.
Poczułem, jak ziąb przenika mnie na wskroś. Palce u nóg piekły, jak przypalane diabelskim ogniem. Buty miałem dziurawe po bokach, tamtędy wślizgiwał się mróz ostry jak sztylety i dźgał moje stopy niemiłosiernie. To już trzecią zimę chodzę w tych buciorach; nie zapowiadało się, bym mógł sobie kupić nowe. Stałem przed zamarzniętą szybą wystawową na rogu Wojska Polskiego i Jagiellońskiej i już wiedziałem, że nie uda mi się kupić odtwarzacza kompaktowego, bo pieniądze rozeszły się… czynsz, żarcie i wóda… Ani się obejrzałem — nie ma Hi-fi.
“Dobrze, trudno” — pociągnąłem nosem. Miałem oblodzone obie dziurki, więc sprawiło mi to ból. — “Po kiego grzyba mi kompakt, skoro ani żyć mi się nie chce, ani nic”. Westchnąłem ciężko, ciepłe paluchy zaczęły dławić mi gardło. Poczułem, że zaraz wypłynie ze mnie łza, tak bardzo się wzruszyłem sobą, dziurawymi butami i tym, że nigdy nie usłyszę Brekautów z kompaktu. “Wszystko byle jakie” — stwierdziłem ponuro. — “Byle jakie życie, byle jakie buty, byle jaki świat”.
— Lepiej późno, niż wcale — zaśmiał się ktoś za moimi plecami.
Odwróciłem się gwałtownie. I nogi się pode mną ugięły. Przede mną stał mój prześladowca, mój dręczyciel ze szkoły podstawowej, a później z liceum. Bałem się pójść na studia, by nie okazało się, że i tam los splecie mnie z tym typem.
Był niższy ode mnie o głowę i podszedł tak blisko, że musiałem patrzeć prosto w tłustą plamę na jego sfatygowanym kapeluszu. Tak stanąć może tylko ktoś, kto ma posępne zamiary, ktoś na śmierć zżyty z nikczemnością. Zrobiłem krok do tyłu, nie tając odrazy. Przecież w taki sposób podchodzą człowieka skrytobójcy i pospolici złodziejaszkowie.
— Co słychać, Parówa? — uśmiechnął się krzywo.
Poczułem gorące uderzenie na twarzy. Było to najbardziej nietaktowne pytanie, jakie mógł mi zadać. W końcu nie ukrywał nigdy, że kiedyś oddał swe talenty Służbie Bezpieczeństwa. Obiecywał pomoc, gdyby coś kiedyś… Do niego jak w dym. On zawsze… po starej znajomości…. tyle lat w jednej klasie, he he… I potem niespodziewane aluzje do mojego osobistego życia, co miało dowodzić, jak bardzo jest ważny, ile może, jeśli chce.
— To ja, Burdel — wyszczerzył równiutkie zęby amerykańskiego aktora. Licho wie, gdzie teraz pracował i co robił.
— Spływaj — warknąłem. Burdel na pewno mógł jeszcze niejedno, ale nie byłem w nastroju, by drżeć przed niegdysiejszym esbekiem.
— Coś taki ważny, Parówa — przymilał się z tym swoim lepkim wyrazem twarzy. Jeden Bóg wie, czy on w podstawówce nie był już ubeckim konfidentem. W końcu uczył się marnie, a nigdy jakoś nie miał kłopotów.
— Mówiłem ci tyle razy — zacisnąłem pięści — nie mów na mnie Parówa.
— Ja tylko tak — znów pokazał zęby — żebyś nie miał wątpliwości, że to ja.
Chciałem odejść, lecz chwycił mnie za rękaw.
— Już się nie złość, jak rany, zawsze taki delikatny… — ciągle trzymał mnie za rękaw, oczy mu błyszczały niebezpiecznie. — Nie chciałem cię przecież wkurzyć… — nagle zacisnął zęby i przykurczył się lekko, jakby rozbolał go żołądek. — No dobrze już, dobrze — wściekł się na moment, machnął zaciśniętą pięścią i wycedził: — Przepraszam, no, przepraszam… — i znów się rozpogodził. Miałem przed sobą wariata! — Miałem ci przede wszystkim powiedzieć, że lepiej późno niż wcale. — Moja niezobowiązująca diagnoza potwierdziła się natychmiast: wariat.
Rozejrzałem się starannie. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Wielki samochód ciężarowy z reklamą na plandece przyczepy wyłonił się z Jagiellońskiej, minął skrzyżowanie w zupełnej ciszy i zniknął. Dopiero po chwili usłyszałem przytłumiony warkot oddalającego się silnika.
Spojrzałem na zegarek.
— Trochę się śpieszę. Będę już leciał.
— Nie zgrywaj się, Paar… — cmoknął z niezadowoleniem, pokazał na twarzy złość na samego siebie. — Lepiej późno, niż wcale. Ja sam dopiero od dwóch lat jestem w Organizacji — oświadczył niespodziewanie, z dumą.
Więc jednak nie myliłem się. Na pewno wylali go z SB i znalazł sobie innych mocodawców.
— Co ty bredzisz, Burdel — przypomniałem sobie wszystkie książki szpiegowskie, jakie czytałem. Trzeba uśpić jego czujność i niespodziewanie dać w mordę. A potem w nogi.
— Tylko nie szykuj się do bicia — Burdel posłał mi promienny uśmiech. Mimo wszystko był zawodowcem. Podobno zawodowiec widzi zwężające się źrenice i już wszystko wie. A ten niespodziewanie puścił rękaw i ostrzegł, nie zmieniając radosnego wyrazu twarzy: — Nas jest więcej.
Rozejrzałem się bezwiednie.
— Nie strasz — powiedziałem — Nie boję się. — Ale chyba zacząłem się bać.
— Nie ma czego — uspokoił mnie Burdel — Ja cię nie straszę. Nawet się cieszę, że wreszcie dojrzałeś. Nie musisz czarować. W głębi duszy czułeś się przecież niedojrzały, prawda? Niby dorosły, a jednak nie. Witaj w domu, Parówa!
