(fragment)
Zmiany, zmiany, same się zmieniają, za nic wszystko mają, zmieniają się jak chcą, bo nie ma nic stałego, nic pewnego, nie ma niczego. Zmiany, zmiany, panie, pany, wszystko inaczej, ale nie płaczę, szatki nie szarpię, ręki nie łamię, to zbójecka rzecz, panowie, panie. Bo czym innym, jak nie zbójectwem jest robienie w kulturze, to, co było na dnie, teraz jest na górze. Uwznioślone zdeptane, zszargane wyprane, wystawione ukwiecone, tamto w szambo, inne w gnój. To jest nasze, to jest moje, to jest twoje, reszta chuj. Taka jest natura świata, że wciąż wszystko się zmienia i do pizdy lata. Dolata do lata, jak chce tak lata…
Muszę być już bardzo stary, bo stwierdzam, jak mają to w zwyczaju ludzie starzy pod każdą szerokością geograficzną, że kiedyś było inaczej.
Zacząć by należało od prostego stwierdzenia, że literatura pierwszej wody jest; wciąż powstaje i się wydaje; gdzieś tam tli, Bogu chwała. Jednak dziś, gdy pada słowo „literatura”, znaczy ono zupełnie coś innego, niż mogłoby się zdawać. Nikt dziś nie będzie mówił o fiu-bździu-literaturze, dziś mówi się wyłącznie o popkulturze.
Ona dziś królowa, ona siedzi na tronie.
Zjawisko ma szerszy wymiar, niż mogłoby się wydawać. A ubranie słowa pisanego w popkulturowe rajtki ma fatalne konsekwencje. To są skutki picia wódki. Nic by mi było do tego, poważnie, jednak psuje się w ten sposób mózgi na całe pokolenia, i nadal mało by mnie to wzruszało, w grobie mózgi kilku pokoleń będą mi doskonale obojętne – jednak żal, jednak strata i dewiacja, sromota, panie kochanku, zadęcie i wzdęcie, tylko pierdnięcie.
By zostać dobrze zrozumianym: nie to, że piszą – niech sobie piszą, niech wydają, niech mają, niech krew, gniew, zbrodnia i pochodnia. Niedobrze jednak, że od pewnego czasu wmawia się konsumentom (bo przecież nie czytelnikom), a właściwie każdemu, tym, co nie czytają też (traktując wszystkich jak stado kur, którym po prostu sypie się ziarno), że to właśnie jest prawdziwa literatura, to i tylko to jest celebrowane i szczególnie fetowane, jako crème de la crème. W rezultacie ludzie czytają, ale tylko instrukcje obsługi trupa. I nie rozumieją literatury inaczej, jak tylko literalnie. Nie wyczuwa się żadnej metafory, finezji, niedomówienia nie istnieją (zgodnie z nazwą), żadnego drugiego dna. Zawsze żal, gdy pieniądz gorszy zaczyna swą niszczycielską paradę. Nastąpiło tak wielkie spłycenie percepcji, że w końcu zrozumiałem, dlaczego uczy się gówniaki czytania ze zrozumieniem. Ja, gówniakiem będąc niegdyś, tylko czytałem, a zrozumienie jakoś przychodziło cichaczem. I w ogóle się tak nie nazywało.
Piszę to z oddali, na emocji fali, jako nagi obserwator, pozbawiony śrubokrętu, młotka i odzieży ochronnej. Tajemnicą pozostają dla mnie metody, techniki i narzędzia badawcze, wystawiam się zatem na liczne urazy, wynikające z braku szkolenia w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy nad zagadnieniami teoretycznymi literatury współczesnej, psia mać.
Pokrótce tak to widzę. Nastąpiło przesunięcie wartości – popkultura oficjalnie staje się miarą obowiązującą, kanonem; mówi się „pop”, ale z dumą, wręcz pychą, że to właśnie jest tym, co ma być. I wreszcie jest. Sztuka dla ludu. Nie o to idzie?
(Nie o to, nie o to).
Na popkulturową triadę, która pod sztandarem wysokiej sztuki zawładnęła współczesnymi umysłami, składają się: film, komiks i kryminał. Te trzy elementy działają, oczywiście, wspólnie i w porozumieniu. Mówi się bez żenady o filmie komiksowym, komiks nazywa się literaturą, a kryminał obsesyjnie pragnie przepoczwarzyć się w film – po prostu banda spod ciemnej gwiazdy.
Ale po kolei.
Film. Niegdyś zabiegający o uznanie, dziś – jak każdy, kto ma pieniądze – uznanie kupuje za grubą gotówkę. A w bezmiarze gatunków (gdzie i kryminalne poletko intensywnie jest uprawiane), na czele kroczą bohaterowie ze świata komiksowego.
