mogła nie nastąpić.
Coś poszło nie tak z zaczepieniem liny, poczuł szarpnięcie. Ledwo oddychał, w ustach czuł piach i krew.
Jeden z napastników przybliżył swoją twarz. Miał nienaturalnie różowe usta i tatuaż na lewym policzku. Wieniec gwiazd, a w środku koślawy gołąbek. Cuchnęło mu z ust. Mdły odór.
Widzi i czuje swoje przerażenie w przyszłości, i tego, który widzi, co zaszło, dlaczego jest tak brutalnie atakowany, czemu plują na niego gęstymi charkami, depczą twardymi podeszwami. Jego przerażenie w pewnym sensie pozostawało emocją kogoś z zewnątrz, tego, kto przypadkiem wrócił i został zaskoczony niespodziewana agresją. Jak zwykle powoli przenikał w świadomość zastanego siebie, bardzo powoli, bo nie do końca był pewien, czy dobrze robi.
W głębi ulicy dojrzał ludzi przechodzących obojętnie, chyłkiem. Udawali, że nie patrzą.
Musiał dostać w twarz, bo głowa odleciała gwałtownie do tyłu. Przez chwilę widział sine, skłębione chmury, gnane wiatrem.
Potem odzyskałem przytomność, wciśnięty pomiędzy kubły ze śmieciami. Trwało kilkanaście minut, nim wyszedłem stamtąd na czworakach. Czułem pulsowanie twarzy, ból rozrywał mi ramię. Cały opuchnięty, cały otępiały.
Jakaś kobieta, staruszka, przystanęła.
– A żywy jeszcze? – spytała troskliwie. – Poturbowali nieboraka.
Wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać, ale miał tylko tyle siły, by zaprotestować niezdarnym gestem. Sam musiał stanąć na nogi.
Wciąż nie wiedział, co tu zaszło.
Staruszka jednak nie zrezygnowała. I wcale nie chciała pomóc mi wstać. Starannie, bez pośpiechu obszukała kieszenie w jego spodniach, a potem, trochę już niedbale, kieszenie drelichowej bluzy z przydziału. Nic nie znalazła.
Powoli zaczęła wracać pamięć.
Powoli. Zaczęła wracać pamięć.
Takie zamglone obrazy, mężczyzna w niebieskim garniturze, groźnie brzmiące słowa: windykacja sądowa. Banalne przepisy regulujące konstytucję i prawo, kredyty muszą być spłacane przez każdego, a wszyscy, którzy oddychają, patrzą, jedzą i wydalają, chodzą lub leżą, i są, już tylko z tego powodu zaciągają kredyt, zaciągają w społeczeństwie reprezentowanym przez bankowe konsorcjum – kredyt jest podstawą konsumpcji, konsumpcją jest życie. Viva el prestamo! Plakaty z tym hasłem wisiały na murach, wyświetlały je ogromne monitory w centrach miast. Świat pozbył się podatków, natomiast każdy z chwilą urodzenia obciążony jest kredytem, który rośnie do dziesiątego roku życia. Potem należy zacząć spłacanie. A ci, którzy są już dorośli, czyli – jak Eugeniusz – starzy, mają takie oprocentowanie kredytu, że mogą przetrwać jedynie dzięki wsparciu spadkobierców. Eugeniusz nie miał żadnego spadkobiercy, po przebadaniu lekarskim stwierdzono, że żaden z organów nie jest na tyle czynny, by można go było wycenić, ale mógł oddać krew i zaciągnąć pożyczkę na poczet eksploatacji zwłok, jednak ktoś przypadkowo życzliwy odradził mu to, dowodząc, że wpadnie tym samym w spiralę złowieszczych relacji, będzie uzależniony od żydowskiej giełdy, polityki euroazjatyckiej, plemiennych napięć i nieprzewidywalnych fatw wszechobecnych mudżtahidów, jego ciało błyskawicznie zacznie tracić na wartości i jedynym wyjściem będzie „życzliwe rozwiązanie”, solución amable, kiedyś nazywane eutanazją. Wciąż żył.
Innym razem miał to nieszczęście, że trafił do siebie leżącego na przerdzewiałym żelaznym łóżku, szczękającego zębami w gorączce. Zobaczył czarne smugi kurzu na betonowym suficie, ceglane ściany pokrywały liszaje mchu: odsiadywał karę pozbawienia wolności, jego przewiną było milczenie. Nie można nie zabrać głosu, gdy jest to konieczne. Wprawdzie za poglądy należało płacić, i to słono, ale za brak poglądów – jeszcze więcej.
Jedyne co miał wtedy w głowie, to obłąkańcza wręcz potrzeba, aby wytrzymać jeszcze dwa dni, które pozostały do wyjścia. I aby zaraz potem pójść do al-Standesamtu, by potwierdzić swoją obecność, wypełnić dokument Lebensjahr dla LBSD (Lente Büro Südlicher Distrikt).
Tak, zdecydowanie wolał wędrować do czasów przeszłych. Nie potrzebował udowadniać sobie bez końca, że zawsze było lepiej, nawet w te najgorsze dni, i że zawsze będzie gorzej. Ostatecznie nawet dla niego ważny był tylko czas teraźniejszy, a ten, niezależnie od okoliczności, był taki, jaki był.
– Mam więcej życia, niż ktokolwiek inny – powiedział – a i tak przecieka mi przez palce, zawsze można powiedzieć, że muszę coś z tym zrobić, ale co można? Każdy z nas, patrząc wstecz, myśli, że można coś, trzeba było, ale tak naprawdę nie można nic. Trzeba przyjąć i zaakceptować, że takie jest uwarunkowanie człowieka: coś chce, coś próbuje, ale generalnie życie mija mu za plecami, niezależnie od tego, co robi. Nie złapie upływającego czasu.
Dariusz Bitner
(fragment z oczekującej na druk książki „Wędrowiec”)
O autorze:
.
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
© Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2020