To w czwartej albo piątej klasie podstawówki nazwano mnie “Parówa”. Na którejś lekcji wcinałem pod ławką, jak to w podstawówce. I jakoś tak niefortunnie ścisnąłem parówkę, że wyskoczyła mi z garści jak z lufy, chlup! — i spadła prosto pod nogi naszej pani, o której lubiliśmy opowiadać sobie świńskie kawały. Pani pisnęła, naprawdę erotycznie i zachwycająco. Opowiadano sobie o tym pisku jeszcze przez długie lata. A jedna z pupilek, taka słodka lizuska o cienkim głosiku, zaraz pospieszyła z informacją, która miała panią uspokoić (chyba na wypadek, gdyby wydawało się jej, że ma pod nogami mysz): “To parówa!”. Na swoje nieszczęście wygramoliłem się spod ławki i powiedziałem bez namysłu: “To ja”. Pamiętałem, że takie przyznanie się jest, według mądrych ludzi, najtrudniejsze i tylko nieliczni potrafią wykazać się odwagą cywilną. Powiedziałem więc: to ja — i przylgnęło do mnie: Parówa. A już myślałem, że uciekłem od tego przezwiska.
Burdel zachichotał i zasłonił usta.
— No, przepraszam, wyrwało mi się.
— I… niby to kiedy dojrzałem? — zmieniłem temat naszej głupiej rozmowy.
— Wczoraj — oznajmił bezczelnie — Tak gdzieś po obiedzie.
Wróciłem myślami do wczorajszego dnia. Nic szczególnego po obiedzie się nie wydarzyło. Obiad był niesmaczny. Kaśka jak zwykle nie miała humoru. Pakowała się, wieczorem miała pociąg do Stargardu. Nic szczególnego się nie wydarzyło. Może Kaśka była bardziej niż zazwyczaj zrzędliwa? Przebierała w ciuchach, złościła się. Nawet jej dotknąć nie mogłem. Ale tak było często. Jak więc miałem dojrzeć?
— Dobra, dojrzałem — poprawiłem kurtkę, siąknąłem nosem — A teraz lecę.
— Czekaj — znów mnie chwycił za rękaw. Co za typ. I uśmiechnął się dwuznacznie. No, nieźle — Dzisiaj — Burdel zmienił głos. Mówił teraz uroczyście, z namaszczeniem — Dzisiaj, o dwudziestej masz przyjść do liceum…
— Do dziewiątki?
— No a gdzie? Pokój numer… numer… zapomniałem. Ale przecież znajdziesz. Jak ty nie znajdziesz, to my cię znajdziemy — i niespodziewanie zaniósł się śmiechem. Tak niekontrolowanym, że aż zaczął czkać.
Nagle odwrócił się na pięcie i poszedł przed siebie. Jakby w ogóle ze mną nie rozmawiał. Bez słowa pożegnania.
— A niby po co? — zawołałem, doganiając go w dwóch skokach.
— Nie musisz — nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Wypatrywał czegoś po drugiej stronie ulicy.
— Jak nie muszę, to nie przyjdę.
— Jak chcesz — wzruszył ramionami. Niespodziewanie liznął mnie spojrzeniem, jego twarz nie wyrażała już tak sprzecznych i niedojrzałych emocji, jak jeszcze przed chwilą. Miałem przed sobą skupionego, odpowiedzialnego zawodowca. Właśnie wykonał zadanie.
Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, przy krawężniku zatrzymał się szary mikrobus. Burdel wskoczył do środka, a samochód ruszył ostro, z piskiem opon. Jak na sensacyjnym filmie.
.
*
.
Nie wiem, dlaczego tam poszedłem. Budynek szkoły tonął w ciemnościach, tylko w oknach jednej klasy na parterze paliły się światła. Wydobywał się stamtąd ożywiony gwar. Wszedłem tam ostrożnie, wciąż zastanawiając się, czego właściwie szukam, na co liczę. I oczekując krępującego zainteresowania zebranych. Tymczasem nikt na mnie nie spojrzał. Minęła chwila, nim podszedł do mnie mężczyzna, który w jakimś stopniu wydał mi się znajomy.
— Cieszę się że jesteś — powiedział, wyciągając do mnie rękę. — Trochę się obawiałem, że jednak nie przyjdziesz.
Niezręcznie mi było zapytać, skąd się znamy, udawałem więc, że go poznaję, i że w ogóle to wszystko jest dla mnie całkiem zwyczajne. Jakbym co drugi dzień chodził na niewydarzone spotkania w starej budzie.
— Dlaczego musieliśmy się spotkać akurat w liceum?
— Od kiedy ty mówisz na nasz ogólniak „liceum”? — zdziwił się mój rozmówca dobrotliwie. — To takie głupie.
Zirytował mnie tą uwagą.
— Nigdy nie lubiłem tej budy — warknąłem. — Nie spotkało mnie tu nic dobrego, jakoś nie umiałem się zaaklimatyzować. Nie miałem tu żadnego przyjaciela, z nauką szło mi kiepsko…
— Fakt — tamten skinął głową. — Nie byłeś orłem. Parę razy o mało cię nie wylali.
— Nic o tym nie wiem.
— Wstawiliśmy się za tobą.
— Kto?
— Organizacja.
— I już wtedy wiedzieliście, że będę wam potrzebny?
— Nie bądź śmieszny. Byłeś po prostu wytypowany z racji potencjalnych predyspozycji. Gdybyś się naprawdę uparł, nie pomogłaby nasza protekcja i by cię wylali. Wprawdzie nie wiem, czy znaczyłoby to, że byłbyś skreślony z naszej ewidencji, ale ja bym na pewno stracił cię z oczu.
— A nie straciłeś?
Zaśmiał się nerwowo.
— Źle się wyraziłem. Ale w pewnym sensie do wczoraj byłeś u mnie na stanie.
— Dlaczego tylko do wczoraj? — zakpiłem.
Nie zauważył tego. Rozłożył ręce, ni to bezradnie, ni z podziwem.
— Przyszło wezwanie od samego Opiekuna. To zupełnie wykracza poza procedurę.
— Tak? — udałem, że coś rozumiem. I od razu zezłościłem się nie na żarty. Wciąż udawałem, że coś rozumiem.
— A to znaczy, że liczą się z tobą. Już teraz, chociaż nie jesteś wtajemniczony, masz bardziej znaczącą pozycję ode mnie. Dlatego właśnie gratuluję ci, Parówa.
— Tylko nie Parówa! — krzyknąłem, nie panując nad emocjami.
— Wiem, że się denerwujesz. To zrozumiałe. Muszę cię jednak lojalnie uprzedzić, że moim obowiązkiem jest dołączenie do akt meldunku, że mówisz o ogólniaku “liceum”.
— No to co?
— Wnioski nie ja będę wyciągał. Ale powiem uczciwie, że gdybyś powiedział o miejscu naszego spotkania “Dziewiątka”, zyskałbyś trzy dodatkowe punkty. Bo mówi się “Dziewiątka”, powinieneś to, Parowa, wiedzieć. A skoro nie wiesz…
— A ja pierdolę to, jak się mówi — krzyknąłem histerycznie. — I te trzy punkty też pierdolę.