Jak dowodzi Tomasz Żaglewski, w poważnej „mondrej motzno” rozprawie Kinowe uniwersum superbohaterów. Analiza współczesnego filmu komiksowego (Wydawnictwo Naukowe PWN, 2017), narracje komiksowe w filmie nie muszą świadczyć o ich finałowej miałkości. Takie odkrycie – komiks czyli obrazki z dymkiem i film, czyli ruchome obrazki i też pełno dymu, zero miałkości. I dalej: „Kluczowe jest jednak to, aby do tych produkcji podejść z analityczną powagą, której zbyt często się im odmawia, a która może pomóc w dostrzeżeniu wielu kulturowo wartościowych i intelektualnie angażujących zjawisk”. Naprawdę bez jaj? Nie śmiać się, tylko z należytą powagą analizować aktorsko-komputerową hucpę, bo to jest coś więcej?
Mówiąc „komiksowy” mówiło się: miałki, powierzchowny, papierowy, tandetny, nieprawdziwy, chuj wie jeszcze jaki… Te konstatacje były bezdyskusyjne. Cały film Trup w każdej szafie nabija się z tego, ale to było kiedyś… Schematyczność i umowność. Pejoratywność. Dziś – kreacja.
Nikt nie zabrania mędrcom zastanawiać się nad fenomenem tego czy tamtego. Jak wiadomo najlepiej zarabia się na biedakach, a najmądrzejsze prace naukowe rosną na „gównotematach”. Przyjmuje się, że początek XXI wieku to rozkwit kina komiksowego, a autor próbuje odpowiedzieć na pytanie, co jest przyczyną sukcesu gatunku, który jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia uchodził za synonim złego smaku? Zastanawia się, dlaczego (tak, dlaczego) Kinowe Uniwersum Marvela stało się takim fenomenem kulturowym? Wyprane mózgi, znieczulone technologią i polityką zaorania globalnego – czy taka odpowiedź nikogo nie satysfakcjonuje?
Według Bradforda Wrighta (nie znam gostka i nic o nim nie wiem, on z całą pewnością też nie wie o mnie nic, więc może niech tak zostanie) w Kinowym uniwersum… dynamiczny rozwój kina komiksowego jest odpowiedzią na 11.09.2001 (i już masz gębę zamkniętą, to ważka reakcja, ciężka jak ważka). Zapewne tak jest. Potwierdza to jednak upadek i zagładę naszej kultury. Kwiaty i tomiki poezji Zachód wystawia na karabiny agresywnego Wschodu, no, ale przecież wziął w kamasze zastępy superbohaterów z ojca Marvela.
Jesteśmy przy obrazkach. Pan Komiks dziś nie może przecież być dyskryminowany, też chce by pochylano się nad nim w zadumie i by podziwiano go. Że on ważny taki. A kto się będzie śmiał, ten dostanie w ryj. Komiks dziś jest literaturą, a komiksy dziełami sztuki – nikt nie ma co do tego wątpliwości. Chyba tylko jeszcze ja się dziwię.
W sferze mentalnej odbiorcy filmu i literatury komiksowej sycą się „batkulturą” i w zupełności ich to zadowala. Takie pokrzepienie serca dla Zachodu. A tak naprawdę – ucieczka w bierność i życie w infantylnym uniwersum.
No i dochodzimy do rozkwitającej jak panna na wydaniu powieści kryminalnej. Zanim jednak zanurzę się w mroczne o niej rozważania, wspomnę dla pop-porządku, że mamy inną jeszcze atrakcję literacką – reportaż. Można by powiedzieć, że reportaż z kryminałem walczy o palmę pierwszeństwa, gdyby nie to, że kryminał jednak wiedzie w tej paradzie niewątpliwy prym, tak od niechcenia.
Nastąpiło cudowne namnożenie podróżników (z dzieckiem w plecaku, z rodziną, samotnie, na kółkach, na srulkach – byle oryginalnie) i nieopanowana potrzeba, by z każdej podróży napisać książkę. To, jak nic, efekt zagubienia tożsamości. Nie ciekawość świata (cha, cha, cha), a pustka wewnętrzna, duchowa; nie potrzeba przygód, a ucieczka od odpowiedzialności, hodowanie w sobie smoka bez głowy, chowanie się za postawą urojonej wolności i niezależności, pielęgnowanie wyobrażenia o dziecięcych ideałach, a nade wszystko potrzeba bezustannego „zyskiwania potwierdzenia” o swej kulturowej, mentalnej, duchowej i rasowej wyższości. Taki reportażysta spędza życie w niekończącym się zoologu, wszechogarniającym Disneylandzie. Niezależnie od tego, jakie pozna cierpienia (głód, strach, nędza), jest to wesołe miasteczko, a męki są innych.
