Jeśli więc piszę i chcę — muszę sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego.
Właśnie do tego, bym mógł pisać, służy mi książka “O jednego za dużo”, Heinza Risse’a.
Kiedyś wywarła na mnie wielkie wrażenie. Była małym objawieniem. Jedną z niezliczonych przyczyn, które spowodowały, że zostałem pisarzem. Teraz widzę, że książka jest taka sobie. To zresztą normalna kolej rzeczy, wiele książek utraciło swój powab i swoją niegdysiejszą mądrość. Jednak ja mimo wszystko nie rozstaję się z nią, a to z przyczyny pewnego fragmentu. Niegdyś zadziwiającego mnie, szokującego, niezrozumiałego, więc na pewien sposób tajemniczego — dziś bliskiego mi aż do goryczy.
Oto występuje w tej powieści niejaki Ludwik Wortmann, postać drugoplanowa, niemniej dość istotna dla fabuły. Pojawia się na scenie na samym początku. Jest nauczycielem, którego bohater powieści postanawia wykorzystać do stworzenia Maksa Küpera, nieistniejącego ucznia. Wortmann „był wręcz okazowym dziwakiem, a w dodatku miał tak krótki wzrok, że przy czytaniu dotykał książki czubkiem nosa, nie poznawał uczniów, którym wykładał, gdyż cała grupa klasowa przedstawiała się jego oczom jako jeden niewyraźny obraz”; otaczało go kilka anegdot i legend; był profesorem wielkodusznym, ale też posiadał „swoiście suchą umysłowość, napędzaną motorem niezwykle wyostrzonego rozumu”. Jednym słowem: okazowy belfer. I otóż okazało się, że jeden z uczniów, „szperając po antykwariatach, znalazł sześćdziesięciostronicowy tomik ze złoconym brzegiem, ze złotymi arabeskami na okładce, coś, co nie nadawało się do solidnej biblioteki, raczej książka z gatunku tych, jakie nasi rodzice i dziadkowie lubili kłaść na kruchych stolikach swoich salonów, a zatem nie książka, lecz przedmiot ozdobny. (…) Ów tomik miał tytuł «Rozmowy kwiatów», wydany był przed mniej więcej trzydziestoma laty, autorem był Ludwik Wortmann”. Uczniowie, odkrywszy to kompromitujące belfra dzieło, popadli w euforyczne podniecenie („jako że chłopcy są skłonni zmianę przekonań zaliczyć do dziedziny przestępstw”). Postanowili zdemaskować uczonego profesora, znanego wroga „wszelkich wzruszeń płynących z głębi serca”. W tomiku „dziesięć czy piętnaście kwiatów, w które autor tchnął mowę, rozprawiało o Bogu, przyrodzie, świecie, słońcu, o księżycu i gwiazdach”. Słowa te były tak dalekie od nauk głoszonych przez Wortmanna oficjalnie, że nie dało się znaleźć żadnego punktu stycznego pomiędzy autorem a profesorem. Z jednej strony opromieniona słońcem poezja, z drugiej rozsądek i pryncypialność surowego nauczyciela.
Ponieważ nikt nie miał odwagi podjąć rozmowy z Wortmannem, podrzucono mu jego dzieło na pulpit katedry. I wtedy rozegrała się następująca scena:
„Wziął go do ręki, otworzył, potem spuścił wzrok na pierwszą kartę, na której puszyło się nazwisko autora oraz tytuł. Lekki rumieniec zaróżowił jego twarz intelektualisty; zamknął książeczkę pytając:
— Czyja to własność?
Gdzieś w głębi niewyraźnej masy podniosła się jakaś postać, Wortmann pomachawszy książką skinął na właściciela, by podszedł do katedry.
— Niech pan to zabierze, proszę — rzekł. — Nie warto tego czytać, to bzdury. — Podczas gdy uczeń wracał z książką do ławki, Wortmann dodał: — Mogę to ocenić, bo przecież sam ją napisałem”.
Musi być w tym fragmencie niesamowita dramaturgia, jakaś podskórna tragedia, skoro jest to jedyny fragment, który zapadł mi w pamięć na bez mała dwadzieścia pięć lat. Nie umiałem tego zrozumieć; kiedy czytałem po raz pierwszy, byłem potencjalnym czytelnikiem tomiku wierszy „Rozmowy kwiatów” i nie znajdywałem wytłumaczenia, dlaczego ich autor tak lekceważy sobie swój dorobek. W ogóle nie mieściło mi się w głowie, by mogła nastąpić taka transformacja jakiegoś słońcem opromienionego (jak stwierdza narrator) poety w zimnego belfra.
Teraz jestem po drugiej stronie, cała wizyjność tego epizodu sprawdziła się co do joty. Patrzę na grafomański tytuł tej książeczki, czytam niezbyt wyrafinowaną prozę Risse’a — i czuję się jak znużony Wortmann. Dopiero teraz odczytuję w tym epizodzie — który bardziej mnie dotyczył, niż sobie mogłem kiedyś wyobrazić — znaczenia, o jakich wcześniej nie miałem pojęcia.
Jest bardzo prawdopodobne, że właśnie stąd wzięło się we mnie postanowienie, by nie wypierać się swoich dzieł, by się ich nie wstydzić. To nie jest trudne, jeśli się tworzy uczciwie. Wtedy nie powstaje nawet cień myśli, by wyprzeć się swojej krwi. Ale co zrobić z przeświadczeniem — „to bzdury”? Taka ocena niektórych swoich dokonań nie jest mi już obca. Spoglądam na niejedno z gorzką ironią… Tyle wokół książek, których nie warto czytać… a czy to, co ja napisałem, jest warte czytania?
