Na przełomie wieków pojawiła się na kulturowym firmamencie złowieszcza postać, która od razu zaczęła uzurpować sobie prawo do przedzierzgnięcia się w makabryczny symbol naszych czasów (na wzór i podobieństwo takich person-symboli jak Frankenstein, Drakula czy Golem). Tak się nie stało; doktor Hannibal Lecter utracił swą szansę reprezentowania upadku i degrengolady gatunku ludzkiego. Ale to nie wysokie morale gatunku homo sapiens zniszczyło tak dobrze zapowiadającego się potwora. Przeciwnie, w paradoksalny sposób niskie instynkty, od których człowiekowi dziwnie trudniej się uwolnić dziś, niż kiedykolwiek przedtem — unicestwiły grozę, sprofanowały metaforę, zdeprecjonowały symbolikę. Tempo współczesnego świata, pęd ku sukcesowi za wszelką cenę i brak skrupułów sprawiły, że nasz bohater zabłysnął porażającym światłem i zgasł w jednej chwili, jakby przepaliła się żarówka w jupiterze.
Wartość literacka książek Thomasa Harrisa z doktorem Lecterem w tle, jest podejrzana. Nawet w swoim gatunku. Miarą wartości czegokolwiek (nie tylko w USA, ostatnio też i w Polsce) jest sukces finansowy. Jeśli spojrzeć na sprawę od tej strony, to literacka postać Hannibala sięgnęła szczytu. A jednocześnie wraz z tryumfalna pieśń sukcesu, Hanibal ponosi klęskę. Chociaż oczywiście nikomu do głowy nie przyjdzie, by o klęskę podejrzewać dzieło święcące komercyjne tryumfy.
Pierwszy filmowy Hannibal przepadł bez śladu wraz z filmem, zrealizowanym na podstawie książki „Czerwony Smok” — „Łowca”. Ponieważ film jest dziełem tyleż artystycznym, co społecznym, wyniesienie Lectera nastąpiło oczywiście na ekranie kinowym, na którym sukces „Milczenia owiec” był jednoznaczny z tryumfem Lectera. Od tego momentu debaty nad popularnością tej persony, jak i nad powszechnym zainteresowaniem bestialstwa, stały się jałowymi daniami mniej lub bardziej poważnych periodyków.
Lecter pojawia się w książce „Czerwony Smok” jako postać trzecioplanowa, jako monstrum wymyślone na potrzeby zasadniczej fabuły. Jest go tylko tyle, ile potrzeba dla stworzenia świata iście z piekła rodem, o jakim normalny człowiek nic nie wie i nic wiedzieć nie chce. Will Graham, główny bohater, nie chce już wracać do zawodowego ścigania zwyrodnialców, ale Jack Crawford z FBI potrzebuje jego pomocy. Ostatnim potworem, którego Will złapał, za co zapłacił paskudnym okaleczeniem, był właśnie Hannibal Lecter. Zdaje się, że Harris tylko po to właśnie wymyślił Hannibala i na tym rzecz winna się skończyć… ale ta okrutna postać natychmiast zawładnęła autorem (taki już jest Lecter). I chociaż Will tropi zupełnie innego okrutnika, Lecter wymusił na swym stwórcy cały wielki epizod i powracające wątki, których zapewne zupełnie nie miało być. Nie ma żadnej racjonalnej przyczyny, dla której Will odwiedza swą ofiarę w pilnie strzeżonej celi. Stanowi to o potędze Hannibala, który w sposób magnetyczny zwabia swego łowcę, mimowolnie odwracając znaczenia i, paradoksalnie, robiąc z niego ofiarę — i który (już pozatekstowo) dominuje nad samym autorem, wymuszając na nim kreację ponad miarę, dla manifestowania czystego zła.
Co nas tak fascynuje w tym potworze? — pytały niewinne pióra żurnalistów wszelkiej maści, przeważnie damskiej. Na okoliczność narracji Harrisa jak gdyby zapomniano, że potwory w ludzkich ciałach nie są wcale wymysłem żądnych pieniędzy pisarzy. W zasadzie nie chce się przyjąć do wiadomości makabry, jaka jest faktem, codziennością przeszłości lub teraźniejszości, jaka jest potencjalnym udziałem każdego z nas… wygodnie zżymać się na chory umysł autora. Tego czy tamtego.
Tymczasem prawda jest taka, że po lekturze „Czerwonego Smoka”, kiedy już skończona książka wróci na półkę — Lecter zostaje. Zostaje w pamięci, jest obok, trudno o nim zapomnieć i trudno się od niego uwolnić.
