Spędzać kolejne dni w ukryciu przed swym posępnym cieniem, spędzać dzień po dniu na nieustającym poczuciu zaniedbania, cóż, miły Corneliusie, starczy. Wciąż trawiony poczuciem winy wobec siebie. Co za ulga, gdy można odwrócić się od wszystkiego. Cóż, miły Corneliusie, teraz możemy wypić, teraz lżej.
Pamiętam pochmurny dzień, gdy stałem przed swoim mieszkaniem, zapatrzony w dziką trawę, zmoczoną przelotnym deszczem, pamiętam swe zdumienie, gdy odkryłem, że sam siebie mogę zwolnić z wszystkich obowiązków, nie wiadomo w imię czego podjętych, nie wiadomo z jakich racji wypełnianych, mimo świadomości, że wypełnić ich nie da się nigdy.
„Cóż, miły Corneliusie, teraz możemy wypić. Za upadek wspaniałych projektów i mądrość, która każe zaniechać wszelkiego działania” (Boris Akunin, Skrzynia na złoto).
Aptekarz Walter częstuje kapitana muszkieterów von Dorna zatrutym cypryjskim winem.
A więc toast zaniechania wznoszony jest trucizną.
Aptekarz tylko udawał zaniechanie projektu, na co von Dorn tak go namawiał, w rzeczywistości zamierza zrobić to, co planował, ideę zaniechania oddając w pełni i w całej dosłowności kapitanowi – ma zaniechać życia. Zaniechanie – mimo niewątpliwej wartości – pozostanie zawsze oszustwem. Zaniechanie to fortel. Lub może bluff. Natura ludzka jest na tyle ułomna, że zaniechanie można tylko udawać. Nie zmienia to faktu, że ów piękny toast należałoby wznieść czasem, a upadek wspaniałych projektów to pretekst niewątpliwie zacny.
Nic nie zmienia się w krajobrazie, gdy jedne udręki zastępuje się innymi. Wciąż nie można się odnaleźć, wciąż drogi prowadzą donikąd, drzewa nie dają cienia, woda nie gasi pragnienia. W końcu zaniechanie okazuje się czynnością wyczerpującą.
„Jestem niemal zdecydowany nie pisać już opowiadań – zanotował Howard Phillips Lovecraft – lecz po prostu marzyć, gdy mam chęć ku temu, nie zatrzymując się nad czymś tak pospolitym, jak zapisywanie mych marzeń dla publiczności wieprzów”.
Pisanie jest zajęciem rzeczywiście pospolitym i prymitywnym, zwłaszcza gdy zapis zostaje skonfrontowany z zamysłem. To wszystko? Tyle jestem w stanie z siebie wykrzesać? No i to poczucie wstydu, z jakim trzeba żyć i śnić, być wciąż. Uciec, zniknąć – to w końcu staje się obsesją.
I zatrzymałem się w pół, stanąłem w rozkroku, między wiarą w sens, a wiarą w bezsens, między niewiarą we wszystko, a niewiarą w niemoc. Dyskomfort większy od tego, od którego miałem nadzieję się uwolnić. A jednak wypijmy za upadek wspaniałych projektów. Jakież to krzepiące. Cóż za wytrawna nalewka z przemacerowanego zaniechania. Wysokoprocentowy napitek rezygnacji, wiwat! Ponury, przygnębiony wiwat.
Idę do pracy z ciężką głową, drewniane nogi wloką się za mną, jest siódma rano, zacina deszcz ze śniegiem, dochodzę do torów kolejowych i nagle poraża mnie myśl: nic nie wiem, nic z tego, co dookoła, nie rozumiem, mechanizmy i reguły są mi nieznane. Rzeczywistością rządzi tajemna siła niewiadomego pochodzenia. Nie wiem co, jak i po co, w dodatku nie panuję nad niczym, bo też jak mogę panować, kiedy poruszam się po omacku, kiedy otacza mnie duszny bezsens. Stoję przed torami i nie mogę ich przekroczyć. Otula mnie widmo wolności. Nie mogę się zmusić. Jakby te tory były granicą. Tak stoję.
