A oto i kolejny szkic, odnaleziony w zasypanej gruzem czasu szufladzie komputera, jak sobie przypominam – pisany jeszcze w edytorze TAG (co w pewnym momencie znaczyło wielką nieporęczność konwersacji z hieroglifów do prawilnej czcionki). Było to nie wcześniej, niż w 1991 roku, z całą pewnością też – nie później. Właśnie wtedy książka Micka Farrena „Szalona apokalipsa” ukazała się na polskim rynku, stąd wiem. (Oryginał, „Armageddon Crazy”, miał swoją premierę dwa lata wcześniej).
Już wtedy wizje przyszłości wydawały mi się bardzo zabawną literaturą, w której nie doszukiwałem się nawet odrobiny prawdopodobieństwa. W przyszłości kiedyś mogło i dziś dalej może być wszystko. A jednocześnie wizja futurologicznego krajobrazu niezmiennie przegrywa z rzeczywistością. I wciąż nie mogę się teleportować z Dąbia do Dynowa, co miało być powszechnym sposobem podróżowania. Wciąż podróżuje się tak samo, w brudzie i smrodzie, ale z małym monitorkiem w dłoni.
W okolicy lat dziewięćdziesiątych, kiedy jeszcze nie wywietrzał ze mnie sączony przez całe właściwie życie jedyny prawidłowy obraz świata, pełnego zagrożeń, wrogów, wojsk przemieszczających się to tu, to tam, potwornych polityków wywołujących nieustanne konflikty – dobiegł mych uszu głos jakiegoś radiowego dyskutanta, który nieoczekiwanie stwierdził, że nie ulega wątpliwości, bez względu na wszystko, że III wojna światowa wybuchnie na tle religijnym. Nieoczekiwanie wszyscy rozmówcy się z nim zgodzili, tak jakby zostało tu już ustalone i właściwie nie warto było dalej o tym mówić. Ja oniemiałem, uznając, że ludzie jednak nie wiedzą co mówią. Było to jednak proroctwo tak proste i niepokojące, jakby ogłosiła je sama Baba Wanga. Szybko zrozumiałem, że teleportacji się nie doczekam, ale akurat ta przepowiednia ziszczy się jak nic. Żegnaj XXI wieku, czasie wielkich wynalazków i ogarniającego cały świat humanitaryzmu. Jedyna pociecha, że być może realizacji tej wizji również nie doczekam.
A oto moje notatki z czasów, gdy jeszcze śmieszyła mnie wizja ogólnoplanetarnej rzezi w imię Boga. Tego jedynego, właściwego.
.
.
Konfesjonał jutra
Wszystko zacznie się w roku 1998. Międzynarodowy krach ekonomiczny wywoła panikę, naród stanie przed wielką niewiadomą i poprze każdego, kto da jakąkolwiek nadzieję. A nadzieję może dać jedynie Jezus. W wyborach zwyciężą więc bezapelacyjnie chrześcijańscy fundamentaliści. Pierwszym ich posunięciem będzie cenzura w programach telewizyjnych, na drugi ogień pójdzie prasa. W roku 2004, kiedy kryzys się pogłębi, przyjdzie odpowiedni moment na poprawienie prawa. Zostanie sformowana agenturalna służba „diakonów”, zaczną obowiązywać prawa o herezji i bluźnierstwie. Do jesieni kraj stanie się państwem religijno-policyjnym. Więzienia zapełnią się niewiernymi, a gniew Boży dosięgnie każdego, kto podważy porządek rzeczy.
Nie przejmujcie się, szanowni Państwo – to nie jest proroctwo. To tylko tło takiej sobie książki science-fiction, która przemknęła przez polskie księgarnie jak meteor. Nie znajdziecie jej już chyba nigdzie. Ale gdybyście chcieli poczytać o amerykańskiej wersji politycznej chrystianizacji, podaję autora i tytuł: Mick Farren, „Szalona apokalipsa”.
