Jest skupiony, porusza się z rozwagą, ostrożnie, kiedy sięga po długopis, by zanotować swą lekarską uwagę w karcie choroby, ma się wrażenie, że otacza go przeźroczysta magma. W gabinecie duszno, gorąco. Czoło pokrywa mu pot, a pod rozpiętą nieskazitelnie białą bluzą lekarską widać gruby pulower w kolorowe szlaczki.
– Ma pan czasem wrażenie – starannie układa usta – że wychodzi pan ze swego ciała?
– Jak wychodzi?
– Jak pan chce. Że pan i ciało to dwie różne sprawy. Że widzi się pan z zewnątrz.
– Nie, tak nie. Raczej takie poczucie, że… jestem osobny.
– To znaczy?
– Jestem w ciele, ale ciało i ja, to nie to samo.
Zapada cisza. Słychać, jak doktor wciąga powietrze nosem.
– Czasem tak jakby coś widzę, tak jakby widzę się innym okiem, patrzę się na siebie, ale w czasie przeszłym. To co było mogę oglądać na sto sposobów i z różnych punktów, zawsze jakbym to nie ja oglądał. Ale w czasie bieżącym nie rozdwajam się, nie przypominam sobie, bym się oglądał, bym się podglądał i jednocześnie był podglądanym .Jedyne co, to takie poczucie zamknięcia, czyli cos dokładnie przeciwnego do wychodzenia z ciała, raczej czuje się uwięziony i nie mogę wyjść. To prędzej. I przeświadczenie o swej odrębności, ale to chyba ma każdy, czuję się osobny i nie należący do reszty świata. Tak jak powiedziałem. Jakby inni byli tłem. Może nawet, jakby innych nie było.
– Jest pan uwięziony?
– Jestem w ciele, ale ciało i ja to nie to samo. Można powiedzieć, czasem to jest takie odczucie, że oddzielam się. Ale nie wychodzę.
– Nie wychodzę… – powtórzył doktor w zamyśleniu. – hm, nie wychodzę… Sypia pan dobrze?
– Ale tam. Fatalnie.
– Czyli?
– Fatalnie sypiam.
– Głosy. Słyszy pan?
– Tylko tych, co mieszkają nade mną. I tych pode mną. Tych z boku też słyszę. I wszystko, co się dzieje na klatce. I wszystko, dokładnie, co się dzieje za oknem. No, a jak już dwa pietra nade mną i w bloku obok puszczają muzykę, czy jak to nazywają, to już nic nie słyszę, tylko łomot.
– To każdy tak ma – doktor uśmiecha się ze smutkiem – nie jest pan wyjątkiem.
– Jestem – mruknął prawie bezgłośnie. Lekarz nie mógł tego usłyszeć. Zapewne i nie usłyszał.
Nie patrzył na niego, pochylony nad drukiem historii choroby pisał zamaszystymi ruchami, wciąż w nieco spowolnionym tempie. Długopis szurał głośno po papierze.
Przypomniało mu to matowy chrobot zębatek czarnych od smaru kół ręcznego magla, kiedy kręcił korbą, bo taniej było, gdy maglowało się samemu. Nienawidził tego, ale mama kazała – nie było wyboru. Ręce mu mdlały, za każdym razem bezskutecznie próbował skrócić procedurę naleśnikowania kolejnej partii białych szmat. Jednak właścicielka maszynerii nie znała litości. Nakazywała przepuścić pościel przez wałki jeszcze raz, i jeszcze raz… Pamiętał, że już wtedy posądzał ją o złośliwość i był pewien, że gdyby tak jej zostawić kręcenie korbą – nie maglowałaby aż tyle razy. Mechanizm terkotał, skrzypiał, w pewnym momencie rozlegał się głuchy metaliczny stęk, uchwyt rzucało w jego rękach, jakby całe urządzenie podskakiwało na wyboju, na jedną albo góra dwie sekundy koło uwalniało się mozołu poruszania mechanizmu i kręciło się leciutko, samo, dając mięśniom chwile wytchnienia, po czym ubabrana smarem szyna z otworami na zęby przeskakiwała w nowe położenie i przesuwała się w drugą stronę, znów chrzęszcząc i łomocząc, i wyciskając z niego resztki sił.
– Żeby się to kiedyś rozwaliło, w drobny mak – powiedział cicho. – Przypomniał mi się magiel w suterenie, parę klatek od naszego mieszkania – zaczął tłumaczyć, gdy lekarz podniósł nieco głowę, tyle tylko, ile to było konieczne, i spojrzał na niego z niewytłumaczalną nadzieją. – Jak byłem mały, ale tak naprawdę mały, musiałem kręcić korbą w tym maglu, a mój starszy brat, i to jest dziwne, zawsze jakoś umiał się wymigać. To ja nosiłem z mamą kosz z praniem i czasem kręciliśmy na zmianę, ale najczęściej musiałem kręcić sam. Tak tylko mi się przypomniało.
– Rozumiem – doktor skrzywił się dyskretnie, chociaż może tylko zaswędziały go kąciki ust.
.
Z książki „Wciąż jesień”,
© Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2016
Dariusz Bitner
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.