— Muszę o tym napisać w twoich aktach.
— A pisz, a pisz… — postanowiłem się zmyć. Zapiąłem zamek błyskawiczny kurtki. — Napisz jeszcze, że pierdolę tego całego Opiekacza…
— Opiekuna — syknął facet, po czym zniżył głos. — Przestań, Parówa. Jak chcesz, to ja o tym zapomnę.
— A pamiętaj sobie do usranej śmierci. — Już nic nie mogło mnie zatrzymać. Dodałem więc jeszcze: — Ja w ogóle cię nie znam.
— Bo nie możesz znać — uśmiechnął się facet. — Nigdy nie byłem uczniem “dziewiątki”. Oddelegowano mnie tu jako obserwatora. Parę razy minęliśmy się na korytarzu albo w kiblu. I tyle.
Bez słowa ruszyłem w stronę drzwi. A one niespodziewanie otworzyły się na całą szerokość. I zatrzymałem się w pół kroku. Przede mną stała Balbina. Taka, jaką zapamiętałem. Chyba czas się cofnął…
Z tą różnicą, że była teraz piękniejsza o całą kobiecość, o te wszystkie lata, które potrafią dać pięknej dziewczynie powab dojrzałości. Poczułem, że czerwienię się jak sztubak.
Kochałem się w niej wściekle, pamiętam. Każdy się w niej kochał, każdy na swój sposób chciał ją zdobyć. Ten i ów opowiadał, że ją miał. Powtarzano sobie pikantne szczegóły. Nikt w nie wierzył, ale mówiono z upodobaniem, jak Balbina jęczy, kiedy się ją rżnie, jaką ma pojemną dziurę, jak zachłannie ssie fiuta… Słyszałem to wszystko mimo woli. Też nie wierzyłem, ale i nie starałem się zdobyć względów Balbiny. Widziałem ją kilka razy w towarzystwie hałaśliwych studentów — wiedziałem, że ona nie dla mnie. To była księżniczka, prawdziwa, niedostępna. Nie zauważała mnie.
Przez rok byliśmy w jednej klasie, potem ona zniknęła. Akurat w to, że wyjechała, by zrobić skrobankę i miała powikłania — uwierzyłem. Po wakacjach spotykałem ją na korytarzu. Miała rok do tyłu. Teraz nie zauważała już nikogo, a i nią jakby przestano się interesować. Nawet zacząłem sobie marzyć, że podejdę… i tak dalej… to nic, że miała skrobankę, otoczę ją opieką — marzyłem — w końcu pierwszy zrobię maturę, zaraz pójdę do pracy i będziemy żyć razem… Ale jakoś nie ośmieliłem się. I Balbina zniknęła z moich oczu bezboleśnie.
A teraz stała w drzwiach, uśmiechnięta i do tego uśmiechnięta specjalnie dla mnie.
— Cieszę się, że jesteś, Jonatanie — powiedziała, niespodziewanie objęła mnie mocno i przytuliła.
Nie byłem przygotowany na taką poufałość, pozostałem więc sztywny.
— Cześć, Balbina — mruknąłem. Wtedy na moment się zmieszała.
Zaraz jednak wzięła mnie pod rękę i zawróciła spod drzwi.
— Chciałeś wyjść?
— Tak. Chciałem i chcę. To wszystko… nie podoba mi się.
— Co? Co ci się może nie podobać, skoro nic nie wiesz.
— Ale to mi się nie podoba — powtórzyłem z uporem. Jednak nie wychodziłem. Pozwoliłem się zaprowadzić do pierwszej z brzegu ławki.
— Siadaj — Balbina pchnęła mnie delikatnie. Czułem jej zapach, długie gęste włosy o lekko rudawym odcieniu łaskotały mój policzek. Była odrobinę wyższa ode mnie i wcale nie tak krucha, delikatna, jak mi się wydawało. Emanowała siłą i energią.
“Jaka szkoda, że nie miałem odwagi jej poderwać — przemknęło mi przez myśl. — Ale ze mnie głupek…”
— Balbina — westchnąłem ciężko, pochyliłem głowę — o co tu właściwie chodzi?
Nagle poczułem, że nie jesteśmy sami. Kilka osób już siedziało na ławkach, pozostali wchodzili, ktoś mnie poklepał po ramieniu, ktoś za moimi plecami spierał się z kimś półgłosem.
— Mamy dzisiaj spotkanie towarzyskie — wyjaśniła Balbina. — O — wskazała na drzwi — już są przekąski.
Do klasy wkroczyły grube, zadyszane kobiety w białych fartuchach, dźwigające półmiski z sałatkami, plastrami szynki, stosem chleba, wjechał wózek obładowany miseczkami pełnymi a to grzybków w occie, a to papryki konserwowej, to znów wypełnionymi po brzegi apetycznie wyglądającymi sałatkami. Na koniec weszła nie pierwszej już młodości kobieta w wieczorowej kreacji, okryta srebrnym lisem. Poznałem w niej swoją dawną wychowawczynię. Uczyła historii, ale tylko przez pół roku. Była nierówna, kapryśna, nikt nigdy nie wiedział, jaką wystawi ocenę. Kiedy zniknęła — mówiono, że wyjechała do Izraela. Chyba nikt jej nie lubił, ani my, ani nauczyciele. Ale teraz jej pojawienie się spowodowało ogólny aplauz.
— Bigos będzie za chwilę — powiedziała Historyca — ale teraz, na rozgrzewkę… — schyliła się i wciągnęła wiklinowy koszyk pełen butelek wódki.
Ogólny gwar przybrał na sile, ktoś nawet zaklaskał. Do klasy wciąż jeszcze wchodzili spóźnialscy. Ktoś wcisnął mi do ręki kieliszek. Z drugiej strony ktoś inny postukał mnie w łokieć, postukał tak, jak stuka się do drzwi. Odwracając się, usłyszałem:
— Zostałem upoważniony do oficjalnego zaproponowania ci wstąpienia do naszej ściśle tajnej, elitarnej organizacji.
Obejrzałem się. Przy mnie stał mały, chudy, przygarbiony mężczyzna. “Roman” — przypomniałem go sobie od razu. Milczący, samolubny, tchórzliwy kolega z klasy. Śmialiśmy się z niego często, przede wszystkim z tego, że kiedy tylko mógł, mówił: nie wiem. Najbardziej wkurzało to wtedy, gdy miał dać coś odpisać. Ponieważ był kujonem — zawsze wszystko miał. Ale kiedy się go pytało: masz? Odpowiadał: Mam, ale nie wiem czy dobrze. Wiedział, że dobrze, zawsze jednak liczył, że ktoś od niego nie odpisze. A wszyscy odpisywali.