Układ jest bardzo czytelny i oczywisty: młodość pełna naiwności i potrzeby ekspresji oraz dojrzałość, wraz z bagażem poczucia rozsądku i pasywnością. Mechanizmy te wydają się całkiem naturalne, są wynikiem ustalonego procesu — nie jest to jednak proces matematyczny, chcę tym samym powiedzieć, że tu dwa i dwa nie zawsze musi równać się tyle, ile zazwyczaj się równa. Świadomość, że popadłem w zależność, która niegdyś wydawała mi się całkiem niedorzeczna, pozwoliła mi otrząsnąć się z przymusu wszelkich mechanizmów. Na początku drogi człowiekowi wydaje się, że musi dokonać wyboru, potem zaczyna go osaczać przeświadczenie, że wybór został już dokonany. Jest to przeświadczenie ze wszech miar fałszywe. Po prostu życie stało się już tak wielkim nawykiem, że każde odstępstwo od rytuałów uwiera i irytuje. Minął, jak się wydaje czas pewnych konieczności, nadszedł czas pewnych oczywistości. Bardziej słusznym zaczęło być korzystanie ze zbiorów, niż mozolne gromadzenie. Łatwiej było znaleźć się wobec niedogodności dawnych wyborów, niż skazać się na nowe. W gruncie rzeczy chodzi przecież tylko o uległość wobec pewnych reguł obliczonych na człowieka nie-twórczego. Twórczość jest zawsze niewygodna, zawsze uwiera, stąd tak wielka pokusa, by osiąść na laurach, w miękkości których nie uwiera już nic. [—]
Risse w osobie Wortmanna pokazał pewien ogólny mechanizm (całkiem to dobrze funkcjonuje w powieści, w której mowa o zmaganiach jednostki z mechanizmami świata), pewną zwyczajową regułę — lecz wcale nie konieczność. Gdybym o tym nie wiedział, byłbym zapewne rozgrzeszony i zwolniony, teraz jednak, kiedy dane mi zostało posmakować goryczy tego twórczego Mr Hyde’a, nic mnie nie usprawiedliwia. Wiem, że tylko ja decyduję o wyborze dróg. Moja krnąbrność jest oczywiście o wiele większa, niż ambicje by nie unosić się na fali zwyczajowych reguł, moja krnąbrność zadziałałaby — kto wie, czy nie silniej — gdyby Risse pokazał konieczność nieodwołalną. W końcu spalać się w ogniu niemożności to to, co pisarze lubią najbardziej.
Całe moje pisanie wzięło się z irracjonalnych, przekornych poczynań, z punktu widzenia zdrowego rozsądku skazanych na zagładę. Więc zdrowy rozsądek Wortmanna mógł mnie tylko pchnąć w stronę twórczych szaleństw, zwłaszcza wtedy, gdy obecność tego (skądinąd zacnego wszak) profesora poczułem w sobie aż nazbyt ostentacyjnie.
„Rozmowy kwiatów” to oczywiście jeszcze jedno dzieło zepchnięte w mrok przeszłości. Wortmann wypiera się tej książeczki całym swoim życiem… Wyprzeć się siebie, swojej twórczej (niechby i śmiesznej) postawy, to wyprzeć się wszystkich książek, być może nawet nie tylko swoich, to wyprzeć się pewnej idei, twórczego modelu świata, w którym tak łatwo narazić się na śmieszność, niepowodzenie, upadek. „Lekki rumieniec [który] zaróżowił jego twarz intelektualisty”, to jedyna manifestacja twórczego świata w Wortmannie — tyle wystarczyło, by stwierdzić, że i on poniósł porażkę w tej wędrówce do przeszłości; nie udało mu się zastrzelić poety, strzelił wprawdzie, krew się polała, a jakże, lecz poeta przeżył. Zapewne jako inwalida, być może przez dziesiątki lat pogrążony w chorobliwej śpiączce, lecz przeżył. Wortmann zmarnował dwa życia: marnego (zapewne) poety i z całą pewnością marnego naukowca, „wroga wszelkich wzruszeń”. Tak widzę tę scenę dziś i dlatego wyciągam z niej wnioski dla siebie. [—]
Gdzieś tak w połowie powieści Wortmann dowodzi: „z biegiem lat wy wszyscy, moi panowie, dojdziecie do zrozumienia, że człowiek nie może poradzić sobie z życiem, jeśli nie opanuje strachu przed stawianiem mu oporu”.
I fragment rozmowy o bohaterze powieści, Bruchmüllerze, który powołał do życia nieistniejącą postać Maksa Küpera. Kiedy argumenty stają się coraz bardziej ulotne, duchowe, Wortmann stwierdza, że to labirynt i brak jasności.
„— Ależ, panie profesorze! Labirynt? Brak jasności? Jak pan może tak mówić! Czyż nie pan napisał rozmowy kwiatów? Dawno temu, zgoda, ale j e d n a k pan to napisał.
Popatrzałem na niego pytająco, jego stara twarz powlokła się bladym rumieńcem, ale mi nie odpowiedział, milczał. Dopiero po dłuższej przerwie rzekł:
— Może pan ma rację, no bo czym właściwie jest jasność, gdzie można ją znaleźć? On czuje się nieszczęśliwy w życiu, jakie przypadło mu w udziale, ale jest zbyt młody, żeby wiedzieć, że nie czeka na niego drugie, szczęśliwsze życie; kto chce przeskoczyć swój własny cień, musi go stracić”. (lipiec 1994)
Dariusz Bitner
.
Wyimek z książki „Mna”.
© Copyright by Dariusz Bitner,
Szczecin 2000
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.