Opowieść Arthura Conan Doyle’a o… wojnie podwodnej Dawida z Goliatem, albo Norlandu z Wielką Brytanią. Ta fikcyjna opowieść była napisana 18 miesięcy przed wybuchem I wojny światowej przez słynnego autora Sherlocka Holmesa jako ostrzeżenie dla brytyjskiego imperium.
Uwaga!!!
[dokończenie]
Dziennik komandora Johna Siriusa
Gdy nadszedł świt, byliśmy gotowi do akcji; spodziewałem się przyłapać statki, które – próbując dostać się do ujścia Tamizy – pechowo znalazłyby się w miejscu dla nich niewłaściwym. Dostrzegłem wielki parowiec płynący pod banderą amerykańską. Jeśli ma na pokładzie kontrabandę wojenną, przeznaczoną do brytyjskiego portu, to nieważne, pod jaką płynie banderą! Póki co, w pobliżu nie było żadnych torpedowców, więc wynurzyłem ‘Jotę’ i oddałem ostrzegawczy strzał z działa przed dziób statku. Wyglądało na to, że moje działanie nie zrobiło na załodze frachtowca żadnego wrażenia, więc kolejny pocisk wpakowałem w dziobową część jego kadłuba, tuż nad linią wodną po lewej burcie. Na takie dictum statek zastopował; jakiś rozzłoszczony człowiek na skrzydle jego mostku gwałtownie wymachiwał rękami. Podpłynęliśmy do frachtowca, prawie dobijając do jego burty.
– Czy jesteście kapitanem? – zapytałem.
– Ach, ty!… – człowiek na mostku bluznął w odpowiedzi stekiem słów nie do druku.
– Czy macie w ładowniach żywność? – zapytałem ponownie.
– To amerykański statek, ślepoto! – wrzasnął w odpowiedzi. – Nie widzisz bandery?! – A mówiąc ściśle, s/s ‘Vermondia’ z Bostonu!
– Przepraszam was, kapitanie – odpowiedziałem – ale JA nie mam czasu na uprzejmości. Za chwilę zjawi się tu banda torpedowców, a wy jeszcze używacie radia! Proszę opuścić z załogą wasz statek.
Trzeba było pokazać Amerykanom, że to nie są bynajmniej żarty. Odpłynąłem ‘Jotą’ na pewną odległość od statku i otworzyłem ogień z działa, pakując po kolei pociski w kadłub frachtowca na linii wodnej. Gdy pociski wybiły sześć sporych dziur w burcie statku zauważyłem, że jego załoga w pośpiechu woduje łodzie ratunkowe. Wystarczyło ledwie dwadzieścia pocisków, żeby statek, mocno przechylony na lewą burtę, zaczął tonąć. W końcu położył się na burcie, leżał tak jakieś trzy minuty, po czym zatonął. Na powierzchni morza pozostało osiem wypełnionych po brzegi rozbitkami łodzi ratunkowych. Myślę, że wszyscy ludzie zdołali statek opuścić, ale nie mogłem pozwolić sobie na sprawdzanie. Niemal ze wszystkich stron nadpływały (to nic, że za późno!) wrogie okręty, więc najpierw szybko zanurzyłem ‘Jotę’ dziobem, po czym ponownie wypłynąłem na powierzchnię w odległości piętnastu mil morskich na południe. Oczywiście wiedziałem, że na lądzie dojdzie do zamieszek (co się zresztą stało); biedni londyńscy piekarze uszli cało o włos, pokazując wzburzonym tłumom swe puste magazyny mąki.
Pomyślałem, że warto byłoby się dowiedzieć, co też się dzieje na świecie, i co zamierzają uczynić Brytyjczycy. Podpłynąłem do napotkanego statku rybackiego i poprosiłem o… gazety. Niestety rybacy nie mogli mi posłużyć, bowiem wszystko co mieli, to były strzępy starej popołudniówki, pełnej obojętnego dla nas śmiecia. Spróbowałem mojej sztuczki jeszcze raz, nagle wynurzając ‘Jotę’ tuż koło kilku jachtów z Eastbourne, ku śmiertelnemu przerażeniu zaskoczonych żeglarzy. Tym razem udało nam się zdobyć egzemplarz najnowszego, porannego ‘London Couriera’.
Lektura był tak dalece interesująca, że postanowiłem podzielić się wieściami od wroga z moją załogą. Tytuły w brytyjskiej prasie, jak wiadomo, trafiają od razu w sedno. Gazeta wydała mi się pełna wyłącznie bardzo alarmujących tytułów. Niemal ani słowa o mnie ani o naszej flotylli. O tym pisano dopiero na drugiej stronie. Pierwsza wyglądała mniej więcej tak:
ZAJĘCIE BLANKENBERGU!
* * * * *
ZNISZCZENIE NIEPRZYJACIELSKIEJ FLOTY
* * * * *
SPALENIE MIASTA
* * * * *
TRAŁOWCE LIKWIDUJĄ ZAGRODĘ MINOWĄ
UTRATA DWÓCH PANCERNIKÓW
* * * * *
CZY TO JUŻ KONIEC?
To, co przewidywałem, rzeczywiście nastąpiło. Miasto okupowane było przez wojska brytyjskie, a Brytyjczycy myśleli, że już jest po wszystkim! No, jeszcze zobaczymy…
Na kolejnej stronie, obok wspaniale grzmiących przywódców, znalazł się mały, następujący tekst:
WROGIE ŁODZIE PODWODNE.