— Żeby zostać pełnoprawnym członkiem organizacji — kontynuował Roman, przekrzywiając głowę charakterystycznie, jak zwykle gdy usiłował dać do zrozumienia, że “nie wie, czy dobrze” — wystarczy wyrazić zgodę.
— Ale jakiej organizacji? Roman — powiedziałem, udając fałszywie, że cieszy mnie spotkanie z nim — o co tu chodzi?
Roman uśmiechnął się po swojemu, rzucił głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby się opędzał od cisnących mu się na usta słów: no, ja nie wiem, nie wiem czy to dobrze… Niespodziewanie na moment schował twarz w dłoniach.
— Aha, bo ty zupełnie nic nie wiesz — dokonał odkrycia. Balbina stanęła przy nim i wtedy już zupełnie wyglądał jak zawsze: gówniarz, po prostu gówniarz z wiecznie zatłuszczonymi włosami i takim wieloznacznym, rozbieganym spojrzeniem. A Balbina wydała mi się jeszcze większa, niż zazwyczaj. Taka piękna. Taka niedostępna.
— Nic nie wiem — przyznałem.
Wokół tymczasem rozkręcała się zabawa, przypijano do siebie, śmiano się w głos, tu i tam dyskutowano zawzięcie.
— No, to — Roman złapał się za nos i przez chwilę międlił go, szukając słów — żeby jakoś w skrócie ci to powiedzieć… ze szczegółami będziesz mógł zapoznać się potem…
Czekałem cierpliwie, przyglądając się ruchom jego głowy (nie wiem, nie wiem, czy to dobrze…) — aż wreszcie zrozumiałem, że on nic się nie zmienił. Prawdopodobnie dostał zadanie wtajemniczenia mnie, ale wolałby tego nie robić. Całym sobą sygnalizował: nie wiem, czy ci mam mówić, czy to dobrze, że ci powiem…
Zacząłem się śmiać. Roman skurczył się jeszcze bardziej.
— Chodzi o to — wystękał — że wszystko nie jest tak, jak ci się wydaje. O, to chyba najlepiej powiedziane. Wszystko jest absolutnie inaczej.
— To znaczy jak?
— O, to są już szczegóły — wzruszył ramionami. A Balbina patrzyła na mnie z dziwnym niepokojem.
— Ale ja dalej nic nie wiem — zaniepokoiłem się i skorzystałem ze stojącej niedaleko butelki. Nalałem sobie.
— Ja też wszystkiego nie rozumiem, och, rany — Roman otarł twarz ręką, jakby była mokra. — Aha — nagle spojrzał na mnie zupełnie innym wzrokiem — przypomniałem sobie, że mam być dla ciebie delikatny i wyrozumiały. Widzisz? Ja tego nie rozumiem. Dlaczego akurat mam być dla ciebie delikatny, co?
— Może dlatego… — wystękałem — że jestem bardzo wrażliwy.
— A ja? — warknął Roman — Ja jestem z kamienia? — zrobił się czerwony na twarzy.
Balbina położyła rękę na moim ramieniu.
— Nie denerwuj się. Roman taki jest, przecież wiesz.
— Ty myślisz na przykład, że co? — oświadczył Roman — że prezydent rządzi?
— Jaki prezydent?
— To nie ważne: nasz, amerykański, francuski… Oni rządzą?
— A nie?
— No, właśnie — wypuścił z siebie powietrze, znów ucapił się własnego nosa. — Na tym polega cała trudność wtajemniczania. Właściwie to rządzą, ale tak naprawdę rządzi zupełnie kto inny. O wiele potężniejszy.
— Kto?
— My, Parówa — syknął Roman demonicznie. — My.
.,,,
*
.
“Więc tak to jest” — zrozumiałem. “Więc tak to jest?” — zdziwiłem się. “Jakaś tajna komunistyczna albo sycylijska mafia! Po prostu spisek. Rany Boskie…” Nogi ugięły się pode mną.
— Rozumiem — powiedziałem jak gdyby nigdy nic.
— A właściwie nie tyle my, co jeden z nas — dodał Roman.
— Aha — zgodziłem się i odstawiłem pusty kieliszek.
— Albo jeden, albo kilku — kontynuował Roman — tego nie wiem. Po prostu my, no — uznał, że wystarczająco jasno wszystko wytłumaczył i na jego twarzy zagościło łatwo rozpoznawalne zadowolenie.
— I ja mam w to uwierzyć?
— Nie musisz — Roman doszedł już do całkiem dobrej kondycji. Nawet się uśmiechnął.
— Nie musisz — powtórzyła Balbina — ale powinieneś. Zostałeś uznany za dojrzałego i właśnie proponujemy ci wstąpienie do Bractwa. Będziesz mógł wtedy działać świadomie.
— Co to znaczy?
— I tak już działasz — Roman wysunął się przed Balbinę — robisz to, co chcemy, tak jak większość ludzi niewtajemniczonych — zachichotał i zatarł ręce — zwłaszcza tych na odpowiedzialnych stanowiskach czy w ogóle nieprzeciętnych.
— Ja jestem przeciętny i nie zajmuję żadnego odpowiedzialnego stanowiska.
— Nie wiesz, ja też zresztą nie wiem, jakie stanowisko i jaka funkcja czeka na ciebie w Bractwie. Co do zasad przeciętności, to u nas obowiązują zupełnie inne kryteria.
Odsunąłem się od niego i od Balbiny.
— I wy rządzicie całym światem? — zapytałem szyderczo.
— O, właśnie — powiedział Roman. — Ty to jednak umiesz wyrazić się jasno i prosto, he he.
— I na pewno, jako tajna organizacja, macie moc nieograniczoną.
— Mamy.
— A jak ktoś się nie zgadza albo was zdradzi — oznajmiłem — to go likwidujecie.
Roman spoważniał. Popatrzył na mnie uważnie, potem zerknął na Balbinę, potem znów na mnie.
— Dziwne, że zapadła decyzja o twojej dojrzałości. Ja od początku wiedziałem, że coś mi tu nie gra. — I niespodziewanie pokiwał lekceważąco głową. — Ech, Parowa, Parówa…
— Nie mów do mnie Parówa — syknąłem. Poczułem, jak krew uderza mi do głowy.
— Dlaczego?
— Dlatego — warknąłem, w gruncie rzeczy całkiem niemądrze.