Staliśmy się potęgą książek o tym, co kto widział. Co pomyślał, jak zobaczył, co się dowiedział, kiedy zapytał i co przeżył, oraz kim był ten, który mu to powiedział. W swej przenikliwości, niezależnie od wagi poruszanych tematów (trupy oczywiście są, powinny być, więc są) ustępują niestety dziełu, które przeczytałem w dzieciństwie, zatytułowanemu Co widziałem, autorstwa Borysa Żitkowa (w oryginale Что я видел, w tłumaczeniu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Natalii Gałczyńskiej, polskie wydanie 1950). Bohaterem Żitkowa jest dociekliwy i żądny wiedzy chłopiec, bohaterowie współczesnych reportaży są żądni tylko ciekawej fabuły, żeby się dobrze wiła. I by z tego książka była.
Podróżuję po to, by pisać – zwierza się bezpretensjonalnie jeden z pisarzy podczas rozmowy radiowej (oczywiście o popkulturze). Już mnie ciągnie, żeby gdzieś pojechać i coś napisać.
Jeśli o mnie chodzi, ja nie mogę pisać takich reportaży, bo nie lubię ludzi. Nie chcę ich poznawać i zaprzyjaźniać się, widzę w tym jedno wielkie oszustwo i łajdactwo. Najchętniej więc nie podróżuję. Wydawałoby się, że powinienem lekką ręką skrobnąć kryminałek, upoważnia mnie do tego niechęć do ludzi (przybierająca nierzadko postać agresywną, morderczą), ale tak nie jest. Moja niechęć i obrzydzenie są tak wielkie, że nawet nie chcę ich zabijać. Nawet w powieści. Tym bardziej obserwować, gdyż obserwacja jest czynnością, której trzeba oddać się bez pamięci. Dlatego uważam reportaże podróżnicze za oszustwo.
Mamy do czynienia z nieprawdopodobną erupcją literatury, a przede wszystkim książek. Erupcja to zapewne właściwe słowo. Użyłbym słowa „ejakulacja”, ale pisze tyle kobiet (o tym, że urodziły albo urodzić nie mogą, że kochały, ale teraz nienawidzą, że nie potrzebują ale chcą… wszystko to można zaliczyć do reportaży), że byłoby to słowo mało adekwatne. Książki powstają i wypluwane są na zewnątrz (z trzewi i odrzwi autorów) na podobieństwo lawy płynącej z nieokiełznanego wulkanu i są tak naprawdę tym dla kultury, czym dla cywilizacji jest lawa wulkaniczna. Zdrowym odruchem jest szybka ucieczka i próba przetrwania w krajobrazie doszczętnie spalonym, zniszczonym wyziewami, popiołem. Takie mamy Pompeje. O, ye-ye!
Tak tedy – a miałem krótko, zasygnalizować jeno zamierzałem… – dochodzimy do kryminałów jako takich. I jako takich, i całkiem przyzwoitych, kryminałów, powieści takich. Esencja literatury. Dziś.
Jest coś niedorzecznego, jakaś dewiacja w tym, że czyta się książkę w zasadzie po to, by dowiedzieć się „kto zabił”. Nie, nie chodzi tu o mentalność magla, ciekawość jest święta i ważna w życiu człowieka, karmimy ją i sycimy się nią na co dzień na różne sposoby – chodzi raczej o ograniczenie-ogłupienie-trywializowanie lektury, nie dającej innych bodźców, jak tylko rozwiązanie zagadki. A czym ono jest, jak nie tylko rozwiązaniem zagadki. Kropka.
Zagadka kryminalna nie ma nic wspólnego z literaturą. Z tego może być literatura (o Boże, Borges na przykład), ale zazwyczaj nie jest. W rezultacie nuży kogoś, kto ma wymagania wyższe niż wielbiciel kącika szaradzisty. Jednocześnie to co w kryminałach wartościowe i interesujące, to oczywiście zagadka i tajemnica. A inaczej mówiąc: nielogiczność, wybryk, eksces. Mord, zbrodnia. Zbudowanie wokół tego fabuły jest jednak spłyceniem wszystkiego – literatury, sztuki, potrzeby ładu. Gatunek potrzebuje wyjaśnienia tajemnicy, a czytelnik jest ukontentowany porządkiem rzeczy i zbrodnią ukaraną. Tymczasem dla literatury jest to dopiero początek, wyzwanie, tu zaczyna się ciekawa historia… Oczywiście nikt jej nie napisze.
Nie, nie jestem znawcą literatury kryminalnej i sensacyjnej; jestem raczej słabym, powiedzmy: okazyjnym jej czytelnikiem. Nie jestem znawcą niczego. Mam też chyba nieco rozregulowane poczucie estetyki, bowiem rozwiązanie zagadki najczęściej mnie rozczarowuje. W powieści, nawet kryminalnej, bardziej mnie interesuje wybuchanie emocji i fantazji, aż do ostatniej strony niż wyjaśnienie i zrozumienie, kończące się – ee, to tak, byle co, byle jak… Jakby można było dostąpić Bóg wie jakiego wtajemniczenia. Każde zakończenie kryminału jest rozwiązaniem, podczas gdy prawdziwa literatura kończy się, według mnie – zawiązaniem.