Pewna ilość wrogich łodzi podwodnych, działających na pełnym morzu, zadała ostatnio odczuwalne straty naszej żegludze handlowej. W miniony poniedziałek i wtorek najbardziej niebezpiecznymi dla jednostek handlowych miejscami były: ujście Tamizy i zachodnie wejście na Solent. W poniedziałek, między Nore i Margate, zatopiono pięć wielkich jednostek: ‘Adelę’, ‘Moldavię’, ‘Cusco’, ‘Cormoranta’ i ‘Maid of Athens’. Szczegóły znajdzie Czytelnik poniżej. Tego samego dnia w pobliżu Ventnor zatopiono płynący z Bombaju s/s ‘Verulam’. We wtorek, w rejonie między Foreland a Boulogne, zniszczone zostały parowce ‘Virginia’, ‘Caesar’, ‘King of the East’ i ‘Pathfinder’. Trzy ostatnie statki zatopiono na wodach francuskich, co spowodowało liczne i energiczne wystąpienia przedstawicieli rządu Republiki. W tym samym dniu koło Needles zatopiono parowce ‘Queen of Sheba’, ‘Orontes’, ‘Diana’ i ‘Atalanta’. Kapitanowie wszystkich frachtowców płynących do brytyjskich portów zostali ostrzeżeni przez radio, aby nie wpływali na wody Kanału, lecz okazało się, że co najmniej dwie łodzie podwodne wroga działają na zachód od niego. Cztery parowce, przewożące bydło z Dublina do Liverpoolu, zostały zatopione w ciągu wczorajszego wieczoru, a trzy inne, płynące do Bristolu – ‘Hilda’, ‘Mercury’ i ‘Maria Toser’ – wyleciały w powietrze w rejonie wyspy Lundy. W odpowiedzi władze przekierowały w miarę możliwości statki z towarami importowanymi do innych portów; z drugiej strony – choć opisane wyżej wypadki przyniosły ciężkie straty armatorom i ubezpieczycielom Lloyda – należy pamiętać, iż znajdujące się obecnie w służbie łodzie podwodne nie mogą pozostawać w morzu bez naprawy uszkodzeń i uzupełnienia zapasów żywności oraz paliwa dłużej, niż dziesięć dni. Wspomniana baza jednostek wroga została zdobyta, więc sukcesy nieprzyjaciela nie potrwają już długo.
Oto, ile dziennikarze ‘Couriera’ mieli do powiedzenia swoim czytelnikom o naszych działaniach. W innym miejscu napisali więcej:
Cena pszenicy, sięgająca w tygodniu poprzedzającym wybuch wojny trzydziestu pięciu szylingów, w dniu wczorajszym sięgnęła na giełdzie bałtyckiej pięćdziesięciu dwóch szylingów. Cena kukurydzy wzrosła z dwudziestu jeden do trzydziestu siedmiu szylingów, jęczmienia – z dziewiętnastu do trzydziestu pięciu, cukru (z importu) – z jedenastu szylingów i trzech pensów do dziewiętnastu i pół szylinga.
– Słuchajcie, chłopcy – powiedziałem załodze po przeczytaniu tej ostatniej informacji – możecie być pewni, że niezadługo takie komunikaty z gazet będą dla wroga znacznie ważniejsze, niż wszystkie strony, na których opisano zdobycie Blankenbergu. Ruszamy do Kanału; już wkrótce znowu ceny im wzrosną! –
Póki co sprawiliśmy, że statki zaczęły unikać portu w Londynie. Wcale nieźle, jak na łupinkę tak małą, jak ‘Jota’. Sprzed naszych oczu znikły też wszystkie warte torpedy statki między Dungeness a wyspą Wight. Wezwałem do siebie przez radio Stephana i o siódmej nasze łodzie spotkały się burta w burtę przy delikatnej fali; w odległości jakichś pięciu mil na NNW widzieliśmy Hengistbury Head. Obie załogi wyległy na pokłady łodzi, uradowane widokiem wreszcie jakichś przyjaznych twarzy. Stephan pracował na swojej łodzi znakomicie. Czytaliśmy, rzecz jasna, w londyńskiej gazecie o jego czterech ofiarach, zatopionych we wtorek, ale od tego czasu Stephan i jego ludzie upolowali kolejnych siedem statków, bowiem frachtowce płynące uprzednio do ujścia Tamizy usiłowały zawinąć do Southampton. Jednym z tej siódemki był wyładowany zbożem amerykański frachtowiec o nośności dwudziestu tysięcy ton, drugim – frachtowiec ze zbożem z portów Morza Czarnego, a dwa kolejne były to wielkie liniowce z Afryki Południowej. Z całego serca pogratulowałem Stephanowi wspaniałego sukcesu. Tymczasem wypatrzyli nas obserwatorzy z nadpływającego całą naprzód niszczyciela, więc obie nasze łodzie szybko się zanurzyły. Na powrót wynurzyliśmy się koło Needles i pozostaliśmy tam na noc. Nie mając na pokładach szalup ratunkowych, nie mogliśmy odwiedzić się nawzajem, lecz pozostawaliśmy dość blisko siebie, by móc porozumiewać się głosem i uzgodnić dalsze plany.