— Wydaje ci się, że wystarczyło kiedyś zabronić i już nikt więcej tak na ciebie nie mówi? Otóż przez cały czas wszyscy tak na ciebie mówili, oczywiście, jak nie słyszałeś. To co z tego, że w podstawówce kazałeś się nazywać Sokole Oko, a potem Rycerz Zawierucha. I co z tego, że w ogólniaku lansowałeś ksywę: Filozof. Byłeś i będziesz Parówą. Tak już jest, że przezwisko idzie za tobą przez całe życie, nawet przezwisko głupie i niesprawiedliwe.
— A w pracy? — szepnąłem.
Balbina potaknęła głową. Była smutna.
— Mówią na mnie Parówa? — nie wierzyłem.
— Mówią! — wrzasnął Roman. — Mówią.
— Nie wierzę. Skąd byście wiedzieli.
— My wiemy więcej, niż ci się wydaje. I to o wszystkich.
— Nie wierzę.
Roman sięgnął po papierową teczkę. Otworzył ją i wyjął jedną z wielu kartek. Podał mi ją bez słowa.
Na górze wypisane było drukowanymi literami: CECHY PODSTAWOWE.
Dalej różnym krojem czcionki, w różnych odstępach, gdzieniegdzie odręcznie — różne moje domniemane cechy. Jedna była zakreślona flamastrem: NIEDOWIAREK.
— Więc zgadzasz się w końcu czy nie — spytała Balbina. A Roman wyciągnął kartkę z mojej ręki.
Podniosłem głowę i napotkałem jej wzrok. “To niemożliwe” — przemknęło mi przez myśl. “Ona się we mnie kocha?” I zaraz przypomniałem sobie zakreśloną cechę. Tak, byłem wielkim niedowiarkiem.
Ale jak mogłem sobie wyobrażać, że piękna Balbina nie robiła przez ten cały czas nic innego, tylko się we mnie kochała? W niezaradnym życiowo, sflaczałym i zniechęconym do wszystkiego facecie, którego przez całe życie nazywają Parówa? Można się w kimś takim zakochać? Byłem jednak naiwny.
Balbina patrzyła na mnie zwyczajnie i po prostu, a ja zaraz dopisałem do tego spojrzenia wielką miłość.
— A potem — zapytałem zuchwale — będzie się można wycofać?
Roman westchnął.
— Nikt tego nie robi. Ale się nie martw, nie zostaniesz podstępnie zabity, jeśli się wycofasz. — I niespodziewanie przemówił do stojącej niedaleko pary. — Zarzucili rynek Ludlumami i teraz muszę prowadzić takie dołujące dyskusje.
Zaczepieni, nie znani mi zupełnie, parsknęli śmiechem, poklepali mnie poufale, jak konia przy płocie i poszli w stronę stołu z przekąskami.
— A jak zdradzę? — nie ustępowałem. — Na przykład niechcący.
— Jak możesz zdradzić? To zupełnie niemożliwe. Jak byś mógł to zrobić, bo nie wiem?
— Pójdę i wydam was wszystkich.
— Komu? Przecież to my jesteśmy u władzy.
— Ale są chyba inni… niezależni…
— Takich jest większość. Ale przecież nigdy nie będziesz wiedział, komu chcesz przekazać poufną informację. No, a nawet gdyby, no, powiedzmy, że wszystko opiszesz i opublikujesz, i przetłumaczysz na cztery języki i porozsyłasz po całym świecie… no to co?
— Jak to: no to co?
Wzruszył ramionami z wysiłkiem. Na szczęście podeszła Balbina z małą tacą, na której zmieścił się talerzyk z przekąskami, parę kawałków chleba i cztery kieliszki wódki.
— Wypijcie, chłopaki, jeszcze zdążycie się pokłócić.
Wlałem szybko w siebie zawartość jednego z kieliszków. I kontynuowałem rozmowę.
— Po prostu wszystko wyjdzie na jaw.
— A skąd ty będziesz znał wszystko?
— Więc tyle, co będę wiedział.
— I wtedy co? Będziesz miał satysfakcję komara, który ukłuł słonia w ucho. My przestrzegamy tajemnicy rygorystycznie — oznajmił niespodziewanie ostro — ale jeśli nas zdradzisz, to jedyną karą, jaka cię spotka będzie natychmiastowe i absolutne wykluczenie z Bractwa, niestety, zapamiętaj to sobie, wykluczenie jest dożywotnie. Koniec. I możesz wtedy pisać i donosić komu ci się spodoba. O spisku międzynarodowej mafii, superorganizacji i tak dalej. Nikt normalny tego nie robi.
— A więc mafia — mruknąłem. — Supermafia.
Spojrzałem za siebie. Wszyscy bawili się w najlepsze, ale jednak… tak: zerkali na mnie, cały czas mieli na mnie oko.
— Dobrze — Roman zapiął paskudnie bordową marynarkę, strzepnął z ramienia kolonię łupieżu, po czym głośniej, niżby należało powiedział: — Już i tak zabałaganiliśmy. Zgadzasz się czy nie? — i dodał niespodziewanie zupełnie do siebie — ja mam jeszcze inne, ważniejsze sprawy na głowie.
Pomyślałem: “A co mi szkodzi?” W końcu byłem zwyczajnie, po prostu i po ludzku ciekawy. “A czemu nie?” — pomyślałem. Nikt już nie rozmawiał, wszyscy w milczeniu czekali na moją odpowiedź. Ten i ów jeszcze tylko coś przeżuwał. A Balbina nie patrzyła na mnie. Stała z opuszczoną głową. Czekała, nie patrząc mi w oczy. Zrozumiałem, że jeśli odmówię, nigdy już jej nie zobaczę. Nigdy, do końca życia, już nie popatrzy na mnie tak, jak mogłaby patrzeć na ukochanego.
— W porządku — powiedziałem cicho. — Zgadzam się. — Co mi szkodziło.
,,
*
..
Zrobił się koło mnie tłok, każdy podawał mi rękę i mówił: “gratuluję” albo “cieszę się”, niektórzy dodawali: “to ja, nie poznajesz?”. Poczułem się jak idol, przyznam też, że na moment poczułem się szczęśliwy. I taki jakiś ważny. Ale szybko mi przeszło. W tłumie dojrzałem Burdela. Był trochę inny, przez chwilę nie wiedziałem dlaczego. Wystarczyła mi jednak jego obecność, by zepsuć mi humor. Po chwili dopiero zauważyłem, że jego łysina tym razem nie jest zakryta kosmykiem, a włosy, puszyste i jaśniejsze niż wtedy, gdy widziałem go na ulicy, zwisały swobodnie dookoła łysiny, jak u poczciwego zakonnika.
