“Pisać — dla kogo?”
Dominik Tatarka
.
Pisać — po co? Samoistny sens twórczego działania, jaki towarzyszył mi na początku, zniknął. Okazało się — twórczość nie jest wartością samą w sobie.
Niewątpliwie dziś widzę inne sensy pozwalające mi żyć. To, że kiedyś twórczość związywała mnie z życiem nie może jej do niczego obligować. I chyba nie wolno mi chcieć, aby dalej była dla mnie jedyną i nadrzędną wartością — skoro pierwszy znalazłem inne wartości w tym byle jakim życiu doczesnym.
Twórczość jest zaborcza, nie można jej dzielić z nikim. A ja zrezygnowałem z tej nieobliczalnej namiętności, na rzecz miłości doczesnej. Czy artyście wolno się żenić? — Nie, po trzykroć nie. Z pewnymi, oczywista, wyjątkami. Miałem się za taki wyjątek, lecz pomyliłem się. Pomyłki życiowe, to najlepsze, co może spotkać pisarza.
Nie mam natury podzielnej i nie mogę oddawać serca kilku ideom naraz. Utraciło moje pisanie, zyskało życie rodzinne. Powszednie, zwyczajne. Ale też pogrążyłem się w wielkim kryzysie pisarskim nie z powodu żony i synka, a dlatego, że ubzdurałem sobie górę powinności wobec żony i syna, a powinnościom tym nie podołam ani jako pisarz, ani jako kto inny. Mogę więc tylko poddać się, ulec, umrzeć. Albo jednak pozostać i pisać, i robić, co tylko się da.
Pisanie utraciło sens z wszystkich powodów. Na początku pisałem nie po to, by wydać książkę, ale by „dać wyraz”… Znaczyło to jednak: opublikować. Gdziekolwiek. Niezależnie od tego, jak irracjonalne i romantyczne jest myślenie o pisaniu, publikacja jest warunkiem pierwszym i niechby — ostatnim. Na początku sensem był trud opublikowania, był to jednak sens zastępczy.
Nigdy nikt nie czekał na moje pisanie — dziś nie czeka po stokroć. Nigdy to, co napisałem, nie zaistniało pełnym głosem (nie stało się ciałem — należy zrozumieć to właśnie tak), dziś nie istnieje w ogóle. Przeświadczenie o irracjonalności pracy twórczej przewraca mnie, siedzi na mnie okrakiem i śmieje mi się w twarz. Nigdy jeszcze nie było tak źle. Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo nikim.
Oczywiście wina jest we mnie. Zwątpiłem. Dałem się omotać merkantylnym, niskim wyobrażeniom. Poczułem się władcą słów i zapragnąłem zrobić z nich niewolników. Jak sięgam pamięcią — zawsze chciałem mieć niewolnika, a właściwie niewolnicę. A właściwie całe oprzyrządowanie przynależne ludziom wysokiego stanu. Urodziłem się nie tak, jak trzeba, ale wiedziałem, że wszystko można zmienić. Nie miałem wątpliwości, że wszystko stać się może. I obiecywałem sobie, że będę dobry dla swoich niewolników. Widziałem ich jako oddanych, pokornych, drżących i gotowych na każde skinienie, a siebie — jako władcę światłego, który widzi w nich człowieka, nie zabija, nie bije, nie upokarza, tylko wymaga i okazuje wdzięczność. Dziś wiem, że byłbym chyba najpodlejszym władcą, zniewalającym nie tylko ciała, ale i dusze. Byłbym kosmicznym hipokrytą, łaskawie zauważającym w niewolniku-słudze istotę godną łaskawego zauważenia. A z niewolnicą robiłbym wszystko to, co każdy mężczyzna robiłby z kobietą, gdyby ona pozwoliła, a on się ośmielił i miał na tyle mocny charakter, by pójść do końca. Mroczność mojej duszy, mojej jaźni czy też mojego wnętrza — moja mroczność jest nie do ogarnięcia.
Ona przyczyniła się do tego, że przestałem pisać. Zdominowała mnie i udowodniła mi cały bezsens pracy twórczej. Twórczość jest konstruktywnym działaniem dla innych. Dla innych wszędzie i zawsze. Tymczasem odwróciłem się od świata i już nie widziałem powodu, by cokolwiek konstruować na bańce mydlanej, na trzęsawisku, na planecie utworzonej z niezasychającego gówna. Nie chciało mi się ani żyć, ani tworzyć.
Nie chce mi się już nic i najchętniej bym się wycofał. Gdybym umiał. Gdybym umiał nie tyle robić co innego, co po prostu umiał niepisać. A niepisać nie umiem, a pisać też jakoś nie bardzo potrafię. Stan wibrującego stresu.
Taki stan pojawia się wtedy, gdy niby się wycofuję, a jednak czekam. Co jakiś czas w taki mniej więcej sposób rachuję się ze sobą. Czy raczej zmagam. Lub może po prostu kokietuję się bezwstydnie.
Rzucić to wszystko i zająć się jakąś pożyteczną pracą — tak brzmiała rozterka zawsze. Dziś miejsce pracy pożytecznej zajmuje praca zarobkowa. Reszta, a resztą jest cała świadomość, pozostaje bez zmian.
Dariusz Bitner
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
Wyimek z książki „Mna”. © Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2000