Dowiedziałem się, że Stephan zużył już połowę ze swoich torped – to jest tyle, co my – ale obaj wcale nie zamierzaliśmy wracać do bazy; paliwa mieliśmy dość. Opowiedziałem Stephanowi o przygodzie z parowcem z Bostonu – uzgodniliśmy, że odtąd, jeśli się tylko da, będziemy polować przy użyciu naszych dział. Pamiętam, jak kiedyś stary Horli pytał – co za pożytek z działa na łodzi podwodnej?! – No, niedługo się dowie… W świetle mojej latarki przeczytałem Stephanowi informacje z brytyjskiej gazety, po czym obaj przyjęliśmy, że teraz już raczej niewiele statków będzie próbowało iść przez Kanał. Zdanie o zmianie trasy dla bezpieczeństwa znaczyło tyle, że od teraz statki zaczną kierować się do Glasgow dookoła północnej Irlandii. Gdybyśmy tak mieli jeszcze ze dwie łodzie podwodne, by i tę trasę zablokować! A cóż dopiero, gdyby wróg Brytanii miał w swej flocie jakieś czterdzieści takich jednostek, skoro nam wystarczy do zupełnego zdławienia kraju ledwie sześć?! Po dyskusji postanowiliśmy, że następnego dnia rano wyślę z jakiegoś portu we Francji zaszyfrowany radiogram do dowództwa z zaleceniem, by wysłano nasze cztery łodzie drugiego rzutu na wody wokół północnej Irlandii i zachodniej Szkocji. Po wysłaniu radiogramu miałem powrócić wraz ze Stephanem do akcji w Kanale; dwie inne z naszych łodzi mogłyby zacząć działać na Morzu Irlandzkim. Zgodnie z przyjętym planem, rankiem następnego dnia udałem się z “Iotą’ w rejon małej bretońskiej wioski Etretat. Tam wysłałem radiogram, po czym obrałem kurs na Falmouth, po drodze przepływając pod kadłubami dwóch idących całą naprzód brytyjskich krążowników, zapewne zaalarmowanych przez radio o naszej obecności koło Etretat.
W połowie drogi przez Kanał na pokładzie mojej łodzi nastąpiła awaria – spięcie w instalacji elektrycznej – i przez kilka godzin, aż do usunięcia uszkodzenia, nie mogłem zanurzyć ‘Joty’. Była to groźna przygoda, bowiem w razie spotkania z jakim torpedowcem nie moglibyśmy mu uciec! W przyszłości łodzie podwodne na pewno będą miały środek zaradczy na takie przypadki, choćby w postaci kilku rodzajów napędu. Póki co wyszliśmy z opałów obronną ręką dzięki sprawności naszego mechanika Morro. Przez cały czas przymusowego pozostawania na powierzchni widziałem wodnosamolot, pływający między nami a brytyjskim brzegiem. Czułem się chwilami niczym mysz, szukająca schronienia w trawie przed bystrym okiem szybującego pod niebem jastrzębia, ale – jako się rzekło – wszystko jeszcze raz skończyło się dobrze: myszka zmieniła się w rybkę i pomachawszy lekceważąco jastrzębiowi ogonkiem, plusnęła w zieloną, bezpieczną głębię.
Moja łódź znalazła się przed Etretat we środę wieczorem. Do nowego sektora operacyjnego dotarliśmy w piątek po południu. Niestety, dostrzegłem tylko jeden duży statek – widać niebezpieczeństwo skutecznie odstraszyło kapitanów innych jednostek. Okazało się, że na mostku wspomnianego statku stał nie byle jaki marynarz – wiedział, jak bezpiecznie osiągnąć ujście Tamizy: wystarczyło mu rozwinąć prędkość dwudziestu pięciu węzłów i zacząć nieregularnie zygzakować. Statek okazał się dla nas zbyt szybki, a jego ruchy zbyt nieprzewidywalne. Rzecz jasna, obserwatorzy na jego pokładzie nie mogli nas widzieć, ale stary wyjadacz na mostku wiedział, jak przechytrzyć wroga i udało mu się to.
Nawiasem mówiąc, stary wyga miał szczęście, będąc na szerokich wodach Kanału, a nie w wąskim ujściu Tamizy, bo tam wypadki potoczyłyby się zgoła inaczej. Podchodząc do Falmouth zatopiłem parowiec z Cork o tonażu jakichś trzech tysięcy BRT, wyładowany masłem i serem. Był to mój jedyny łup w ciągu trzech dni.
Tego samego wieczoru – w piątek szesnastego kwietnia – próbowałem nawiązać łączność ze Stephanem. Bez skutku. Moja łódź znajdowała się ledwie o parę mil od miejsca naszego niedawnego spotkania. Wiedziałem, że Stephan nigdy nie pływa po zmierzchu. Milczenie towarzysza wzbudziło jednak mój niepokój. Z początku przypuszczałem, że po prostu wysiadło mu radio, lecz niestety Los zrządził inaczej…
Wkrótce dowiedziałem się, co się stało, a to z egzemplarza gazety ‘Western Morning News’, otrzymanego od załogi trawlera z Brixham: oto ‘Kappa’ legła na dnie Kanału wraz z jej dzielnym dowódcą i resztą załogi.
