Słuchaj, Sylwia, ty jesteś w porządku i potrafisz zrozumieć. Wiesz, jak to się stało? Opowiem ci, posłuchaj.
Miałem ochotę na piwo.
Było gorąco i sucho, musiałem jeszcze czterdzieści minut czekać na autobus, to co miałem sobie żałować? Przeliczyłem te swoje grosiki – na piwo starczy. Wtedy piwo kosztowało, kosztowało… jeśli się nie mylę… nie, nie pamiętam. Wszystko szło w górę z dnia na dzień, ee, gdzie – z godziny na godzinę, jak szalone. Ale pogrzebałem w kieszeniach, przeliczyłem – powinno mi wystarczyć na piwo i bilet do Suchania. Ze Stargardu, bo czekałem na autobus w Stargardzie.
No i biorę to piwo, a ono okazuje się, hyc, właśnie podrożało. Bym się wycofał, ale baba zdjęła kapsel, to co miałem powiedzieć? Że się rozmyśliłem? Wziąłem, zapłaciłem.
No, dobra – myślę sobie. Do Suchania mi nie starczy, ale kupię bilet do Sadłowa. To taka wioseczka przed Suchaniem. Żeby tam wysiąść, trzeba się przypomnieć kierowcy. Udam, że śpię, przejedziemy Sadłowo, rzadko kto tam wysiada, i obudzę się w Suchaniu, co za problem?
Wchodzę do autobusu, kupuję bilet, a za mną ktoś mówi: To samo. Pech. Sąsiad z Suchania.
Dostał bilet do Sadłowa i w krzyk. Co mi pan daje, ja chciałem Suchań! Jaki Suchań! – drze się kierowca. Powiedziałeś pan: „to samo” czyli Sadłowo!
No i zaraz pół autobusu wie, że ja jadę do Sadłowa.
Sąsiad siada koło mnie i mówi: A co to, do Sadłowa? No, tak, odpowiadam, bo co? A, nic – tamten głupio się uśmiecha. Zamknąłem oczy, tak jedziemy. Udaję, że śpię. Może kierowca zapomni, myślę.
Gdzie tam. Zapamiętał wszystko dobrze. Zatrzymał autobus i woła: Sadłowo! No to wysiadłem. Co tam, myślę sobie, to tylko cztery kilometry do Suchania. Przejdę raz-dwa.
Deszcz zacina, wiatr daje po oczach, ale żonka już czeka z gorącą kolacją, więc o co chodzi?
Patrzę, ktoś jedzie na rowerze z przeciwnej strony. To inny sąsiad z Suchania, tak ich wysypało tego dnia.
A ty gdzie, sąsiedzie? – pyta mnie. A, tak sobie idę, mówię. Spacerek? – upewnia się tamten. Spacerek – potwierdzam. A deszcz siecze, wiatr kurtki mało mi z ramion nie zerwie. Aa – mówi rowerzysta – bo słyszałem, że w Sadłowie wysiadłeś. No to co? – wzruszam ramionami. A nic. Rozumiem – i zarechotał. I pojechał.
No i wtedy się zaniepokoiłem. Rozumiesz, Sylwia? Polej jeszcze, dobra z ciebie dusza, słuchaj.
Poszedłem dalej.
Idę, idę. Idę, idę. Myślę.
No, tak. Przypomniałem sobie. Tam w Sadłowie można się ostro zabawić u takiej jednej. Słyszałem w knajpie, przy piwie opowiada się takie dyrdymały. Że chłopaki na przepustce przyjeżdżają, jak już nie mają co ze sobą zrobić. Że nawet ze Stargardu ten czy inny czasem zajedzie, ulży sobie… Niedrogo ponoć, a takie numery odchodzą, że się w pale nie mieści. Niby nikt w to nie wierzył, przy piwie miele się jęzorem co ślina przyniesie, a jednak. O, rany.
Nie minęło dużo czasu, a ten rowerzysta jechał z powrotem, do Suchania. Minął mnie bez słowa, tylko obejrzał się przez ramię i zachichotał.
W końcu przemoczony, zły, wściekły dotarłem do domu.
Żona otwiera mi drzwi i mówi: Gdzie byłeś? No, jak to, gdzie? – dziwię się. Z pracy wracam, ze Stargardu. To już teraz wiem, czemu tak mało zarabiasz – ona na to. I od słowa do słowa – awantura.
Na ulicy pół Suchania stoi, słucha. Każdy już wie, że z Sadłowa wracam.
I bardzo dobrze! – krzyczą baby. A chłopy… wiesz, Sylwia, co robią w takich sytuacjach? Głupio się uśmiechają, spluwają na boki i tylko czasem któryś durnowato zarechocze – takie to nasienie, żeby ich pokręciło. Każdy niby podziwia, niby zazdrości, a cieszy się, że taka wpadka popisowa nie na niego trafiła.
W końcu żona nie wpuściła mnie do domu, ja też się honorem uniosłem. Poszedłem do knajpy. Każdy chętnie piwo postawił, tylko opowieści chcieli słuchać. Jak to tam było, hę?
Najpierw się opędzałem jak mogłem, a w końcu zacząłem pleść bzdury, jak to w knajpie. No i po małżeństwie.
I nic nie pomogło nawet to, że w Sadłowie nie ma żadnej takiej słodkiej przystani. To rzeczywiście okazały się brednie piwne, ale cóż… wszystko się rozsypało. W Sadłowie nic, ale i tak wszyscy są przekonani, że gdzieś jednak tak. I jakoś już swojej kobiety przekonać nie umiałem. Nalej ostatniego, co będziemy sobie żałować.
No i wyobraź sobie, Sylwia: jedno piwo rozbiło mi małżeństwo. Możesz sobie to wyobrazić? Ja do tej pory jakoś nie mogę.
…
Z książki „Książka”, pierwodruk: „Playboy”,
© Copyright by Dariusz Bitner.
…
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.