Andrzej Juliusz Sarwa – Wigilia

Mróz tego ranka był spory. Biały puszysty śnieg minionej nocy przykrył cały znany mi świat. Jak okiem sięgnąć niepokalana biel, żadnych brudów, wszystko czyściuchne. Zapowiadała się piękna Wigilia. Choinka, żywa, cudownie pachnąca, stała, na razie jeszcze nieozdobiona świecidełkami, na swoim tradycyjnym miejscu, w kącie salonu niedaleko okna wychodzącego na podwórze. Jakże ja lubiłem Wigilię! Te zapachy, ten nastrój, ten gwar rozmów ludzi, którzy zasiadłszy przy stole, raczyli się smakołykami, a i mnie nie skąpili resztek – do sytości. Pysznych, smakowitych. A potem mniej czy bardziej składnie śpiewali, a z tego, co śpiewali, mnie najbardziej podobała się ta melodia, bo przecież słów nie rozumiałem:

Nie było miejsca dla Ciebie,
w Betlejem w żadnej gospodzie.
I narodziłeś się Jezu,
w stajni w ubóstwie i chłodzie…

…Gdy lisy mają swe nory
i ptaki swoje gniazdeczka
dla Ciebie miejsca nie było,
musiałeś szukać żłóbeczka.

A czemuż, Jezu, na świecie,
tyle łez, jęków, katuszy?
Bo nie ma miejsca dla Ciebie,
w niejednej człowieczej duszy.

* * *

Około południa kobieta przyniosła szczeniaka. Był bardzo młody, wylękniony, drżał i skomlił. Pewnie nie rozumiał, gdzie podziała się jego mama, gdzie rodzeństwo, z którym baraszkował. Trafił w jakieś dziwne miejsce, w którym każdy zapach był dla niego obcy… Gdy kobieta tylko postawiła go na podłodze, szczeniak natychmiast przykucnął i nasikał.
Mężczyzna spojrzał na szczeniaka złym okiem i powiedział:
– Już ja cię nauczę, że w domu się nie leje na podłogę!
Wiedziałem, czym się to skończy, więc nawet nie podniosłem głowy, a nawet przymknąłem oczy, bo przypomniało mi się, że kiedyś i ja byłem takim szczeniakiem.
Mężczyzna zaczął malucha bić skórzanym paskiem od spodni i bynajmniej wcale nie lekko. Psina skomliła i płakała, a gdy mężczyzna przestał, szczeniak, wypatrzywszy mnie, trzęsąc się, wpełzł na moje legowisko i do mnie przytulił.
Ale to znów rozjuszyło mężczyznę!
– O! Jaki cwany! Kolegi sobie szuka! Jazda stąd!