W gazecie napisano, iż po naszym rozstaniu Stephan i jego ludzie zatopili co najmniej pięć kolejnych jednostek handlowych wroga. Wiedziałem, że to robota Stephana, bo wszystkie frachtowce zatopione zostały ogniem artyleryjskim u południowych wybrzeży Dorset i Devonu. O losie łodzi Stephana donosił krótki tekst zatytułowany ‘Zatopienie wrogiej łodzi podwodnej’. Informacje pochodziły z Falmouth i brzmiały następująco:
Wczoraj wieczorem do tutejszego portu zawinął parowiec pocztowy ‘Macedonia’ pod flagą P&O. Statek odniósł uszkodzenia kadłuba wskutek pięciu trafień pociskami działowymi wroga. Z meldunku kapitana wynika, iż parowiec został zaatakowany przez nieprzyjacielską łódź podwodną w odległości ok. dziesięciu mil morskich na SE od Lizard. Podwodnicy nieprzyjaciela z nieznanych przyczyn zaatakowali ‘Macedonię’ na powierzchni, oddając do niej pięć strzałów z półautomatycznej dwunastofuntówki. Przystępując do ataku, dowódca łodzi podwodnej wroga przyjął najwidoczniej błędnie, iż ma do czynienia z jednostką nieuzbrojoną, tymczasem zaatakowany statek był de facto pomocniczym krążownikiem. Jego artylerzyści odpowiedzieli na atak ogniem z dwóch posiadanych dział szybkostrzelnych, szybko niszcząc kiosk napastnika. Pociski dział ‘Macedonii’ najprawdopodobniej podziurawiły kadłub wrogiej łodzi jak sito, gdyż ta zatonęła niemal błyskawicznie. Sama ‘Macedonia’ utrzymała się na powierzchni dzięki pracy swoich pomp.
Taki był koniec ‘Kappy’; tak zginął mój dzielny przyjaciel, kmdr por. Stephan. Najlepszym dla niego epitafium była mała wzmianka w rogu jednej ze stron tej samej gazety, zwięzła informacja z Mark Lane:
Pszenica (średnio) 66, kukurydza 48, jęczmień 50.
Po śmierci Stephana i jego ludzi ciężar wojowania spadł na nas, na ‘Jotę’ i na mnie. Mój plan powstał wprawdzie szybko, ale miał sens. W ciągu reszty dnia, a była to sobota, opłynąłem Kornwalię i dookoła Land’s End, napotykając po drodze dwa parowce. Z losu Stephana i jego ‘Kappy’ wyciągnąłem wniosek, że większe statki należy torpedować, ale z drugiej strony wiedziałem, że wszystkie krążowniki pomocnicze pod znakami RN to statki o tonażu powyżej dziesięciu tysięcy ton; w miarę bezpiecznie atakować na powierzchni mogłem tylko jednostki mniejsze. Oba napotkane parowce, ‘Yelland’ i (amerykański) ‘Playboy’, okazały się nieszkodliwe, więc wynurzywszy ‘Jotę’ w odległości jakichś stu metrów od statków, zatopiłem je po kolei, pozwalając przedtem zejść do szalup obu załogom. Dostrzegłem nieopodal jeszcze kilka jednostek, ale nie zaatakowałem żadnej z nich, chcąc jak najszybciej przejść do czekających mnie kolejnych zadań. Tuż przed samym zachodem słońca w zasięgu działania ‘Joty’ znalazł się jednak jeszcze jeden – tym razem wspaniały! – cel. Każdy zawodowy marynarz rozpoznałby z pewnością tego istnego Władcę Mórz o czterech kremowych kominach z czarnymi szczytami i wielkim, czarnym kadłubie, który właśnie pędził w górę Kanału z prędkością dwudziestu trzech węzłów, jak gdyby nie był transatlantykiem o tonażu czterdziestu pięciu tysięcy BRT, a kilkutonową motorówką. Sam majestatyczny ‘Olympic’ spod flagi White Star, swego czasu największy (i wciąż najpopularniejszy) z liniowców. Widok tego ogromnego statku o szlachetnych liniach, płynącego ‘z kością w zębach’ na tle zaróżowionego zachodzącym słońcem nieba z jedną, wyraźnie widoczną wieczorną gwiazdą, był imponujący!
Zanurzyliśmy się, gdy liniowiec był o jakieś pięć mil morskich od nas. Moje obliczenia były dokładne; kiedy statek znalazł się przed naszym dziobem – odpaliłem torpedę, która trafiła w burtę celu. Pobliski wybuch podwodnego pocisku spowodował silny wstrząs mojej łodzi. W szkłach peryskopu widziałem, jak trafiony statek przechylił się na ugodzoną burtę; nasz cios był śmiertelny. Liniowiec tonął wolno; było dość czasu, by jego kapitan i załoga mogli prawidłowo zorganizować akcję ratowniczą. Wkrótce morze wokół tonącego statku zaroiło się od zwodowanych szalup. Kiedy oddaliłem się ‘Jotą’ o jakieś trzy mile morskie od miejsca ataku – wynurzyłem łódź. Niemal cała załoga wyległa na pokład, by delektować się zaiste niecodziennym widokiem. Liniowiec tonął dziobem; w pewnym momencie na ginącym statku nastąpił silny wybuch i jeden z jego czterech kominów literalnie wyleciał w powietrze. Właściwie powinniśmy byli wiwatować, ale jakoś nikomu z mojej załogi nie było specjalnie do śmiechu. Każdy z moich ludzi był prawdziwym marynarzem i widok t a k i e g o statku ginącego w morzu nie był bynajmniej przyjemny. Przywołałem ludzi do porządku i odpłynęliśmy kursem na NW. Za Land’s End wezwałem obie operujące wraz z nami łodzie na spotkanie następnego dnia. Spotkaliśmy się koło Hartland Point, południowym końcu Bideford Bay. Wody Kanału były na razie bezpieczne dla żeglugi, ale Brytyjczycy o tym nie wiedzieli – bo i skąd mogli wiedzieć? Uznałem, że los ‘Olympica’ odstraszy inne statki z tego rejonu na co najmniej dwa dni.
