.
Człowiek wymyślił nieśmiertelność, bowiem jest tylko człowiekiem – i umiera. Gdyby nie musiał umrzeć, byłby prawdopodobnie bogiem.
Ta herezja jest o tyle nielogiczna, że bogowie nie mieszkają na Ziemi – natomiast jest logiczna w tym sensie, że człowiek byłby zaledwie nieowłosioną małpą, gdyby nie dręcząca go od wiek wieków świadomość umierania. Tęsknota do życia wiecznego jest tylko wyartykułowaniem tej świadomości. Tak jak kultura (w której tyle miejsca zajmują bestialskie wojny) jest tej świadomości produktem ubocznym. Człowiek – zdaje się – żyje po to, by zmagać się ze swoją śmiertelnością.
Mądrość ludowa powiada o dobrodziejstwie śmierci – któż jednak kierowałby się tak cyniczną mądrością. Ta mądrość zresztą wyraża się pokorą wobec tego, co nieuchronne. Dopiero z tamtego miejsca, przez kryształy śmierci (zmieniające kształty i perspektywę) można formułować swoje wyobrażenie o życiu. Najwięksi mędrcy – przeróżnymi sposobami – dochodzą do tego, by emanować na codzienny trud życia światłem odbitym przez kryształy. A i tak promień rozszczepia się tu na uległość wobec doczesności i życie w innych wymiarach, świat obiecany duszy, energii lub innej formy wieczności. Wydaje się, że z chwilą ostateczną dla większości przychodzi wiara w skrytą w reinkarnacji lub w raju – nieśmiertelność.
Bez nieśmiertelności człowiek nie chce się obejść.
Jednym z jej przejawów jest bez wątpienia zdolność człowieka do budowania abstrakcji. Wszelkie abstrakcje są orężem w walce ze śmiercią.
Literatura często odnosi się do tego tematu bezpośrednio. Jedną z najbardziej uderzających, wręcz scjentycznych wizji jest w moim odczuciu ta, jaką niegdyś przedstawił Jorge Luis Borges, opisujący Nieśmiertelnych pod postacią Troglodytów. Do dziś uważam, że Borges się nie myli. Czy pisałbym z mozołem te słowa, gdybym nie musiał jakoś wytłumaczyć się z chwilowej obecności na tym świecie? Czy robiłbym w ogóle cokolwiek? Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że bimbałbym sobie na wszystko. Jeśli pasjonowałaby mnie, na przykład, literatura, to chyba śledziłbym jej losy z coraz większą irytacją, nie znajdując dla niej uzasadnienia w niczym. I chyba w końcu powiedziałbym sobie, po bosku, że literatura jest dla maluczkich, dla śmiertelnych, im potrzebna – ja nie znalazłbym powodu, dla którego miałbym zaprzątać sobie nią głowę.
Prawdopodobnie po iluś tam setkach lat przestałbym też się myć, już nie mówiąc o tym, że tak idiotyczny proceder, jak robienie pieniędzy – w ogóle nie wchodziłby w rachubę. Więc nieśmiertelność to degrengolada. Filozof Borges rzecz tak ostatecznie ujmuje: „Być nieśmiertelnym nie jest rzeczą niezwykłą; oprócz człowieka wszystkie zwierzęta są takie, gdyż nie znają śmierci; rzeczą boską, rzeczą straszną, rzeczą niepojętą jest wiedzieć, że jest się nieśmiertelnym”. Jest to ewidentny paradoks, bowiem nieśmiertelność, będąca powszechnym synonimem boskości, jest w świetle tego rozumowania równoznaczna z upadkiem, rozpadem duchowym; w rezultacie szansą na duchowy rozwój (i podążanie w stronę boskości) jest tylko zwyczajny los śmiertelnika.
Borgesowska wizja z całą pewnością jest niekompletna. Tak jak w przypowieściach ludowych poczciwość bywa nagrodzona, tak i poczciwość umysłu wyobrażalnego dla przeciętnego śmiertelnika może być okazją do tryumfu nad degenerującą nieśmiertelnością. Taką wersję wydarzeń pokazuje film „Nieśmiertelny’ (w oryginale: „Highlander”). Jest tam trwająca kilkadziesiąt sekund scena, w której tytułowy bohater, Connor MacLeod, zapala w kościele świeczkę za duszę ukochanej Heather. Obiecał jej przed śmiercią, że przez całe życie co rok zapali świeczkę. On, nieśmiertelny! Niech ktoś pokaże większą miłość. Romeo i Julia? – żarty!