A przecież pisarz musi wiedzieć o wszystkim, musi przedstawić spójną wizję świata, gdzie ideologia i religia, pieniądze i seks, technologia i psychologia, charaktery, motywacje, kultura, nauka, społeczne doły i wyrafinowane elity, pot i perfuma – pełnia albo nic. A ja jak ten muł, jak wół, jak trzmiel. Żyję, bo żyję i wiem, tyle co zjem.
To nic, że utopia, że świat jest wystarczająco niespójny, by się nie przejmować jego skończoną wizją. To niczego nie zmienia, jak i zaniechanie niczego nie zmieniło. Stoję.
Pochwała perfekcjonisty, o którym się mówi: zanim cokolwiek napisze, zgłębia problem, czyta wszystko na temat, bada, sprawdza osobiście, przeprowadza wizje lokalne – ale po co? Nad czym pracuje? Nad instrukcją? Przewodnikiem? Tymczasem niewiedza – potwierdzi to każdy głupek – ma swój niezaprzeczalny urok. Mało to razy człowiek modli się o łaskę ignorancji? Kto wie, czy niewiedza nie jest tym, co pozwala nam żyć.
(„Wydaje mi się, że największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swojej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko. Nauki – a każda z nich dąży we własnym kierunku – nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku”. Howard Phillips Lovecraft, Zew Cthulhu).
Przyjmijmy ów wielce obiecujący zaczyn, tym bardziej, że kroczy on w parze z nikczemną, bo nikczemną, ale jak raz – światłą tezą o zaniechaniu. O, bogowie zaniechania, jeśli was nie ma – oto ja, mocą nadaną mi przez siły tajemne, co do których nie znajdziesz właściwego autorytetu, mocą drzemiącą w atawizmach wymierającego rodu niezależnych anachoretów słowa odzianego w pierwotną duszę, wymyślam, stwarzam i powołuję do bytu wiecznego. Bóg Poniecha, bogini Pociecha, twory leśne, z zielonych kłączy splecione, kształtu raz takiego, raz innego, w dowolnej postaci, o dowolnej wielkości… gdy przybywają – nikt nie ma wątpliwości, że pora zrezygnować, i posłuch jest absolutny.
Przykład Lovecrafta jest wielce budujący. Pisanie powieści realistycznych mija się z celem (jak dowodzi Michal Houellebecq w eseju o znudzonym ludzkością i światem samotniku, Przeciw światu, przeciw życiu), życie boli, a samoświadomość wymusza zachowania, o których chce się zapomnieć, od których każdy rozsądny czmycha w rejony samodzielnie ulepionych świątyń, czy to będzie wieczorna dawka alkoholu, ogłupiające hobby czy inna dowolnie wysublimowana obsesja. Lepiej, aby sztuka nie mnożyła bytu. Niech mnoży fantazje. Świat Lovecrafta jest zbudowany od podstaw i jest przerażający, bo też dzieła objaśniające rzeczywistość lub ją oswajające (podobnie jak sztuka realistyczna) należą niepodzielnie do samej rzeczywistości i jako takie nie są warte złamanego szeląga. I są nudne.