Kiedy dołączyły do nas ‘Delta’ i ‘Epsilon’, podchodząc do obu burt ‘Joty’, dowódcy obu łodzi – Miriam i Var – złożyli mi meldunki. Każdy zużył po tuzinie torped; razem zatopili dwadzieścia dwa statki. Jeden marynarz ‘Delty’ zginął wskutek awarii napędu, a dwaj ludzie z ‘Epsilona’ doznali oparzeń w pożarze paliwa. Wziąłem rannych na pokład ‘Joty’, oddając na każdą z łodzi po jednym członku mojej załogi. Podzieliłem się z towarzyszami również zapasami paliwa i żywności oraz torpedami, choć przekazanie tych ostatnich z jednej małej łodzi na drugą nastręczało niemałych trudności. Tak czy inaczej, skończyliśmy do dziesiątej i obie łodzie gotowe były do działania przez kolejnych dziesięć dni. Nam pozostały na ‘Jocie’ już tylko dwie torpedy; ruszyłem przez Morze Irlandzkie na północ. Wieczorem tego dnia zużyłem jedną z moich pozostałych torped, topiąc nią statek wiozący bydło do Milford Haven. Nocą, na trawersie Holyhead, wezwałem przez radio cztery nasze łodzie działające na północy, lecz żadna nie odpowiedziała z racji niewielkiego zasięgu ich radiostacji. Jednak około trzeciej po południu odpowiedź – ledwie słyszalna! – nadeszła. Dowiedziałem się z ulgą, że dowódcy łodzi odebrali moje radiowe zalecenia i zajęli nakazane pozycje. Przed wieczorem wszyscy spotkaliśmy się po zawietrznej Sanda Island w Mull of Kintyre. Widząc moją flotyllę pięciu łodzi, płynącą w torowym szyku, poczułem się jak admirał na flagowcu. Raport Panzy był znakomity. Jego łodzie przeszły przez Pentland Firth i czwartego dnia znalazły się na swoim obszarze działania; tam podwodnicy bez żadnych przeszkód ni trudności zniszczyli dwadzieścia statków. Poleciłem dowódcy ‘Bety’, by podzielił się swoimi torpedami z pozostałymi łodziami tak, żeby te mogły pozostać jeszcze w akcji. Następnie wraz z ‘Betą’ ruszyliśmy z powrotem do bazy, osiągając ją w niedzielę 25. kwietnia. Koło Cape Wrath udało mi się zdobyć na pokładzie niewielkiego szkunera egzemplarz brytyjskiej gazety z cenami:
Pszenica 84; kukurydza 60; jęczmień 62.
I na cóż komu wszystkie armie i bomby świata?!
Brytyjczycy szczelnie zamknęli całe wybrzeże Norlandu podwójnym kordonem blokady morskiej, mocno trzymali także wszystkie, nawet najmniejsze, porty kraju. Nie spodziewali się jednak, bo i skąd, że ich wróg bazuje w skromnym domku, jakich tysiące stoją nad brzegami morza. Przyjemnie było dojrzeć w okularze peryskopu sielską, białą fasadę. Okazało się, że złożone tam zapasy są nienaruszone. Nad ranem także ‘Beta’ zawinęła do bazy, prowadzona światłem, pozostawionym przez nas w oknach domku.
W naszej skromnej bazie znalazłem liczne wiadomości, w tym nadanie szlachectwa mojej rodzinie i niezapomniane gratulacje od Jego Wysokości. Król oznajmiał, iż życzy sobie przyjąć mnie w Hauptville, lecz na razie postanowiłem nie korzystać z zaproszenia. Uzupełnienie zapasów zajęło nam dwa dni, a raczej noce, bo za dnia zanurzaliśmy naszą ‘Jotę’; przez cały ten czas musiałem pozostawać na pokładzie. O czwartej rano trzeciego dnia mój mały “flagowiec’ wyszedł w towarzystwie ‘Bety’ w morze, obierając kurs ponownie ku ujściu Tamizy.