Homer-Troglodyta u Borgesa zapomniał w końcu o wszystkim; z trudem posługiwał się językiem greckim. Na pytanie, co wie o Odysei, odpowiedział: „Bardzo niewiele. Mniej niż najbiedniejszy rapsod. Minęło już chyba tysiąc sto lat od czasu, gdy ją wymyśliłem”.
Tymczasem MacLeod nie zapomina; wieczność zdaje się nie mieć dla niego tak strasznych konsekwencji. Co prawda pielęgnuje pamięć o zmarłej dopiero zaledwie około trzystu lat, ale już samo to wystarczy, aby przeciwstawić się wizji regresu. Czy regres jest nieuchronny?
MacLeod sprawia wrażenie zmęczonego. Dla niego życie to przede wszystkim obserwowanie bezustannego umierania innych. Miłość jego życia starzała się na jego oczach i umierała, gdy on pozostawał młody. Taki jest mniej więcej los człowieka nieśmiertelnego.
Z całą pewnością nie do pozazdroszczenia. Można ten los jako tako sobie wyobrazić dzięki lekturze książki „Dom na granicy światów” (William Hope Hodgson). Tam bohater nie jest nieśmiertelny, doświadcza stanów bardziej wysublimowanych. Czas wokół niego zaczyna płynąć coraz szybciej, on sam umarł (…ze smutkiem zobaczył, że jego ciało leży okryte „całunem kurzu”), natomiast on-istniejący stał się „bezcielesną zjawą”, bezsilnym obserwatorem procesu rozkładu materii i powolnego końca świata. „Minęło chyba milion lat i nie miałem już cienia wątpliwości, że rozedrgana zasłona oświetlająca świat zaczyna powoli gasnąć. (…) Koniec nastąpił w ułamku sekundy. Nadeszła najdłuższa ze wszystkich noc…” Bez mała połowa tej książki to szczegółowe opisy – związane nie tylko z końcem świata, ale przede wszystkim z tajemniczym losem planet i gwiazd; umysł narratora podlega tu rozszczepieniu na wielość czasów, dlatego może on – nie ruszając się ze swojego fotela – być świadkiem końca Układu Słonecznego, a jednocześnie śmierci swego psa. Oczywiście fakt, że pod koniec wszystko wraca do mniej więcej normalnego stanu (mniej więcej, ponieważ szczególność miejsca, w którym stoi tytułowy dom, ewokuje wizje dla tego szkicu nieistotne) – ten fakt niczego nie zmienia. Czy umysł wędrujący poprzez nieskończoność czasu („Lata łączyły się w wieki, a wieki w ery. Światło gorejącej gwiazdy nabrało teraz ognistej czerwonej barwy”) jest umysłem szaleńca – nie ma tu przecież żadnego znaczenia. Opisy przeobrażeń materii, rodzących się i umierających galaktyk, ciał kulistych, mgławic – są precyzyjne, ponieważ doświadczane przez bohatera. Przede wszystkim jednak świadczą o upływie czasu. Autor posunął się prawdopodobnie najdalej jak mógł – potem musiał skończyć anegdotę.
Cóż jednak działoby się dalej z nieśmiertelnym człowiekiem. Co by robił w bezmiarze cudownego świata?
Na to pytanie można odpowiedzieć za pomocą próby odpowiedzenia, co w ogóle działoby się dalej, jakie byłyby losy materii i przestrzeni, energii, a może pustki, a może czegoś jeszcze bardziej niewyobrażalnego (jeśli może być coś bardziej niewyobrażalne niż „los pustki”). Są to tak odległe rejony przyszłości, że głos może tu mieć tylko fantastyka i to ta, która widzi jakiś sens w wędrówkach na peryferia czasu i przestrzeni. Zawsze i niezmiennie będzie to sens w miarę logiczny z punktu widzenia człowieka.
Georges Corson („Bogowie wojny”, Gerard Klein) jest żołnierzem walczącym na różnych planetach i w różnych czasach (w powieściach s-f to całkiem normalne), nie o niego tu jednak chodzi, ale o istoty-lub-istotę zadekowaną na krańcach czasu i świata.
„– Gdzie jesteśmy? – z wahaniem zapytał Corson.
– Na zewnątrz Wszechświata, na jego powierzchni albo jego powłoce. By go zrozumieć i by go zmienić, należy go opuścić. (…)
– A co jest poza Wszechświatem?
– Wszechświat posiada swoją własną moc – odrzekł głos. – Coś niezależnego od czasu i przestrzeni. Zewnętrzność nie wywiera żadnego wpływu na wnętrze, a zatem nie jest bezpośrednio poznawalna”.