Balbina objęła mnie delikatnie. Przysunęła się do ucha.
— Wszystko będzie dobrze — szepnęła. Wydawało mi się, że pocałowała mnie, ale był to tylko jej ciepły, prawie gorący oddech. Spojrzałem w jej twarz z bliska. Uśmiechnęła się do mnie, ale w jej oczach dojrzałem coś niepokojącego.
Nim zdążyłem zastanowić się nad tym, wyrósł przede mną Marek. Poznałem go od razu, to przecież z nim planowałem — o ironio!… aż się uśmiechnąłem — stworzenie tajnej organizacji, która rządziłaby naszym miastem. To był mój pomysł, w perspektywie chciałem przejąć władzę nad całym światem, ale Marek mnie wyśmiał. Stwierdził, że to dziecinada, wstąpił do harcerstwa i nasze drogi się rozeszły.
— Ja zostałem zwerbowany jeszcze przed maturą — oznajmił teraz tryumfująco. — Ależ ty się guzdrałeś.
I od razu zaczął mi wszystko wyjaśniać. Ma firmę, agencję doradczo-reklamową (“w tym wieżowcu na Wawrzyniaka, wiesz, właściwie od niedawna, całkiem nieźle jednak wszystko się rozwija…”), ale tak naprawdę, to jest wiceadministratorem Środkowozachodniej Europy, już trzecią kadencję.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Oczywiście niczego nie rozumiałem. Tymczasem Marek pokazywał bezceremonialnie tego czy tamtego i wtajemniczał mnie dalej. Dowiedziałem się więc, że Maurycy (pomachał nam z daleka ręką) od dwóch lat robi doktorat na Uniwersytecie Szczecińskim, nikt nie wie z czego, ale wszyscy wiedzą, że od sześciu lat działa na rzecz integracji Afryki i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a teraz ma głównie problem z Saddamem Husajnem. A taki Adaśko właśnie splajtował, kilka lat miał skup makulatury i butelek, teraz szuka pracy i chyba przyjmie posadę nocnego stróża, bo nie lubi pracy skomplikowanej i ciężkiej. Tak naprawdę zajmuje się koordynacją i przepływem informacji, opracował dla potrzeb Bractwa program komputerowy, którym potem zainteresował się koncern Apple, kupił prawa i zaadoptował dla potrzeb NASA.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
Magda, ta w ciąży, nigdzie nie pracowała, a dla Bractwa zajmuje się tłumaczeniem poezji chińskiej. Już z własnej inicjatywy publikuje te wiersze w różnych pismach pod różnymi pseudonimami. — A Drozdowicz…
— Jaki Drozdowicz? — zapytałem. Nie pamiętałem żadnego Drozdowicza.
Wtedy z tłumu wydostał się, rozpychając się łokciami i stękając z wysiłku — mały, korpulentny facecik. Podszedł do nas, zasapany, uśmiechnął się swoimi małymi wąskimi usteczkami, wyglądającymi jak pęknięcie w dużej głowie i… zamknął jedno oko. Przypomniałem go sobie. Powierzchnia zamkniętego oka była czerwona.
Chodził ze mną do pierwszej i połowy drugiej klasy w podstawówce, o rany, ależ to było dawno temu. Zawsze wszystkich rozśmieszał, robił fikołki, udawał padaczkę przed nauczycielami, krótko mówiąc: był z niego wielki zgrywus, wielki żarłok, a także — wielki kujon. Nazywał się Majewski, ale wszyscy mówili Drozdowicz, nie wiem dlaczego.
— Drozdowicz został zwerbowany jeszcze w podstawówce — oświadczył Marek.
— Chyba w drugiej klasie — zaryzykowałem, chociaż nie chciałem nikogo denerwować. Ale Drozdowicz spytał, nie kryjąc zaskoczenia:
— Skąd wiesz?
Zrobiło się cicho. Wszyscy czekali, aż chyba coś powiem. W końcu więc wystękałem:
— To był żart.
Drozdowicz pokiwał głową. Poważny, taki jak w podstawówce. Ta jego powaga tak mnie wtedy śmieszyła. Zgrywus, wesołek…, a gdy nikt nie patrzył — marsowe, skupione oblicze. Więc on już w drugiej klasie?!
I teraz też spojrzał na mnie surowo, krytycznie. Sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale on już w podstawówce tak patrzył. Zrozumiałem, że tak patrzy ktoś, kto wie więcej, niż może powiedzieć. O, tak, Drozdowicz musiał wiedzieć bardzo dużo. Postanowiłem kiedyś przydusić go i wycisnąć tyle informacji, ile się da.
— I co on robi w organizacji? — spytałem Marka.
— Kontroluje ruchy społeczne.
— Wszystkie?
— Nie, broń Boże. Ma swój sektor wpływów. O, Drozdowicz to ważna postać.
Słysząc to, Drozdowicz uśmiechnął się promiennie. Widać łasy był na pochwały.
— Pod koniec podstawówki — nachylił się w moją stronę — próbowałeś założyć organizację praw ucznia.
— Eee — wzruszyłem ramionami — ja ciągle zakładałem jakieś organizacje. Każdy o tym wie. Wtedy nie było mody na demokrację i matka musiała biegać do kierownika szkoły, tłumaczyć i przysięgać, że mi takie głupoty wybije z głowy.
— Ale nie wybiła.
— No, nie. Zarzuciłem stworzenie organizacji uczniowskiej, chociaż marzyła mi się międzyszkolna siatka podstawówek, a potem szkół średnich…
— Wiemy, wiemy — rozległo się z kilku stron. Zamilkłem speszony, chociaż była w tym autentyczna aprobata.
— Ale założyłem kilka innych organizacji.
Drozdowicz pokiwał głową.
— Ale nie każdy wie, że napisałeś szkic manifestu, w dwóch egzemplarzach. Jeden dostał się w ręce nauczycieli i Jastrzębski od wu-efu podarł go na strzępy. A drugi ty spaliłeś. My, oczywiście mamy fotokopię…
— Jak to? — nie umiałem ukryć zdziwienia.
— Na przykład paragraf piąty — wtrącił Marek, przymknął oczy i wyrecytował: — “Uczeń ma prawo nie chcieć być uczonym przez nauczyciela głupszego od siebie, niegodziwego, sprzedajnego i wrednego. A co za tym idzie — nikt nie może żądać, aby uczeń okazywał takiemu indywiduum szacunek”. Brawo. Trochę za szybko wystartowałeś… No i nie dziwię się, że rozjuszyłeś swoich, he he, pedagogów.