Ambicją kryminałopisów jest obsesyjne trzymanie się faktów, fakcików i szczegółów, niejednokrotnie zaśmiecających właściwą narrację jak uschłe liście. Taki a nie inny kaliber kuli, dzięki czemu miała ona takie a nie inne właściwości penetrujące i jak weszła w ciało pod drugim lewym żebrem pod kątem 38o, to… czy kogoś to naprawdę obchodzi? Jednak strach, by nikt nie zarzucił braku profesjonalizmu, jest częścią twórczej ambicji. I szczegóły, i fakty namnażają się w każdej powieści, a niemożność sprawdzenia, ile w 1946 roku ważyło kilo cukru na Kielecczyźnie staje się prawdziwym dramatem autora. A literatura taka opisuje wyłącznie mechanizmy, opisuje ludzi z daleka (niezależnie od tego, jak często zostanie napisane „pomyślał” i co pomyślał), z obojętnością i taką uwagą, jaka jest potrzebna do przeprowadzenia dowodu na rozwiązanie zagadki. Ta-daam!
Tak naprawdę dziś nie wydaje się (relatywnie do ogólnych liczb) więcej złych książek niż kiedyś. Prawdą jednak jest to, że kiedyś nikt nie dał się na literackie plewy nabrać, a w każdym razie większość się nie nabierała. Książki gówniane ukazywały się, a walka szła o wartości wyższe. W modzie (fuj) były aspiracje. Szacunek należał się literaturze trudnej, wymagającej, nie dla wszystkich zrozumiałej… – i linia podziału była aż nadto wyraźna. Snobizm miał bardzo dobre notowania. Cokolwiek się o snobie mówiło, zawsze miał atłasową podpinkę swojej postawy. Teraz snoba zastępuje „atencjusz” – nie ma postawy, nie ma podpinki i już. Ale gdy tylko wymyślono piekielną „grubą krychę”, linia podziału zniknęła i wartości rozmyły się na oczach każdego, kto patrzył i widział.
W rezultacie literatura zła, prymitywna i gatunkowo-marketingowo sprofilowana (dawniej mówiło się o niej „produkcyjniaki”, nie ma tu żadnej różnicy czy traktory wyszły w pole, czy kapitan Mokry-Twardy-albo-Suchy obudził się z bólem głowy), taka literatura uznawana jest powszechnie za godną. A jest – niestety – byle jaką. Jest bólem głowy. Nierzadko z racji skazy gatunkowej, jaką jest nieprzebrana ilość. Nieprzebrana ilość zawsze opada na dno.
O co więc chodzi? Nie umiem? Tak, nie umiem. To pewne: dopóki nie napiszę kryminału, prawdziwego takiego, jak należy, jak trzeba – muszę przyjąć, że nie umiem. Nie udowodniłem sobie, że jest inaczej.
Nie chcę? Tak, nie chcę. Po prostu. To wprawdzie kiepska wymówka, że nie każdy musi napisać kryminał, ale w sytuacji, gdy każdy kto żyw pisze o trupach, to już wymówka całkiem zgrabna. Jak Goisa jest.
Jest trzecie pytanie, by dla estetyki klarownej padło trzecie „tak”? Nie. Trzecie pytanie padło na samym początku.
O co w tym wszystkim chodzi. O rzeczy najważniejsze. Fundamentalne. Decydujące o wszystkim, więc zgoła boskie, ponadczasowe i wieczne, nie ulega wątpliwości, że decydujące też o życiu lub śmierci, ale nie mówimy tu o jednym, dwóch czy czterech trupach w szafie, majaczy w mojej wizji raczej nieprzeliczona populacja ludzka, z definicji niosąca na barkach kulturę przodków, w praktyce –
porzucająca dorobek dziesięciu wieków, strącająca go w przepaść piekielną z taką odrazą, jak strzepuje się łupież z kołnierza, jak strąca się robaka zaplątanego we włosy. Jak odrzuca niepotrzebny już zwitek papieru toaletowego (wszelkie kryteria kultury zostały zachowane).
A oto dlaczego nie udaje mi się, nie pociąga mnie, nie podnieca opisanie zbrodni i następującej w finale kary za nią.
Dlatego, że lubię części tego, o czym piszę, nie rozumieć. A tu, kicha, wyjaśnić trzeba co, jak, gdzie, kiedy, kto i dlaczego, bo tak. Zniszczyć własną tajemnicę… Bez sensu.
,
Fragment z książki „Ostatnia jesień przed zimą, czyli koniec trylogii cynamonowej”.
© Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2018
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.