Podczas postoju w bazie nie miałem zbyt wiele czasu, by czytać otrzymane wiadomości; zabrałem się za to dopiero w morzu. Brytyjczycy zajęli wprawdzie wszystkie nasze porty, jednak nie odcięło nas to od świata, bo przecież były nasze koleje, więc i połączenie z resztą Europy wciąż istniało. Nasze ceny nie wzrosły drastycznie, przemysł wciąż pracował. Mówiło się wprawdzie o możliwej inwazji brytyjskiej, ale ja wiedziałem, że to nonsens. Upłynęło wystarczająco dużo czasu, aby nasz wróg przekonał się, że wysłanie transportowców pełnych ludzi w morze opanowane przez łodzie podwodne byłoby zbrodnią. Gdyby mieli tunel pod Kanałem, mogliby wysłać swe siły tą drogą, lecz na razie było to niewykonalne. Mój kraj mógł spokojnie patrzeć w przyszłość – w przeciwieństwie do Brytanii, czującej na szyi naszą zaciskającą się dłoń. Cztery piąte żywności Brytyjczyków pochodzi zza morza, nic zatem dziwnego, że ceny na Wyspach rosły w tempie zastraszającym. Posiadane zapasy zaczęły się powoli wyczerpywać, a dostawy były znikome. Stawki ubezpieczeniowe u Lloyda spowodowały straszliwą drożyznę na rynku. Bochenek chleba, w normalnych warunkach kosztujący pięć pensów, podskoczył do szylinga i dwóch pensów. Funt wołowiny kosztował trzy szylingi i cztery pensy, a funt baraniny – dwa szylingi dziewięć pensów. Inne ceny były podobne. Brytyjski rząd zaoferował spore subwencje dla rolników gotowych natychmiast obsiać swe pola zbożem, lecz przecież na plony przyjdzie poczekać pięć miesięcy! Do tego czasu, jak alarmowała prasa, połowa ludności kraju wymrze z głodu!! Władze odwoływały się do patriotyzmu ludności, apelując o cierpliwość i zapewniając, że zakłócenia w imporcie są tymczasowe. Przeczył temu odczuwalny wzrost śmiertelności, zwłaszcza wśród dzieci, które potrzebowały mleka (a bydło, w tym krowy mleczne, wybito przecież na mięso!) W górniczym Lanarkshire i w Midlands doszło na tym tle do poważnych rozruchów; sytuacja we wschodniej części Londynu przypominała stan wojny domowej. W prasie podniosły się powoli głosy stwierdzające, iż Anglia znalazła się w sytuacji bez wyjścia, a jedynym ratunkiem dla kraju w obliczu niewyobrażalnej tragedii będzie natychmiastowe zawarcie pokoju.
Moim zadaniem było wzmocnienie tych głosów.
Drugiego maja na powrót znalazłem się na wodach Maplin Sands, na północ od estuarium Tamizy. ‘Beta’ miała, w zastępstwie utraconej ‘Kappy’, zablokować wody Solent. Trzymaliśmy Brytanię mocno za gardło; nasze łodzie były wszędzie: przed Londynem, przed Southampton, przed Kanałami Bristolskim i Północnym, przed Liverpoolem i na podejściach do Glasgow. Później dowiedzieliśmy się, że ładownie wielkich statków opróżniano w Galway i portach zachodniej Irlandii. Żywność była tam tania jak nigdy wcześniej. W ucieczce przed głodem dziesiątki tysięcy ludzi przybywały tam z Brytanii. Jednak owe dziesiątki tysięcy to jeszcze nie wszyscy. W połowie maja ludność Brytanii głodowała. Ceny pszenicy sięgnęły poziomu stu, a kukurydzy i jęczmienia – osiemdziesięciu szylingów. Widać było, że sytuacja jest nie do zniesienia.
Przed ratuszami wielkich miast dochodziło do demonstracji wskutek braku chleba. Wzburzone tłumy – złożone w większości z kobiet doprowadzonych do rozpaczy widokiem cierpiących z głodu dzieci – atakowały, a niekiedy mordowały urzędników. Na prowincji zjadano, co tylko się dało: rośliny, gałązki, a nawet korzonki. Londyńskie rezydencje członków rządu otoczone zostały kordonami uzbrojonych po zęby żołnierzy; przed gmachami Parlamentu rozmieszczono batalion gwardii. Obawiano się o życie premiera i ministra spraw zagranicznych – zdarzyło się kilka prób zamachów. A przecież jeszcze tak niedawno Brytania szła na wojnę przy pełnym poparciu mas! Winowajcami byli ci spośród polityków, dziennikarzy i innych, którzy nie zrozumieli, że Brytania już dawno powinna sama zadbać o własne zapasy, lub o jakąś drogę (na przykład o tunel pod dnem Kanału), która umożliwiłaby zaopatrzenie wysp w żywność. Bez takiej drogi krocie, wydawana przez rząd na zbrojenia na morzu i lądzie zawsze będzie wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Wróg może przecież dysponować łodziami podwodnymi, obsadzonymi i dowodzonymi przez odpowiednio wyszkolonych i przygotowanych ludzi. Jak dotąd, lekkomyślnym Brytyjczykom udawało się jakoś ujść zagrożeniu. Fortuna bywa jednak kapryśna – w końcu przyszło im ponieść konsekwencje.
Gdybym miał opisać nasze działania w ciągu pierwszych dziesięciu dni po powrocie do sektora – byłoby to powtórzenie wcześniejszej opowieści. Korzystając z naszej nieobecności – kapitanowie i załogi statków handlowych stopniowo nabrali odwagi i zaczęli znowu pływać po brytyjskich wodach. Tylko w ciągu pierwszego dnia upolowałem aż cztery z nich. Potem musiałem zmienić sektor na bliższy Francji, gdzie upolowałem kolejne statki. Pewnego razu, w zanurzeniu, moja łódź omal nie zatonęła na dobre z powodu awarii jednego z zaworów. Uratował ją spory zapas pływalności. Do końca tygodnia wody Kanału znów opustoszały; ‘Jota’ i ‘Beta’ przeszły bardziej na zachód. Tu odebraliśmy dobre wiadomości od towarzyszy sprzed Bristolu i od ‘Delty’ przed Liverpoolem. W sumie wykonaliśmy nasze zadania w całości. Nie mogliśmy wprawdzie zupełnie odciąć dostaw żywności do portów Wysp Brytyjskich, ale przynajmniej zdołaliśmy tak podnieść jej ceny, że zakup przekraczał możliwości finansowe bezrobotnych, niemających grosza przy duszy mieszkańców kraju. Na nic zdało się też wprowadzone przez rząd racjonowanie żywności, niczym w oblężonej od wroga twierdzy. Zadanie i odpowiedzialność okazały się ponad siły władz. Dumni i uparci Brytyjczycy zdali sobie sprawę, że to koniec.