— Poza tym — Drozdowicz delektował się swoimi słowami — to już naprawdę mało kto wie, że twój manifest dotarł do rąk, no, powiedzmy, pewnej intelektualnej elity i właśnie to było podstawą utworzenia pierwszej w Polsce legalnej opozycji, dokładnie w przeddzień wypadków grudniowych.
— Na bazie twojego manifestu powstał KOR! — zawołał z oddali Burdel. I zaraz zaśmiał się tak jakoś nieprzyjemnie.
— No — Drozdowicz westchnął, przeżuł coś, sapnął — to była pierwsza konspiracyjna lektura niegdysiejszego elektryka Wałęsy.
— Jezus Maria — zrobiło mi się słabo. — To przeze mnie? To jakiś horror… To wy stworzyliście Wałęsę?…
Wydawało mi się, że Drozdowicz powiedział: “Nie pleć bzdur”. Przez moment zobaczyłem jego twarz z bliska. Przymknął oczy, pokazując czerwoną plamę na powiece.
— Dajcie mu wody…
Balbina odgarnęła mi włosy z czoła. Leżałem w jej objęciach, na prawym policzku czułem jej pierś.
— Parówa, coś ty taki wrażliwy? — z tłumu otaczających mnie postaci wychylił się Burdel. — Patrzcie no, zemdlał.
— Przestań, przestań — fukano ze wszystkich stron.
Ja leżałem zawstydzony.
— To nie ma sensu — szepnąłem do Balbiny. — Pójdę już do domu.
Wypiłem duszkiem szklankę wody mineralnej.
— Nic się nie martw — pomogła mi wstać.
— E, ja to na początku wylądowałem nawet na Broniewskiego — pocieszył mnie ktoś.
“Ładne rzeczy” — wciąż czułem chłód na karku. “Kupa wariatów, rany boskie”.
W mojej ręce znalazł się kieliszek wódki.
— To całkiem normalna reakcja organizmu — Marek pojawił się przede mną niespodziewanie. — Nic się nie martw. Teraz to sobie tylko pij, jedz…
— Spotykamy się jutro — oświadczyła Balbina. — Zdążysz sobie wszystko przemyśleć, oswoisz się. A jutro poznasz swoje zadanie.
— Na przykład ja — Burdel był już dobrze wstawiony — he he… Ja jestem — wyprężył się z dumą — do specjalnych poruczeń.
W mojej głowie zrobiło się dziwnie jasno.
— Czyli kopiujesz dokumenty służbowe dla potrzeb Bractwa?
— Tak jest. Policja całego świata jest na usługach Bractwa. Interpol się nie umywa. Notabene Interpol tworzą ludzie nie mający o Bractwie zielonego pojęcia. Wykorzystujemy ich bez ich wiedzy. Ale tak naprawdę, bracie, Bractwo ma własne sposoby zdobywania informacji, a ja — rozłożył ręce — nic o tych sposobach nie wiem. — Zachichotał nerwowo. — Oni chyba werbują jasnowidzów i wróżki.
Spojrzałem na Marka.
— To my mówimy sobie per “bracie” czy jak?
— Coś ty. Burdel tak tylko plecie.
— Zaraz. A dlaczego Burdel powiedział “oni”, a nie “my”?
Twarz Marka nawet nie drgnęła. Ale przez chwilę nic nie mówił. Potem na moment zacisnął wargi.
— Czujny jesteś, Parówa. Oni — chrząknął — to są ci, o których nie mamy zielonego pojęcia. Nasze powiązania urywają się na stosunkowo niskim pułapie. Nikt nie zna struktury organizacji, powiązań, krótko mówiąc systemu. Przynajmniej ja nie wiem, jak to działa i kto pociąga za sznurki. Nikt z nas nie zna nikogo z Rady Okręgu, żeby już nie wspomnieć o Strażniku Głowy czy Wielkim Smoku. To prawie mityczne postacie. A przecież są.
— Czyli rządzi nami nie wiadomo kto?
— Ale nie jest tajemnicą — wtrąciła Balbina — że nasze centrum mieści się w Sidney.
— Pij, pij… — Burdel przyniósł tacę pełną kieliszków z wódką.
— Ale gdzie jutro się spotkamy — spojrzałem na Balbinę i zażartowałem. — W Sidney?
— Nie. Po południu przyjdę do ciebie. Wyśpij się, wypocznij.
— Będzie moja żona. Jutro ma wrócić… — nagle zatkało mnie. — To ona jest w Bractwie?
— Ależ skąd — zaprzeczyła łagodnie. — Jutro dostaniesz od niej telegram, że jej pobyt przedłuży się o jeszcze jeden dzień.
— Skąd wiesz?
— Przecież często tak robi. Z tego co wiemy, taki telegram już wysłała. Dojdzie jutro.
Znów pociemniało mi w oczach. Ale teraz już chyba z pijaństwa.
— Wszystko wiecie — warknąłem.
Balbina nic nie powiedziała. Tylko po chwili kiwnęła potakująco głową.
Oczywiście przesadziłem, zdarza mi się to jeszcze od czasu do czasu. Nie pamiętam jak wróciłem do domu…
,
*
..
Obudziłem się późno. Leżałem w ubraniu i w butach na kanapie. Bolała mnie głowa, czułem się fatalnie. Co mnie, kurcze, podkusiło, żeby tam pójść… Co za bzdury, co za bzdury…
Powinienem zadzwonić do biura, jakoś wytłumaczyć swoją nieobecność… “Wielki Smok, rany boskie” — chwyciłem się za czoło — “co za idiotyzm”.
Usiadłem z trudem. W głowie narastał huk — ale… nie było aż tak źle. Ktoś zaczął grzebać kluczem w zamku — Kaśka wróciła! Całe szczęście. Później, niż miała wrócić, ale jest.
— Co za dureń ze mnie — jęknąłem cicho. Chciałem jak najszybciej zapomnieć o tym wieczorku towarzyskim w ogólniaku. O Burdelu, Drozdowiczu… Więc oni cały czas mówili na mnie “Parówa”? Zapomnieć o Balbinie. Po co mi to!
— Jak się czujesz?
W drzwiach stała Balbina. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Nie miałem siły by powiedzieć cokolwiek. “Więc to wszystko trwa” — zrozumiałem.
Balbina wyjęła z reklamówki dużą butlę Połczynianki.
— Weź dwie — wysypała małe tabletki z białego pudełka — i poleż jeszcze. Przed nami długa droga.
— Nigdzie nie idę — burknąłem.
— Przestań — Balbina nie uśmiechała się, głos miała szorstki. — Myślisz, że mnie chce się gdzieś jechać?
— A kto ci każe? — mruknąłem.