Lovecraft to bodaj jedyny twórca, który stworzył własną kosmologię, własne światy tajemne i zupełnie nową mitologię, na tyle soczystą, że zamieszkała w rzeczywistości. Dość powiedzieć, że Necronomicon, wymyślona księga, o której mówi się nie inaczej, jak tylko bluźniercza albo odrażająca, dzieło stworzone przez szalonego Araba, Abdula Alhazreda (takie imię i nazwisko pisarz wymyślił dla siebie w dzieciństwie) – jest w powszechnym odbiorze bardziej realne, niż na przykład prastare księgi Kandżur i Tandżur. W odróżnieniu od Necronomiconu, te księgi są realne i prawdziwie tajemne, nie daje się określić czasu ich powstania, przetłumaczono z mozołem na zrozumiały język niewielką ich część, w dodatku księgi te są tak obszerna, że składają się z 108 i 225 tomów (niektóre z tych tomów – taka ciekawostka – lub ich późniejsze wydania znajdują się w Bibliotece Jagiellońskiej, w Krakowie). Ksiąg, pism i manuskryptów przeróżnej maści i znaczenia na świecie jest pod dostatkiem. Niektóre, jako szczególnie przeklęte, są niszczone lub tylko (ładne mi „tylko”) usuwane są w niepamięć, bo nie pasują do obowiązującej egzegezy. Ale tylko Necronomicon jest wymyślony t a k b a r d z o, że aż realny. Wiemy więc, jak wygląda (są liczne fotografie i rysunki), wiemy co zawiera, znamy jego historię i wpływ na losy świata, dokładnie są skatalogowane przekłady i nowe wydania, wciąż odnajdywane są wersje wcześniej uznane za zaginione, pojawiają się też cytaty z księgi a nawet obszerne fragmenty. Krótko rzecz biorąc ziściła się borgesowska wizja z opowiadania Tlön, Uqbar, Orbis Tertius, świat fantastyczny wkroczył do rzeczywistego i stał się jego elementem. Można przyjąć, że zakazana księga to ur, rzecz wyprodukowana przez sugestię (produkt doskonalszy od hroniru, wtórnego przedmiotu, dublującego ten już istniejący, ale bardziej odpowiadający przekonaniom poszukujących). Nie wiem, czy akurat to opowiadanie powstało pod jakimkolwiek wpływem Lovecrafta, wiem, że Borges był pod wpływem literatury „samotnika z Providence”.
Można też inaczej. Inny przykład twórcy ignorującego świat zastany – Raymond Roussel. Tak pisać, by utwór nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. Odwrócić się od świata, bo i cóż za wartość w tym, że coś jest. Prawdziwie twórcze są tylko kombinacje wymyślone. Rousel twierdził, że należy pisać tak, „aby wszystkie (co znaczy oczywiście: możliwie wszystkie) decyzje pisarskie podejmował sam język pod naciskiem metody, aby sam w sobie dokonywał rozstrzygnięć co do przebiegu narracji, charakteru scen, perypetii i krajobrazów”. A napięcie w dziele literackim bierze się z intelektualnej gry, interakcji słów i pojęć, i skojarzeń. Czy do tego trzeba zgłębiać wiedzę o mechanice ciał i mechanizmach władzy? O destrukcyjnej sile pieniądza i deprawacyjnych skutkach braku pieniędzy?
Rzeczywistość nie jest mi potrzebna do pisania, a przynajmniej nie tak przydatna, jak mi się z czasem zaczęło wydawać. Bez wątpienia ktoś bardziej ode mnie oczytany bez trudu wskazałby na innych autorów, za nic sobie mających realizm rzeczywisty (w odróżnieniu od magicznego), mnie starczy przykładów.
Niemniej dzieło powstałe, choćby nawet „przeciw”, z „absolutnej nienawiści do świata w ogóle i szczególnego obrzydzenia do świata współczesnego” (za Michelem Houellebecqiem), jest wyrafinowanym działaniem, podczas gdy my tu, miły Corneliusie, wciąż wznosimy toast za upadek wszelkich zamierzeń, za poniechanie!
Nie da się?
Tak jakby się nie dało. Nie pomoże żaden fortel. Albo trucizna, albo się nie da. Człowieka niezmiennie określa ślad, jaki po sobie zostawia. Budować, sadzić, płodzić, tworzyć. Choćby byle co. Tak też większość robi. I z tego świat byle jaki – no, ale jest. Tymczasem zaniechać… to jednak sztuka.
Zostawić po sobie ślad? Czy przypadkiem nie jest to cel naszej egzystencji? Czyż to nie ten właśnie wielki, duchowy imperatyw nakazuje każdemu turyście napisać: byłem tu?
Jeśli się dobrze zastanowić, cała nasza cywilizacja zasadza się przecież na odwołaniu do utrwalonych zapisów. Już to w postaci świętych ksiąg, czyli prawd spisanych w przeszłości, już jako artefaktów, które od początku miały za zadanie przetrwać wieki. Kamienne tablice – zapis wyryty pieczołowicie w kamieniu, zdaje się nawet łączą te dwa sposoby zostawienia śladu.