Banalna to prawda, ale nie da się jej nie wypowiedzieć: zło jest fascynujące, zło ma moc uwodzicielską, poprzez odrzucenie obowiązujących kanonów, dzięki zbezczeszczeniu wszelkiego tabu, kusi imitacją wolności, do jakiej podświadomi tęskni każdy umysł.
Hannibal manifestuje swoją wolność zwłaszcza wtedy, gdy jest jej (w naszym rozumieniu) w sposób drastyczny pozbawiony. Szczególne rygory więzienia w niczym mu nie przeszkadzają. Realizuje on swe nikczemne i przebiegłe zamiary z taką łatwością, jakby posługiwał się wyrafinowanym komputerem. Poczucie wolności w warunkach skrajnego zniewolenia jest pierwszą rzucającą się wielkością Lectera. (Podobną naturę miał oczywiście markiz de Sade). Mając normy społeczne i ludzi za nic, za nic ma on też i niewolę, którą mu zafundowano. Czytający utożsamia się z nim bezwiednie, na wszelki wypadek znajdując usprawiedliwienie w tym, że potwór jest wszak uwięziony.
Jednak aby wyjątkowość Lectera stała się ciałem, trzeba było części drugiej, w której wolność wewnętrzna pokazała na co ją stać. Milczenie owiec w warstwie konstrukcyjnej powiela szkicowy schemat „Czerwonego Smoka”. Jest kolejne monstrum do złapania, jest uwięziony Lecter i jest agentka Starling (agenta Grahama, który wycofał się już z tropienia zbrodniarzy, zastąpiła debiutantka, jeszcze ucząca się w Akademii FBI). To, co łączy ich oboje, to przeświadczenie Lectera, że są do niego podobni. Hannibal mówi im to wprost. Graham zdaje sobie sprawę, że może to być prawdą i całą siłą woli stara się tej prawdy nie dopuścić do głosu. Agentka nic o tym nie wie. Lecter przeprowadza na niej doświadczenia psychologiczne, maltretuje ją psychicznie i stopniowo oswaja z myślą, że drzemie w niej bliźniacza natura potwora. Skąd takie jego przeświadczenie? — nie wiadomo. Agentka Starling nie wie tego bardziej niż my. Nie staje się nic, co mogłoby naprowadzić czytającego na trop mrocznej duszy agentki.
Tak się jednak dzieje, że ufamy intuicji (czy też wiedzy) Lectera, który przecież nie pomylił się co do Grahama. Graham był doskonałym łowcą, gdyż umiał wczuć się w psychikę zbrodniarza (umiał i mógł, bo nosił tę psychikę w sobie). Robił to z odrazą, robił to ze strachem. Nie miał pewności, czy natura, z którą tak się zmagał, nie weźmie niespodziewanie w nim górę. Takich rozterek nie miała agentka Starling. Ale też Hannibal nie mógł powiedzieć jej: “Złapałaś mnie dlatego, że jesteśmy tacy sami”. Te słowa skierowane do Grahama były jednocześnie kluczem do jego duszy. Tymczasem Starling dopiero się rozwijała. Mrok duszy dopiero w niej się stawał. Lecter wyczuwał to swym nieomylnym nieludzkim węchem. Kto wie, czy na swój sposób nie nadał sobie praw i przywilejów akuszera, wydobywając z agentki to wszystko, co samo nigdy by się na światło dnia nie wydobyło.
W każdym razie finał „Milczenia owiec” pełen jest subtelnych niejednoznaczności. Otóż finał „Czerwonego Smoka” to wprawdzie potwornie zmasakrowane ciało Grahama i jego żona (którą pragnął uchronić od zła) strzelająca kilkakrotnie w twarz przestępcy (“Zdrapywała sobie z twarzy rozbryzgi krwi i odłamki kości, i nie była w stanie wykrztusić ani słowa, gdy jeden z funkcjonariuszy próbował z nią rozmawiać przez zasłonę w łazience”) — ale też przestępca został pokonany, a Lecter pozostał w więzieniu. W „Milczeniu owiec” rachunek jest już mniej korzystny: przestępca (jak w poprzedniej części) zastrzelony, ale Lecter, bestia o wielokroć groźniejsza — na wolności. W agentce Starling mimo wszystko brak poczucia tryumfu. Hannibal Lecter pozostał przy niej duchem i nie umiała się od niego uwolnić.
Te niejednoznaczności, te wątpliwości, ta dwuznaczność każdego czynu — wszystko to sprawia, że „Milczenie owiec” jest książką w całej tej serii artystycznie najpełniejszą. Sukces wydawniczy zdyskontował film, przebój ekranowy całego świata. Hannibal Lecter stał się własnością publiczną.