Tajemniczy głos mówi do Corsona: „Możemy więcej niż bogowie, których potraficie wymyślić”. A na pytanie, czy są nieśmiertelni, głos odpowiada:
„Tak i nie. Nie widzisz różnicy między nieskończonym a nieograniczonym. Nie jesteśmy nieśmiertelni, jeżeli rozumiesz przez to, że nasze życia powinny być nieskończone. W tym sensie nic nie jest nieskończone, nawet Wszechświat, nawet to, w czym zawarty jest Wszechświat. Lecz nasze istnienia są nieograniczone”.
Odmiana nieśmiertelności, jaką daje władza nad światem – to oczywiście techniczna odmiana tego samego snu śmiertelników. Po przerzuceniu jeszcze kilku tytułów gatunku s–f okazałoby się, że wariantów i możliwości jest bez liku. Nieśmiertelność jest kameleonem, a jedyne, co wciąż ma pierwszorzędne znaczenie, to – jej blask.
Nieśmiertelność, aby miała sens – musi mieć swoją historię; niekoniecznie ludzką, ale nieodzownie zrozumiałą dla człowieka. W rezultacie ów blask jest w stanie nadać jedynie śmierć; jedynie umieranie daje sens życiu. Świadomość człowieka jest zbyt ograniczona, by mogła rozkoszować się jakąkolwiek strukturą pozbawioną końca. Zarówno bohater opowiadania Borgesa, jak i nieśmiertelny MacLeod – decydują się ostatecznie na śmiertelność. Wszystkie marzenia o nieśmiertelności ustępują przed porządkiem tego świata. Prędzej czy później musi być tak, jak powinno być – musi być koniec.
Tak oto dochodzę do ponurej w gruncie rzeczy pochwały umierania. Głębokie zrozumienie ładu, w którym przychodzi nam trwać jakiś czas, w którym wszystko ma swoje miejsce: i sen o wieczności, i śmierć, która będąc końcem, nie jest zaprzeczeniem życia – to bez wątpienia najwyższy stopień ludzkiego wtajemniczenia.
Nieśmiertelność może mieć i takie właśnie, mistyczne oblicze. „Podczas ostatniego tygodnia siły mnie opuściły – lecz nie ma powodu do obaw, to tylko śmierć się zbliża” – powiedział do mnichów i swoich uczniów mistrz Hofuku. „Wyjście poza śmierć to nie tylko wyjście poza kategorie świata empirycznego, ale i poza każdy system, z systemem religijnym w konwencjonalnym rozumieniu włącznie” – napisał w słowie wstępnym do autobiografii chińskiego mistrza Xu Yuna, Jacek Kryg. „Zrozumienie istoty śmierci to także zrozumienie sedna życia, bo czy można te dwie rzeczy, na stałe związane z człowiekiem, oddzielić od siebie?”
Xu Yun w swoim długim życiu umierał dwa razy. Gdy miał sto dwanaście lat po ciężkim pobiciu i dziesięciu dniach tortur przestał dawać oznaki życia. Nie oddychał, ale ciało miał ciepłe. W tym czasie udał się do niebios, gdzie spotkał zmarłych znajomych i mistrzów; chciał z nimi zostać, ale nakazano mu wrócić i wypełnić swój czas na Ziemi do końca. Tak więc jedenastego dnia znów zaczął oddychać i żył jeszcze przez osiem lat.
Życie pozagrobowe ofiarowywane przez religie jest oczywiście swoistą wersją nieśmiertelności, tyle że umieszczoną poza naszym realnym doświadczeniem, poza nami; w gruncie rzeczy jest to nieśmiertelność obiecana nie nam. Sztuka proponuje nieśmiertelność w postaci śmierci godziwej, w wersji życia pełnego i skończonego. Wynikałoby z tego, że kamień filozoficzny jest w posiadaniu każdego z nas. „Inaczej niż życie, śmierć nie może być człowiekowi odebrana i dlatego możemy uważać ją za dar Boga” – stwierdził Seneka.
Prawdopodobnie ma rację. Jednak ja, akceptując to – nie chcę się na to zgodzić; mimo wszystko poraża mnie świadomość nieuchronnego końca – niezależnie od tego, co napisałem w tym szkicu – i nie tracę nadziei, że żyć będę wiecznie. Można inaczej?
(z książki zatytułowanej „Książka”)
.
Dariusz Bitner
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
Jedynym losem gorszym od fizycznej nieśmiertelności wydaje się być nietzscheański wieczny powrót, to samo życie przeżywane raz po razie, bez końca. Polecam też https://egzystencja.whus.pl/wp-content/uploads/2014/08/22-Zappfe-Ostatni-Mesjasz.pdf