Pamiętam dobrze, jak dotarła do nas na ‘Jotę’ wiadomość o zwycięstwie. Łódź znajdowała się przed Selsey Bill, kiedy dostrzegłem mały okręt, płynący Kanałem na zachód. Nigdy nie atakowałem jednostek, płynących w tę stronę. Szkoda mi było cennych torped i pocisków do działa. Jednak ruchy dostrzeżonego okrętu, który zygzakując płynął wolno w naszą stronę, przyciągnęły moją uwagę.
– Szukają mnie – pomyślałem – tylko po co, u diabła?
‘Jota’ płynęła w półzanurzeniu, gotowa natychmiast pójść głębiej, gdyby przybyszowi zachciało się zaatakować. W pewnym momencie jednak, w odległości około pół mili od nas, okręt wykonał zwrot i pokazał banderę – n a s z ą banderę, tę czerwoną, z niebieskim kołem w środku! Powiewała ze szczytu jego masztu. Pomyślałem przez chwilę, że spryciarz chce mnie wziąć fortelem. Podniosłem lornetkę do oczu i wezwałem Vornala, a chwilę później rozpoznaliśmy przybysza: była to ‘Juno’, jedyny z naszych krążowników, który ocalał z niedawnego pogromu! – Co oni wyprawiają najlepszego, paradując z podniesiona banderą na wrogich wodach?! – pomyślałem, a po chwili, już rozumiejąc, uściskałem Vornala, a on mnie:
Zawieszenie broni, koniec wojny!!!
Krótka wojna dobiegła końca i znowu nastał pokój. Wynurzyłem ‘Jotę’ i podszedłem do burty ‘Juno’. Ucichły wiwaty załóg; musieliśmy wracać do Blankenbergu. ‘Juno’ popłynęła dalej odwołać do bazy pozostałe łodzie. Wracaliśmy ‘Jotą’ na powierzchni, przez Morze Północne, paradując przed całą brytyjską flotą. Oficerowie i marynarze na pokładach do niedawna wrogich okrętów patrzyli na przepływającą mimo łódź ze złością, wielu potrząsało w powietrzu pięściami i klęło w żywy kamień. Nie chodziło o straty; muszę powiedzieć, oddając Brytyjczykom sprawiedliwość, że nie żywią oni niechęci do dzielnych przeciwników. Pokazała to już Wojna Burska. Chodziło o co innego: ich zdaniem, atakowaliśmy tchórzliwie, topiąc statki handlowe, a unikając okrętów wojennych. Podobnie myślą Arabowie, dla których atak ze skrzydła jest aktem niegodnym wojownika.
Tymczasem wojna, moi drodzy brytyjscy przyjaciele, nie jest żadną “przygodą”, lecz pełną znoju walką o zwycięstwo, w której liczą się głowy, na tyle bystre, by szybko znaleźć słaby punkt przeciwnika. Ja znalazłem wasz słaby punkt uczciwie. Wypełniłem mój służbowy obowiązek. W majowy poranek oficerowie i marynarze z pokładów mijanych przez ‘Jotę’ okrętów wyklinali nas ostatnimi słowami – lecz kiedy minęła im złość po klęsce, wielu z nich przyznało nam zapewne rację.
Opisanie naszego powrotu do Blankenbergu pozostawię innym. Wspomnę jedynie szaloną radość tłumów, witających każdą powracającą z akcji łódź i królewskie honory dla każdej załogi. Wszyscy ci ludzie zasłużyli na otrzymane, sowite nagrody, które dały wielu z nich niezależność finansową aż po kres ich dni. Wytrwałość każdego oficera i marynarza, jego odporność na długotrwałe napięcie, na oddychanie niedobrym powietrzem i przebywanie w ciasnocie małych kadłubów – przejdą do historii żeglugi i wojen morskich. Ojczyzna może być słusznie dumna ze swych podwodników.
Warunki pokoju były łagodne; przecież jako kraj nie jesteśmy w stanie zbyt długo wytrzymać z Brytanią jako stałym wrogiem. Wiedzieliśmy, że udało się nam zwyciężyć dzięki zbiegowi okoliczności, jaki już nigdy się nie powtórzy – wkrótce Brytania powróci do statusu mocarstwa, może silniejszego niż kiedykolwiek. Odrobi zadaną przez nas lekcję. Ponowne igranie z takim przeciwnikiem będzie szaleństwem. Ustalono między innymi wzajemne salutowanie okrętom wojennym i uregulowano kwestie granic kolonii zamorskich. Nie zażądaliśmy kontrybucji; Brytania zobowiązała się wypłacić przyznane sądownie odszkodowania za straty w tonażu, poniesione przez Francję i Stany Zjednoczone wskutek działań naszej podwodnej flotylli. Tak wojna dobiegła końca.