Kreacja Anthony’ego Hopkinsa rzuciła wszystkich na kolana. Stało się oczywiste, że Lecter to on. Stało się oczywiste i to, że musi nastąpić ciąg dalszy. Stąd też wziął się „Hannibal”, trzeci tytuł z serii, gdzie ostatecznie doktor jest postacią pierwszoplanową.
I tu mamy do czynienia z całkowitym upadkiem literackim bohatera. Jak zazwyczaj, gdy powiedziane zostaje zbyt wiele, odczuwamy niesmak, prawdziwy intelektualny dyskomfort. Ta książka była pisana z myślą o ekranizacji, więc zbyt głęboko w meandry nie dające się ująć kamerą filmową autor nie wchodzi. Bardziej oglądamy to co dzieje się w tej książce, niż czytamy. Proweniencję szczególnej natury Lectera też możemy tylko obejrzeć, w sekwencjach z odległego dzieciństwa. Sześcioletni Hannibal utracił siostrę Miszę, którą okrutni dezerterzy zarąbali siekierą i zjedli, w zamierzchłych czasach wojny.
Tymczasem koszmar mordercy z „Czerwonego Smoka”, któremu w dzieciństwie babcia chwytała w rozwarte ostrza nożyczek siusiaka, obiecując, że utnie go, jeśli tylko zsika się do łóżka, wydaje się bardziej dojmujący. Nie dlatego, że bardziej realny (jak już rzekłem: każdy kolejny dzień nie szczędzi nam makabry, jeśli tylko nie zamkniemy zbyt mocno oczu, będziemy mogli zobaczyć zarówno rozpłatane głowy z wyjedzonym mózgiem, jak i szczątki ciała zatopione w kloace… — a przecież… pamiętam… w XXI wieku miało być zupełnie inaczej!) — po prostu tłumaczenie charakteru Lectera zrobione jest trochę na siłę. Ani to nie przybliża nam jego osoby, ani niczego nie tłumaczy, przeciwnie — jako próba objaśnienia tajemnicy charakteru potwora, kompromituje autora, ośmiesza bohatera, odziera go z wyjątkowości, sytuując w szeregu nieszczęśników, którzy nie tak, jak należało, poradzili sobie ze swoim nieszczęściem.
Cały tom wydaje się w ogóle nie najszczęśliwszym pomysłem. Mamy tu bowiem do czynienia ze światem zdefiniowanym jednowymiarowo. Znika ostatecznie ze sceny pozytywna postać Jacka Crawforda, dotychczasowego mentora Starling i w ogóle idealnego przełożonego (poznajemy go już w pierwszym zdaniu „Czerwonego Smoka”), agentka Starling jest sama przeciwko zdegenerowanemu światu. Bandyci i oprawcy, dewianci i mordercy, nikczemnicy wszelkiego autoramentu, monstra w ludzkich skórach albo i pozbawione ludzkiej skóry, umysły marne, chciwe, sprzedajne, postaci nie wahające się ani chwili przed zabójstwem, splugawieniem, zadaniem bólu, ludzie żyjący tylko po to, by mordować — nie ma tu innego oblicza świata.
Świat nie wart jest jednego dobrego słowa.
W pewnym sensie ma to tłumaczyć samego Lectera. On w takim kontekście nie jest wyjątkiem, nie jest wybrykiem natury, a raczej jej doskonałością. Kieruje się bowiem zmysłem estetycznym, wyrafinowaniem i niebagatelną erudycją. Dokonuje zbrodniczych, kanibalistycznych aktów też w sposób nietuzinkowy. Scena degustacji mózgu i częstowania nim osobę, z której głowy odpowiedni płat wycięto, stała się — w wersji filmowej — głośna, zanim jeszcze ktokolwiek ją zobaczył. Tymczasem o wiele bardziej niestosowna wydaje mi się obecność przy tym wszystkim agentki (już byłej) Starling, która daje się przeciągnąć na stronę Lectera.
Chociaż niestosowność to złe słowo. Przemiana agentki tropiącej zbrodniarzy w towarzyszkę życia króla zbrodniarzy, jakkolwiek nie niemożliwa — jest irracjonalna. Próby psychologicznych umotywowań są doprawdy żałosne. Ponura wizja zdegenerowanego społeczeństwa i pojednanie ostatniej sprawiedliwej z Lecterem, to jednowymiarowy, płaski szkic. Mogło być tak, mogło być inaczej… na tej książce kończy się kariera Lectera.
Ponieważ nic już dalej być nie może. I ponieważ krwista bestia zamieniła się w papier.