Jak można się przekonać – autor puścił wodze fantazji i stworzył utopię godną orwellowskiego „Roku 1984”. Utopia jest tak sugestywna, że czytając tę książkę tu i teraz nie sposób uwolnić się od dreszczy, gęsiej skóry i bezdechu, kończącego się sercowym dygotem.
Oto na przykład jak rozwiązano w tym państwie przyszłości problem łatwego i powszechnego dostępu do Boga. Wystarczy udać się do konfesjonału należącego do sieci Good Shepherd (Dobry Pasterz), wsunąć w otwór kartę kredytową, poczekać, aż komputer sprawdzi wypłacalność – i już można rozmawiać z Bogiem. Wyznania kierowane są do błękitnego mikrofonu, „który miał przekazywać je bezpośrednio do ucha Wszechmocnego”. Oczywiście “mikrofony podłączone były do centralnego kompleksu nagrań diakonów w Virginia Beach. Pożądania, fantazje i małe wstydliwe grzeszki każdego spowiednika były zbierane, analizowane i wprowadzane do danych. Jeśli nie podejmowano żadnej akcji, lądowały ostatecznie w bankach pamięci, dzięki którym Dobry Pan przy pomocy wszechobecnej policji utrzymywał swe stado w porządku. Jak twierdzili diakoni, Bóg nigdy nie ma dość danych”.
I cóż, kochani, myślicie, że to już zbyt daleko posunięta fantazja? Nic bardziej mylnego. Oto w styczniowym numerze „Forum” [daty nie odnotowałem] możemy odnaleźć krótką notatkę, z której dowiadujemy się, jak Kościół zabiega o swych „penitentów”. Przedsiębiorstwo „Genuflex” zaproponowało nowy typ supernowoczesnych konfesjonałów. Nie trzeba już będzie spowiadać się na twardych, staromodnych klęcznikach, ale w „salach dialogu” – dźwiękochłonnych, ogrzewanych, klimatyzowanych, z przyćmionym światłem, jeśli sobie tego ktoś zażyczy. Zapewne w niedalekiej przyszłości – jak żartują włoscy żurnaliści – będzie można załatwić swoje sprawy z Bogiem za pomocą sieci telekomunikacyjnej. „Ojcze duchowny, oto moje grzechy. Rozgrzeszenie przyślij mi, z łaski swojej, faxem” – brzmi proponowana przez dziennikarzy formuła.
Nie traćmy nadziei. Rzutcy biznesmeni na pewno zaproponują Watykanowi kompleksowy system telekonfesjonałów (za odpowiednio wykalkulowaną ceną impulsów). Czegóż się nie robi dla wygody wiernych i ich dobrego samopoczucia. François Mauriac już w 1958 roku napisał, że „dzisiejszy chrześcijanin chętnie nosi krzyż, pod warunkiem, że jest on krzyżykiem”.
Nam pozostaje chyba tylko cieszyć się, że komputeryzacja u nas wciąż w powijakach i telekomunikacja do chrzanu. Ale nie będzie to pociechą zbyt długo. Nadchodzą nowe cywilizowane czasy i nie zdziwi mnie, gdy jutro wszystkie budziki, zamiast dzwonka czy terkotu, będą miały wmontowany anielski głosik: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! Raz, raz, wstawać! Ale już!
.
Dariusz Bitner
Obraz: William Blake The Song of Los
..
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
“I cóż, kochani, myślicie, że to już zbyt daleko posunięta fantazja? Nic bardziej mylnego.” Tak, lecz w odniesieniu nie do chrześcijaństwa, ale islamu. Konfesjonałów tam wprawdzie nie ma, za to religijna cenzura, prawo sharia i więzienia dla apostatów są na porządku dziennym.
W Kanadzie szykuje się nawet kryminalizację bliżej nie sprecyzowanej “islamofobii”, co oznacza, że każdą krytykę islamu bedzie można uznać za przestępstwo.