— Przestań — szepnęła. Już jakoś tak bez przekonania.
Usłyszałem, że znów otwierają się drzwi wyjściowe. Do pokoju włożył głowę ryży, piegowaty facet. Karykatura faceta. Z wielkim nosem i świecącymi jak neonówki zębami.
— Nasz bohater liże rany po nocnych szaleństwach? — wysyczał z dziwną zawiścią. Wyjął zza pleców dziwną służbową czapkę, z czerwonym daszkiem i niklowanym gryfem dumnie wyprężonym na samym środku. Potem zniknął i zaraz wrócił, ciągnąc z wielkim wysiłkiem kufer. Prawdziwy kufer, w którym z całą pewnością bym się zmieścił, gdyby trzeba było.
Z trudem przełknąłem ślinę.
— Zamierzacie mnie uśpić i wywieźć? — wychrypiałem.
Ryży typ spojrzał na mnie ciężko, zakaszlał, poprawił czapkę i wyszedł.
Balbina zamknęła za nim drzwi. Oparła się o nie i westchnęła. Miała piękne, nieco wilgotne wargi.
— Mamy mniej czasu, niż myślisz — powiedziała.
— Coś się stało?
Kiwnęła głową.
— Narozrabiałem wczoraj?
Wzruszyła ramionami.
— Wczoraj wszyscy rozrabiali.
— Wiesz, że się w tobie kochałem? — powiedziałem cicho, tak cicho, że nie powinna tego usłyszeć. Ale przypomniałem sobie od razu, że przecież “oni” wiedzą wszystko. Na wszelki wypadek zrobiłem więc pogardliwy grymas. By przypadkiem nie pomyślała, że dalej się w niej kocham.
— Wszyscy się we mnie kochali, Jonatanie. — Podeszła do mnie, położyła dłonie na piersiach, zmuszając bym się położył na wznak. — Odpocznij, proszę.
— Tak ci się wydaje, Balbina. Wszyscy po prostu chcieli cię przerżnąć. Tylko ja cię kochałem.
Uśmiechnęła się delikatnie.
— Bardzo cię lubię — powiedziała.
Pachniała inaczej niż wczoraj. Nagle wyobraziłem sobie, że zaraz ją obejmę…
Powoli, delikatnie… moja ręka zaczęła się skradać w stronę szyi Balbiny.
— Nie obejmuj mnie, Jonatanie — szepnęła.
Zamarłem w pół ruchu.
No tak. Naiwny… Dlaczego miałaby pozwolić się objąć. I pocałować… I tak dalej. Ależ ze mnie palant.
— Ty też nazwałaś mnie Parówa? — właściwie bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
— Nie. Musisz mi uwierzyć. Nie wiedziałam o tym przezwisku. A potem, jak się dowiedziałam, wcale mnie to nie bawiło. Ja… — odsunęła się i poprawiła włosy. Prawdziwa kobieta. Balbina taka. — Ja nawet bardzo cię lubiłam. Zawsze byłeś taki inny.
— Inny — fuknąłem z lekceważeniem.
— Lubię cię, Jonatanie. Rozumiesz mnie, prawda?
— Nie.
Znów poprawiła włosy.
— Jeśli czegoś nie rozumiesz, to oczywiście wszystko ci wyjaśnię.
— Odpowiesz na każde pytanie?
— Po to jestem.
— Balbina, przecież tu nie ma pytań. Tu wszystko jest jednym wielkim pytaniem.
— Aha. Ale zawsze możesz zapytać o coś konkretnego. O coś, czego akurat nie rozumiesz.
— Nie rozumiem niczego. Chyba, że to jednak po prostu zgrywa.
Przez chwilę milczała.
— To nie zgrywa. Pamiętaj o tym. I nie martw się. Wszystko zrozumiesz, naprawdę. Niedługo. — Niespodziewanie pogłaskała mnie. — Nie gniewaj się.
— Wchodzisz sobie tu jak do biura, za tobą jakiś ryży facet, mówisz: bardzo cię lubię, ale nie obejmuj mnie… a ja mam być zadowolony. Mam się nie gniewać.
Nic nie powiedziała. Jej twarz nie zmieniła się w żadnym szczególe.
— Śledzicie mnie… Przez całe moje życie mnie szpiegujecie…
— Gromadzimy informacje — oświadczyła niespodziewanie oschle. — I nie robimy tego przeciwko tobie, tylko dla ciebie. A poza tym nie zapominaj — wstała, a jej piersi zakołysały się pod ciemnoczerwoną bluzą. Ona nie nosi stanika! Takie piersi i bez stanika! — nie zapominaj, drogi Jonatanie, że my, to już też ty. Przecież wyraziłeś zgodę i od wczoraj jesteś w Bractwie.
— Całe życie o tym marzyłem. A teraz — też wstałem, ale od razu padłem na plecy. Mimo wszystko przeholowałem z wódą — prześpię się, wymyślę coś na usprawiedliwienie, bo nie poszedłem do biura, a ty, droga pani, idź sobie już i daj mi święty spokój, o kej?
Pogrzebała w torebce. Wyjęła złożoną na cztery kartkę.
— Tu masz urlop bezpłatny i bezterminowy…
— Co? — teraz naprawdę mnie wkurzyła. — Wpieprzacie się w moje plany zawodowe? Tak po prostu, zwyczajnie odsuwacie na bok moją pracę?
— Wstąpiłeś do Bractwa, Jonatanie — powtórzyła Balbina z naciskiem. — Masz do wykonania zadanie, a ja i wszyscy przydzieleni do ciebie, w tym i Ryży, mamy ci w tym pomóc. Rozumiesz, co mówię? — I nagle oczy jej zaszkliły się, usta wygięły w podkówkę. — Ja nie chciałam, Jonatanie. — Podeszła bliżej, pochyliła się. Jej włosy załaskotały mnie w policzek. — Próbowałam się wycofać, tak bardzo cię lubię i nie chciałam, żebyś pomyślał sobie o mnie źle. Ale nie pozwolono mi. Mam się tobą opiekować, mam być przy tobie… jestem za ciebie odpowiedzialna. — I pocałowała mnie w czoło. — Nie gniewaj się na mnie. Cokolwiek się stanie.
,
Dariusz Bitner
fragment z: „Bractwo Starych Smoków” – © Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 1990
;
Obrazy: Edward Hopper
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.
Znakomite, wciągające a na dodatek niezmiernie mi bliskie, jeśli chodzi o miejsce spotkania bractwa. Czyżby autor był także absolwentem Liceum IX w Szczecinie? W każdym razie poczułem się jak w latach mej szkolnej młodości.