Jak wspomniałem, Anglia nie da się już więcej zaskoczyć we śnie. Brytyjskie władze widać sądziły, iż w razie wojny ich wróg nie zacznie niszczyć jednostek handlowych. Tymczasem rozsądek powinien im podszepnąć, iż wróg sięgnie po wszelkie środki, które jemu dadzą przewagę. Nie będzie kalkulował, lecz zacznie działać, a potem dopiero się tłumaczyć. Obecnie cały świat jest zdania, że w przypadku objęcia kraju morską blokadą można stosować wszystkie chwyty wobec tych, którzy zechcą tę blokadę łamać, a odcięcie podczas wojny dostaw żywności do Wielkiej Brytanii było podobne do prób “wzięcia głodem” załóg twierdz obleganych w czasach dawniejszych.
Sądzę, że najlepszym podsumowaniem całej tej historii będzie przytoczenie kilku pierwszych akapitów z artykułu wstępnego “Timesa”, opublikowanego wkrótce po zawarciu pokoju. Można je odczytać, jako głos rozsądnej części brytyjskiej opinii publicznej na temat znaczenia tak niedawno przeżytych wydarzeń, ale także płynących z nich nauk i wniosków na przyszłość. Autor tego artykułu pisze:
Z całej tej awantury, która kosztowała nas sporą część naszej floty handlowej i życie ponad pięćdziesięciu tysięcy rodaków, wyciągnąć można jeden pocieszający wniosek. Oto nasz pogromca nie jest mocarstwem, zdolnym wykorzystać owoce swego zwycięstwa. Gdyby nim był, to przegrana prawie na pewno kosztowałaby nas utratę wszystkich kolonii i posiadłości zamorskich, a zapewne także potężną kontrybucję. Nasz pogromca bez kwestii rzucił nas na kolana i zmusił do przyjęcia jego warunków pokoju. Z drugiej strony władze Norlandu miały tyle zdrowego rozsądku, by nie nadużywać osiągniętego sukcesu i okazały się rycerskie. W szponach innego mocarstwa nasze imperium po prostu przestałoby istnieć.
Póki co, pozostajemy w grze. Ten i ów może pokusić się o spór z nami, zanim doprowadzimy nasz kraj do porządku, sięgając po środki podobne do tych, jakich niedawno przeciw nam użyto. Na taką właśnie ewentualność Rząd sfinansował ostatnio ze środków publicznych ogromne dostawy żywności. Za kilka miesięcy zbierzemy kolejne plony z własnych pól. Znaczy to, że w najbliższą przyszłość możemy patrzeć bez zbytniego niepokoju, acz z rozwagą. Sprawy kraju znalazły się w sprawnych rękach nowego rządu. Ten zastąpił nieudolnych polityków, którzy lekkomyślnie wpędzili nas w wojnę, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy wystawieni na oczywisty atak ze strony wroga.
Wiemy już, co i jak odbudować. Po pierwsze – liderzy naszych partii winni zrozumieć, że istnieją rzeczy ważniejsze od akademickich dysput o “wolnym handlu” czy “bezpieczeństwie”, a każdy kraj, który nie produkuje żywności w ilościach co najmniej wystarczających dla utrzymania własnej ludności przy życiu – jest w razie zagrożenia na straconej pozycji. Czy zapewnienie tej żywności nastąpić ma poprzez cła na import, czy przez subwencje dla własnych wytwórców, jest sprawą do dyskusji. Zasada musi jednak pozostać zasadą; z pewnością przyniesie wzrost cen lub spadek jakości produktów dostępnych klasie robotniczej, ale przynajmniej uchroni ludność przed horrorem, jaki wciąż mamy w pamięci. W każdym razie jedno jest pewne: tak być musi. Wzrost opłacalności rolnictwa, a także, co daj Boże, powstrzymanie rolniczej emigracji stanowić będą mocne środki obrony przed oczywistymi zagrożeniami.
Druga lekcja, jaką wypada nam przyjąć, to natychmiastowa budowa nie jednej, a dwóch dwutorowych linii kolejowych w tunelu pod Kanałem Angielskim. Sprawa ta wciąż kuleje, nie forsowana w prasie, ale przyszedł czas, by przyznać, że gdybyśmy mieli takie linie i odpowiedni system dostarczania zapasów z Marsylii, to uniknęlibyśmy poniesionej klęski. Wspomniany tunel nie wybawiłby nas zapewne z kłopotów zupełnie (bo nasi wrogowie mogą przecież mieć sojuszników w obszarze Morza Śródziemnego), lecz w razie konfliktu z którymś z mocarstw Europy Północnej stanowiłby nieocenioną korzyść. Istnienie tunelu będzie złem, lecz musimy przyznać, że znacznie większym złem jest jego brak. Jeszcze jednym wyjściem z sytuacji tak groźnej, jak niedawne dni (jedne z czarniejszych w historii naszego kraju), będzie budowa handlowych jednostek podwodnych do transportu zapasów żywności.
przełożył
Wojciech M. Wachniewski
09.10.2019-01.02.2020
O autorze:.
Urodził się w 50 lat po zwodowaniu sławnej MAURETANII Cunarda i 11 lat przed zwodowaniem OSTATNIEGO LINIOWCA TRANSATLANTYCKIEGO, jaki zbudowano. W świat żeglugi wpłynął w 1966 roku, a w świat języków zabrali go ze sobą… NIEMCY, choć pierwszy poznał rosyjski, a potem angielski. Mieszka w rodzinnym mieście Heinricha von Stephana (Słupsk, to dawny pruski Stolp-in-Pommern). Jest wielkim fanem Sherlocka Holmesa, Mistrza i jego Małgorzaty i ostatnio Excentryków. Lubi czytać, również na głos. Z zawodu tłumacz, obywatel Polski, Europy i świata.