W drugiej połowie lat ’70 (minionego wieku) zarabiałem na życie pisząc śmieszne teksty i rysując śmieszne obrazki. Poniższa „Lekcja poglądowa” – o ile dobrze pamiętam – nigdy nie została opublikowana. Jakoś ani śmieszyła redaktorów, ani zachwycała. Kiedy dziś ją odczytuję, nie mogę nie zauważyć, że przedstawiona tam wizja wyprzedza swoje lata i swój wiek, i dopiero dziś jest aktualna, chociaż dalej być może – nie śmieszy.
Lekcja poglądowa
Wycieczkowy tramwaj międzygwiezdny zatoczył kółko ku uciesze gawiedzi, po czym zanurkował w chmury.
– A teraz atrakcja naszej wycieczki – oznajmiła mechaniczna stewardesa w językach pięciu galaktyk naraz. – Pod nami, zaraz to zobaczycie… – Chmury postrzępiły się i rozwiały, ukazując w całej swej różnowymiarowości i tysiącu stu kolorach obraz. – O, proszę bardzo, pod nami planeta Ziemia. Proszę się nie wychylać. Przyciąganie jest tu co prawda minimalne, ale istnieje realna groźba zatrucia spalinami. Nie wiem, czy wiecie, drodzy wycieczkowicze, że Ziemianie nazywają nasze superkomfortowe międzyplanetarne tramwaje – latającymi talerzami. Gwoli wyjaśniania dodam, że talerz, jest to przedmiot służący Ziemianom do spożywania posiłków. Cóż za, cha cha, absurdalne porównanie, nieprawdaż?
Ale nie dziwmy się wypaczonej logice tych istot. Wszystkiemu winne jest nadzwyczaj silne promieniowanie słoneczne. Ma ono przecież niebagatelny wpływ na tak zwany punkt widzenia. Ziemianie widzą trójwymiarowo – zapewne stąd owo dziwne skojarzenie z talerzami, a także spodkami oraz miskami. W końcu nasz turystyczny tramwaj jest sześcio-i-półwymiarowy. Wszystkiemu winne promieniowanie.
Ale oto zbliżamy się do powierzchni planety. Pod nami, można to już zobaczyć przez lornety osobiste, a za chwilę będzie widać gołą ślipą – niezliczone mrowie ludzi. Zapewne nie wiecie, moi drodzy, że na tej w końcu nie tak dużej sferoidzie znajduje się bez mała pięć miliardów sztuk istot rozumnych, nie licząc wybrakowanych, drugo – i trzeciogatunkowych stworzeń, zwanych tu zwierzętami.
I w tym miejscu chciałabym opowiedzieć wam o pewnej pożałowania godnej historii. Otóż dawno, dawno temu, będzie już spory kawał czasu, deportowano z naszej Centralnej Planety, Stolicy Międzygalaktycznego Imperium, na tę oto Ziemię, parę nieszczęsnych buntowników. Zostali oni skazani na długie, acz nie dożywotnie wygnanie, za nieposłuszeństwo wobec Najdoskonalszego Systemu Współistnienia i Koegzystencji. A zwali się Awam i Eda.
I cóż się okazało, gdy po odbyciu kary mogli już, nieszczęśni, powrócić? Zabiło ich właśnie promieniowanie słoneczne. A Ziemia roiła się od Awamo-Edopodobnych istot. Zaś ich kultura osiągnęła już tak wysoki poziom, że nawet naprędce zorganizowany potop nie zniszczył ich ostatecznie. Pobudowali sobie, zmyślaczki, łódki i całą flotyllą pod przewodnictwem niejakiego Neogo popłynęli w góry, które stały się odtąd ich lądem, w przeciwieństwie do dolin, zacienionych w oceany. No, ale to już inna historia.
Ostatecznie zezwoliliśmy tym szybkoumierającym, niedoskonałym, sfrustrowanym i ogłupiałym biedakom żyć i, jak to oni mówią, rozwijać się, wykorzystując ich cywilizację do praktycznych lekcji poglądowych, takich, jak ta właśnie.
Przyjrzyjcie się, drodzy wycieczkowicze, tej skłębionej masie, tej niekontrolowanej populacji. Setki, tysiące, miliony osobników! A wszystko dlatego, że wspomnianych zesłańców zapomniano zaopatrzyć w środki antykoncepcyjne. I jeszcze to słońce, to prowokująco, oszałamiające, raz gorące, raz kojąco chłodne słońce. Patrzcie w ten tłum, w ten tłok, ścisk, ciasnotę, spójrzcie na wtórność tej chorej cywilizacji – skażona atmosfera, zanieczyszczone rzeki, morza, zaasfaltowano łąki, pola, lasy… – i cieszcie się przestrzenią naszych planet, i nie zapominajcie, dzięki czemu istnieją to przestrzenie! Pamiętajcie o niezawodnych pierożkach antykoncepcyjnych firmy „Badziab i Syn”, sponsorującej naszą wycieczkę!
Pamiętajcie, że pragnienie najlepiej gasi antykoncepcyjny kefir, takoż lemoniada i coco-cula, produkowane przez ajencyjny koncern „Żywa woda”, również partycypujący w kosztach naszej wycieczki.
Nie zapominajmy też o plackach antykoncepcyjnych braci Clopss, antykoncepcyjnych chrupkach „Tete-ach-tete”, oraz wszelkich środkach mechanicznych, takich jak antykoncepcyjne telewizory, lodówki z automatycznym termoantykonceptorem, łóżka, krzesełka, lampy stojąca, piecyki i wykałaczki antykoncepcyjne, wszystko do nabycia w supermarketach rolno-spożywczych i sprzętu domowego Agencji Handlowej Zjednoczonych Galaktyk, będącej pomysłodawcą i głównym fundatorem wycieczek w okolice planety Ziemi.
A teraz, proszę wycieczki, lecimy dalej.
Międzygalaktyczny tramwaj wzbił się pionowo do góry i pomknął w kierunku Marsa. Jak poinformowała mechaniczna stawardessa: następny punkt programu – spacer po Marsie, piknik i zabawy towarzyskie. Na zaszokowanych tragicznym obrazem ziemskiej cywilizacji, czekają taż marsjańskie służby terapeutyczno-relaksacyjne, oferujące między Innymi hipnozę antykoncepcyjną i takiż masaż.
.
Dariusz Bitner
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
Obserwowali i pewnie wylądowali w Kanadzie, mamy LGBT i jeszcze parẹ płci raz zakaz krytyki tego odkrycia