Ale po co? Czy określa nas nasza troska o przyszłe pokolenia? Gdyby tak było, nieco inaczej ludzkość rozwiązywałaby swoje problemy ekologiczne. Potrzeba, by coś po nas zostało jawi mi się raczej, jako pewna abstrakcja intelektualna, czysty duchowy irracjonalizm, z którego bierze się wyłącznie sytość naszego „ja” (tej chimery, z którą nikt z nas nie umie walczyć).
Przypominam tu sobie scenę z filmu, jaki oglądałem w zamierzchłości, bo w roku 1973. Dziwne, że ta scena we mnie wciąż jest. I była – przyznać muszę – przez te wszystkie lata, gdyż czasem powracała w moich myślach, bardziej chimerycznych, niż być powinny. Film, w reżyserii Antoniego Krauzego, nosił tytuł „Palec Boży” i trzeba przyznać, że w tamtych czasach, dla ludzi młodych, czegoś chcących w życiu, szukających swego miejsca w świecie – podobnie jak bohater filmu, Tadek, grany przez młodego podówczas Mariana Opanię – był tym, co dziś określilibyśmy słowem „kultowy”.
Pozostawmy jednak dramatyzm całej filmowej opowieści, w której działy się (dzieją – wszak ten film gdzieś w zbiorach Filmoteki Narodowej leży i jest) rzeczy wręcz ostateczne, chociaż jest to tylko historia młodego prowincjusza, który z wielką determinacją usiłuje dostać się do szkoły aktorskiej; który wierzy w swój talent i chce dać z siebie coś światu – zostawić ślad. Jest w filmie pewien epizod, mały, wręcz mikry. Kiedy do Tadka, dorabiającego jakimiś chałturami oświatowymi w wiejskich domach kultury, przysiada się w poczekalni kolejowej bezdomny, lumpowaty mężczyzna (w tej roli Edward Rączkowski) i (chyba po wymianie zdań, w rodzaju: trzeba coś po sobie zostawić…) powiada: A ja tak żyję i ze wszystkich sił się staram, żeby nic po mnie nie zostało.
Do dziś zastanawiam się, jaka tajemnica kryje się w mocy tego stwierdzenia. Przeżyć życie tak, by nie zostało nic. Okazuje się, że jest trudniej, niż w normalnym wzorcu zachowań, podczas realizacji którego bez końca zostawiamy ślady. W każdym razie o ile dobrze pamiętam (a jak pamięć płata mi figla, to też znamienne, bo świadczy o moim widzeniu problemu) Tadek-Opania na te słowa był przerażony. Czym? Filozoficzna postawa człowieka reprezentującego skrajnie odrębną postawę życiową powinna być raczej ukojeniem. Jak i uspokoić powinno wyobrażenie, że i tak zostaje po nas dużo, o ile nie przyłożymy się jak ów bezdomny. Tylko czy to nas satysfakcjonuje?
I w gruncie rzeczy otwartym pozostaje pytanie: czy jesteśmy spadkobiercami tego, co przetrwało, by nas jakoś określić, czy może tego wszystkiego, co zaginęło bezpowrotnie i zniknęło bez śladu. Więc mnożymy nowe ślady, by ukoić niepokój jaki wywołuje w nas przeszłość, której nie znamy.
Więc zaniechać? Bo kimże do diabła jestem, żeby po mnie coś zostać miało?
Wypij do dna, zacny Corneliusie, to tylko fortel, unik i przystanek, na złapanie oddechu.
Wypij tę truciznę albo będziesz skazany na zostawianie śladów.
Dobrze, że się zatrzymałem przed torami, bo znienacka przetoczył się przede mną pociąg, skład towarowy z kwasem siarkowym – toczy się taki od czasu do czasu przez środek Szczecina, i co mi z tego, że to wiem? Ale mogłem już przejść przez tory i zapomnieć o tym, że nie wiem niczego.
(z przygotowywanej do druku książki „Wciąż jesień”)
.
Dariusz Bitner
.
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
.
„Gdyby lew potrafił mówić, nie bylibyśmy w stanie go zrozumieć” (Ludwik Wittgenstein)