Przyglądam się teraz temu opowiadaniu, dość kategorycznie zatytułowanemu „Historia pewnej przyjaźni”, i znajduję pewne emocjonalne paralele z tekstem Zygmunta Trziszki, w książce „Mój pisarz”. Bardzo zasadne będzie tu więc posłużenie się spojrzeniem tych, którzy przeżyli z Berezą i przebyli o wiele więcej czasu, drogi i emocji, niż ja.
Cóż. Ja. Moja obecność w życiu Berezy jest po wielokroć mniej ważna, niż jego w moim życiu. Natomiast autor „Karnawału i postu” mógł czuć się i być partnerem wobec opisywanej przez siebie postaci Krytyka.
Kiedy poznałem Henryka Berezę nie wiedziałem o nim nic, poza tym, że był krytykiem literackim. Nie czytałem jego książek, nie znałem jego publikacji, recenzja wydawnicza dla Wydawnictwa Literackiego była jego jedynym znanym mi tekstem. Jakiej klasy był człowiekiem, jakiej rangi krytykiem, zrozumiałem już drugiego dnia. On przeszedł już całą drogę, która doprowadziła go do pozycji niekwestionowanego, acz niezależnego, idącego własnymi ścieżkami, nieraz brukowanymi obrazoburczymi opiniami, krytyka (już tylko ta postawa stanowi, że był z niego jednocześnie artysta).
„Był czołowym krytykiem literackim w tamtym czasie”, napisał o nim adept sztuki pisania, Marek Nowakowski. W zdaniu tym pobrzmiewa prosta sugestia – był, ale się zmył. Rozmienił się na drobne patronując „prozie chłopskiej”, wymyślając „rewolucje artystyczne” i uciekając od krwistej literatury w stronę bełkotu „mowy żywej” i coraz młodszych, coraz bardziej nieznanych i nie znających się na rzemiośle pisania naturszczyków, (jednym z nich w końcu okazałem się ja). Jako przykładem posłużył się poznanym młodzieńcem w okularach (dedukuję, że mowa o Marku Słyku), który „od najwcześniejszych lat przebywał w szpitalach psychiatrycznych i pisanie jako terapia stało się jego dobrodziejstwem”.
Sądzę, że Bereza mógłby o Nowakowskim też powiedzieć, że w tamtych czasach był czołowym pisarzem. Ich drogi się rozeszły.
Krytykowi nie podobały się polityczno-publicystyczne inklinacje pisarza, pisarz nie akceptował literackich fascynacji Krytyka, nie rozumiał jego zachwytu nad „nurtem chłopskim” czy nową jakością literatury reprezentowanej przez nowych, często nikomu nie znanych twórców.
Rozeszły się też ich życiowe postawy. Pisarz stwierdził, że jego przyjaciel został złamany podczas milicyjno-ubeckich przesłuchań, popadł w paranoję, bał się głośno rozmawiać i uważał, że przeciwko niemu uruchomiono cały potencjał represyjny, jakim naówczas dysponowała partia rządząca. Nie mówi tego wprost, ale w tym jego przerażeniu jest już zapowiedź upadku. („Zawsze wydawał mi się silnym człowiekiem, przygotowanym na najgorsze. Tymczasem zdradzał wyraźne zakłócenia równowagi psychicznej”). Cała późniejsza droga Henryka Berezy jest – w jego mniemaniu – już tylko poświadczeniem i konsekwencją strachu, małostkowości i miernej duchowej konduity; stąd właśnie wzięło się jego zainteresowanie literaturą nie mieszającą się do spraw społecznych i politycznych.
W oczach Nowakowskiego był to kluczowy moment, w którym Bereza przegrał wszystko. „W szkicach mojego dawnego przyjaciela” – czytam dalej – „ucieczka od rzeczywistości, tak widoczna w tej prozie, poczytywana była za jeden z jej walorów. Jego program artystyczny wyglądał na apoteozę ucieczki”.
Przyglądam się temu, co piszę, i uświadamiam sobie, że wyławiam obficie cytaty z tekstu, który pod pozorem obiektywności i poszukiwania prawdy, nie przestaje być intelektualną hucpą. Jednak usprawiedliwieniem niech mi będzie fakt, że to, co napisał ulubiony pisarz mojej młodości, było opinią dość powszechną, jak na ironię nierzadko głoszoną też przez tych, którzy ideologicznie mogli być pisarzowi wstrętni. Mało tego, zdaje się, że powszechnie w to wierzono. Prawdy potoczne są bardzo wygodne, z racji swej potoczności właśnie. Było mi dane dowiedzieć się o wszystkim dopiero po tym, jak już sam stałem się koniem w stajni Berezy. Tak zresztą o mnie mówiono – w Szczecinie. (Inny termin, wymyślony i rozpropagowany przez Piotra Kuncewicza – „zbereźnicy”, też przecież nie zachwyca konotacjami; na szczęście więcej mówi o Kuncewiczu, niż o czymkolwiek innym).
Jak zatem wynika z omawianego opowiadania Marka Nowakowskiego, Bereza wymyślił „rewolucję artystyczną” za strachu, z obsesji człowieka zaszczutego, z małości i rozpaczy. Wymyślił i przegrał. W finale nieoczekiwanie zaczyna płakać. Zrozumiał, że przegrał. Płacz był podsumowaniem jego chybionych wizji. „Dokąd mógł uciec? W regiony swej jedynej ostoi – literatury, i tam stworzył Arkadię, krainę bez żadnego związku z rzeczywistością, poza historią i czasem”. Płacz jest puentą tego opowiadania i wskazówką, że krytyk sam przed sobą przyznaje się do haniebnej pomyłki, zmarnowanego życia.
Kilka razy podczas rozmów Henryk wspominał o swoim przejmującym doświadczeniu, które nazwał: Wielki Płacz.
O ile się zorientowałem – kilka osób z najbliższego otoczenia wiedziało o czym mówi. Ja nie wiedziałem, nie dopytywałem też. Z kontekstu rozmów wynikało, że było pewne traumatyczne doświadczenie w jego życiu, być może nawet rodzaj załamania – czy jednak dotyczyło to faktu dojścia do kresu własnego samozakłamania, jak jednoznacznie sugeruje nieszczęsny autor cytowany tu obficie, nie wiem, na ile zasłużenie?
Cdn.
Fragmenty utworu „Czerwone skarpetki Berezy”, z książki „Ostatnia jesień przed zimą”, © Copyright by Dariusz Bitner, 2018
.
Dariusz Bitner
..
O autorze:
Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.