Kończył się mój krótki pobyt nad morzem. Nie odpocząłem, nie wyspałem się, ciężko powłócząc nogami, szedłem w stronę przystanku, przy którym za jakieś czterdzieści minut miał się zatrzymać minibus. Zarezerwowałem bilet powrotny, mogłem więc być pewien, że wsiądę i wreszcie zostawię za sobą wakacyjny nadmorski żywioł.
Nie musiałem się spieszyć.
Przystanąłem obok buchającej aromatem wanilii i świeżo pieczonego ciasta przeszklonej budki z goframi. Opierałem się tej pokusie od chwili przyjazdu. Teraz, po trzech dniach stołowania się w nadmorskich smażalniach ryb, uznałem, że to słodkie przestępstwo kulinarne niewiele już w moim udręczonym organizmie zmieni.
Kupiłem najprostszą wersję gofra – z cukrem pudrem.
Położyłem wypchany ponad miarę plecak przy kamiennym murku, na którym usiadłem, ignorując plastikowe krzesełka i stoliki przeznaczone dla wakacyjnych łasuchów. Za moimi plecami i przede mną w obie strony przechodzili wczasowicze. Bez przerwy. Pojedynczo, w parach, w grupkach, jedni szli w jedną stronę, drudzy w drugą, jedni w jedną, drudzy w drugą. Wszyscy zapewne bez celu. Słońce prażyło, z prawej strony dobiegała skoczna muzyka, z lewej monotonnie dudniły discopolowe basy. Męczący gwar otaczał mnie ze wszystkich stron, zanurzony byłem w nim jak morzu. Co i rusz pojawiały się to tu, to tam spienione fale gorączkowych rozmów, hałaśliwych śmiechów, dziecięcych wrzasków, płaczu… Już tego wszystkiego nawet nie słyszałem, już nawet nie widziałem. Sam też – siedząc tak na kamiennym murku – czułem się niewidzialny.
I wtedy wyłoniła się z tłumu, z kłębowiska spoconych i nieforemnych ciał.
W tym miejscu staję twarzą w twarz z bezsilnością pisania, z własną niemocą.
Od pierwszego zdania tego tekstu wiedziałem, że nie podołam tej części, nie opiszę jej prawdziwie; nie znajdę właściwych słów, by opisać to, co widziałem przez tych kilkanaście sekund, a przede wszystkim – co czułem.
Nasuwa się tu oczywiście pytanie, czy literatura ma za zadanie odtwarzać prawdę – dowolnie definiowaną – czy musi oddać realnie doświadczenie, widok i emocje, czy w ogóle ma zajmować się tym, by odtworzyć cokolwiek. Wyjąć z rzeczywistości i zrekonstruować pieczołowicie za pomocą odpowiednio scalonych słów? Nasuwa się również odpowiedź, znana od dawna wszystkim tym, którzy są tematem zainteresowani: oczywiście, że nie. Odtworzenie jest tyleż niepotrzebne, co niemożliwe. A gdyby możliwe było – niewskazane. Dlatego o wiele łatwiej zmyślić coś od początku do końca niż opisać. Stworzyć niż odtworzyć. I wszyscy pisarze tak robią.
Więc i ja skazany jestem na niepowodzenie i niemożność odtworzenia tego, co dane mi było zobaczyć. Już wtedy, gdy zamarłem z wrażenia, przestając na chwilę przeżuwać gofrowe ciasto, wiedziałem, że nie uda mi się tego opisać. Wiedziałem o tym, zaczynając ten tekst, wiem to teraz, nieuchronnie dążąc do wyznania: dotarłem do niewypowiedzianej części mojego opowiadania. Tu zaczyna się moja rozpacz, rozpacz pisarza. Lub może jednak należałoby stwierdzić: tu moja rozpacz się wypala i kończy. I tylko dla świadectwa tej rozpaczy mozolę się, próbując odmalować minioną chwilę. Chcę wierzyć, że nieudolne słowa – jak barbarzyńska horda – rozniosą w puch całe wspomnienie. Stratują, wdepczą w zapomnienie. I każde słowo okaże się niewłaściwe. Ale wystarczy.
Więc szła krokiem powolnym, melodyjnym, w długiej powiewnej sukience – jak z bawełnianego tiulu, jak ze świetlistej mgły. Żadnych szczegółów – włosy rozpuszczone albo upięte… słomkowy kapelusz, zamyślona twarz o regularnych rysach, pełne usta ułożone w doskonałą obojętność, gotowe w każdej chwili do uśmiechu lub zasmucenia, zawieszone pomiędzy, ciemne okulary. Tajemniczość. Lekka torba przewieszona przez ramię. Szła, wypatrując kogoś albo czegoś, ale nie rozglądała się. Wyprostowana. Patrząc przed siebie. Trzymała za rękę małą dziewczynkę. Też zamyśloną i nieobecną. Też miała rozpuszczone włosy pod małym kapelusikiem. W kwiecistej sukience, ze wstążką i kokardką w pasie. Z maleńką torebeczką.
Przeszły przede mną jak w transie. Jak ożywiony obraz. Akwarela. Z taką wyniosłością i dumą. Zniknęły w tłumie po lewej stronie.
Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że je widziałem. Melancholia na ich twarzach, skupienie. Dziewczynka drepcząca w podobnie melodyjny sposób…
Żeby wszystko było, jak być powinno – pojawiają się obie po chwili z lewej strony. Przechodzą przede mną, przepływają jasne, czyste, świetliste – wciąż nie odzywają się do siebie. I znikają w tłuszczy wczasowiczów po prawej stronie.
Siedziałem na murku z ostatnim kawałkiem gofra w dłoni. Jaka dziewczynka przechodzi obok budki z goframi z taką obojętnością? Siedziałem i czekałem.
Na próżno. Jedyne, co na dobre utrwaliło się w mej pamięci, jedno, o czym potrafię teraz naprawdę napisać, to cukier puder na gofrze. Słodki, biały pył. Reszta była snem.
(z książki „Wciąż jesień”)
.
https://merlin.pl/wciaz-jesien-bitner-dariusz/7656879/
.,
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.