Hannibal był tajemnicą — odarty z niej rozpływa się w kiczu. Jako postać pierwszoplanowa zdecydowanie stracił na atrakcyjności. Partnerując Starling w „Milczeniu owiec” był wzorem przestępcy idealnego. Jako przeciwwagę miał zbrodniarza, którego Starling tropiła. Znakomitym dowodem jego inteligencji (i jednoczesnym potwierdzeniem paskudnego charakteru) była mistrzowska ucieczka (wyprowadził w pole nie tylko policję, ale i czytelników). Staje się to na naszych oczach (nie jak w przypadku zabójstwa współwięźnia, którego zmusił perswazją, by ten połknął język i w ten wyrafinowany sposób popełnił samobójstwo — o czym dowiadujemy się dopiero po fakcie).
Obecność i działalność Hannibala-Kanibala w „Milczeniu owiec” miała wymiar epicko-metaforyczny. Oto prawu udaje się — nie bez jego pomocy — ująć zwyrodnialca obdzierającego swe ofiary ze skóry, by uszyć z nich kamizelkę, mamy więc tryumf. A jednocześnie Hannibal odzyskuje wolność, i jest to porażka. Trudno do końca powiedzieć, czy Starling zwycięża, czy tylko doktor pozwala jej zwyciężyć, realizując tym samym plan ucieczki. Tryumf jest gorzki. W umyśle Starling powstaje okrutne podejrzenie, że świat tak naprawdę wygląda inaczej, niż jej się wydaje. Że wszystko jest inaczej. Chociaż potwornej natury świata nie jest ona sobie w stanie wyobrazić.
Książka „Hannibal” nie pozostawia niedopowiedzenia. Tak — powiada — świat jest paskudny, ludzie są obrzydliwi, zło tryumfuje na każdym kroku, a uczciwość i dobro nie są w cenie. Więc Starling przyłącza się do zdegenerowanego doktora. Nie ma żadnych oznak, że agentka jest w głębi duszy zła… więc ostatecznie jej transformacja jest całkowicie niewiarygodna.
Operetkowości tego scenariusza nic nie jest w stanie uratować. Po całkowicie idiotycznej uczcie, podczas której agentka i doktor zjadają ze smakiem i w manierze pełnej wykwintności mózg największego ich wspólnego wroga, dochodzi do ostatecznej symbiozy.
Starling pyta, czy matka karmiła go piersią i czy kiedykolwiek czuł, że musi zwolnić miejsce przy piersi dla swej młodszej siostry, Miszy. Lecter odpowiada:
„— Nie przypominam sobie, Claris. Ale jeśli tak, zrobiłem to chętnie.
Claris Starling zanurzyłą dłoń w głębokim dekolcie sukni i wydobyła pierś.
— Z tej piersi nie musi pan rezygnować — powiedziała. Cały czas patrząc mu w oczy, zanurzyła palec wskazujący w ustach pełnych ciepłego wina. Gruba, słodka kropla zawisła na sutku niczym złocisty kaboszon. Drżała z każdym oddechem.
Doktor Lecter błyskawicznie znalazł się przy fotelu, klęknął i w świetle ognia pochylił do koralowej i kremowej Starling swoją ciemną gładką głowę”.
I tak zniknął potwór, przemieniony w Pantalone z komedii dell’arte.
Inna rzecz, że na bufonów wszelkiego autoramentu panny pod każdą szerokością geograficzną lecą niczym ćmy do lampy. A jeśli jeszcze ktoś taki pozuje na wytrawnego konesera i nie cierpi na brak gotówki, to może być nawet kanibalem.
Dla dopełnienia kiczu, przy eks-agentce, której kiedyś wreszcie zamilkły we wspomnieniach owce — Lecter nie miewa już koszmarów związanych ze swą ukochaną Miszą. Można rzec: jeden kicz mniej. Zniknął razem z prawdziwym Lecterem. Pokonany przez show-biznes, Hollywood i żądzę pieniądza.
Czy to nam przynosi pociechę? Bynajmniej. Pozwala jednak spojrzeć na koszmary całego świata z przekonaniem, że każda kariera ma swój kres, czasem operetkowy i żenujący. Zwłaszcza, gdy koszmar pożera sam siebie…
.
[Znalezione na dnie komputera. Pierwodruk: kwartalnik „Pogranicza” 1/2003]
.
Dariusz Bitner
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
.
Hannibal Lecter jednak powrócił, i to na dużą skalę, w telewizyjnej serii z Madsem Mikkelsenem w roli głównej (trzy sezony, 2013-15). Jak to wytłumaczyć?