Nowe razy spadły na szczeniaka.
– Nie bij go już, bo jeszcze mu coś zrobisz – powiedziała kobieta.
– A już zaraz zrobię! Psy są twarde!
– Ja słyszałam, że koty.
– Koty też, ale i psy są twarde.
– Ale go już nie bij.
– To niech nie brudzi! Trzeba mu pokazać, kto tu rządzi.
– A on akurat będzie to wiedział. Widzisz? Szuka przyjaciela, ciągnie go do innego psa.
– Aha! Już ja mu to wybiję ze łba! – krzyknął mężczyzna, ale nie uderzył szczeniaka.
Spojrzał za to przenikliwie na mnie, a ja zamknąłem oczy, bo się wystraszyłem tego jego spojrzenia. Nigdy wcześniej, tak dziwnie, na mnie nie patrzył.
– No, zbieramy się! Lubisz jeździć samochodem, to wybierzemy się na przejażdżkę – powiedział i klepnąwszy się otwartą dłonią w udo, zachęcająco cmoknął.
Posłusznie się podniosłem, bo byłem bardzo karnym psem i wyszedłem z mężczyzną na dwór. Dwa razy zapiszczał otwierany pilotem zamek samochodu.
– Wskakuj!
Posłusznie wskoczyłem na tylne siedzenie.
Samochód ruszył. Dość długo jechaliśmy. Przedostaliśmy się na drugi brzeg jakiejś nieznanej mi rzeki w nieznanej okolicy. Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy.
Naraz mężczyzna zwolnił i zatrzymał samochód.
Tu gdzie stanął, było puste zaśnieżone pole, przy samej zaś drodze szczątki dawnego przystanku autobusowego, z którego, w miarę nienaruszona, ostała się tylko ławka, za którą zdążyły już wyrosnąć dość gęste krzaki.
– No, jazda, wyłaź! Nie stać nas na dwa psy, a ty już jesteś stary – mężczyzna otworzył mi drzwi.
Nie zrozumiałem jego słów, ale wyskoczyłem jak kazał.
Było mi zimno, okropnie zimno, bo nie będąc psem podwórzowym, ani trochę nie byłem zahartowany.
Stałem tak zdezorientowany, nie mając pojęcia, co będziemy robić. Może pójdziemy razem na spacer, tak jak to co dzień bywało? Pomyślałem, że gdy zacznę biegać, po tych pustych zaśnieżonych polach, to rozruszam się i rozgrzeję.
Mężczyzna jednak wsiadł do samochodu. Zawarczał silnik, samochód odjechał i pozostał po nim tylko zapach spalin.
Byłem sam.
Przerażony, zdezorientowany, trzęsący się z zimna i ze strachu.
Może wróci po mnie, może wróci. Na pewno wróci, przecież byłem jego psem, zawsze wiernym i posłusznym.
Czas mijał… zmierzchało… nie miałem gdzie się schronić przed tym strasznym wdzierającym się we mnie aż do kości chłodem.
Mężczyzna nie wracał. Już nie wpatrywałem się w zaśnieżoną drogę, którą odjechał. Wierność przegrała z mrozem. Próbowałem poszukać schowu pod ławką, ułożyłem się pod nią na śniegu, wpełzłem, jak głęboko mogłem, ale niczego to nie zmieniło, nie dało mi żadnej osłony.
Nastał zmierzch gęsty i straszny, wkrótce po nim noc, z którą przybył jeszcze tęższy mróz…
Czas mijał… powoli, bardzo powoli… zaczynało mi się robić cieplej… coraz cieplej, wręcz gorąco… a potem znów zacząłem widzieć, słyszeć i czuć to, co tak uwielbiałem… choinka rozjarzona zapalonymi lampkami, ten cudowny zapach smażonej ryby… nie skąpiono mi resztek, które ze smakiem zjadałem i wreszcie co najbardziej lubiłem… mężczyzna zaśpiewał swoim cudownym barytonem…

Nie było miejsca dla Ciebie,
w Betlejem w żadnej gospodzie.
I narodziłeś się Jezu,
w stajni w ubóstwie i chłodzie…

…Gdy lisy mają swe nory
i ptaki swoje gniazdeczka
dla Ciebie miejsca nie było,
musiałeś szukać żłóbeczka.

A czemuż, Jezu, na świecie,
tyle łez, jęków, katuszy?
Bo nie ma miejsca dla Ciebie,
w niejednej człowieczej duszy.

A potem… potem… trawa tak miękka… i kwiaty… tyle kwiatów… i spokój… i już nie jest zimno… i nic już nie boli…

* * *

– Słuchaj, gdzie jest pies? – zapytała kobieta, gdy wstał nowy dzień. Dzieci go szukają.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– No tam leży – wskazał dłonią na szczeniaka.
– Nie ten, stary pies! – kobieta się zirytowała.
Znów wzruszył ramionami.
– Przecież sama powiedziałaś, że był stary.
– Nie w tym sensie! Coś z nim zrobił?
– Oj tam, oj tam! Był i go nie ma.
– Natychmiast go przyprowadź z powrotem!
Mężczyzna nie kwapił się do tego.
– No już! Bo ci wyprawię takie Boże Narodzenia, jakiego nigdy jeszcze nie miałeś!
Znów wzruszył ramionami, ale jednocześnie pomyślał, że te Święta naprawdę mogą nie być przyjemne. Więc wyszedł na dwór, zapalił silnik. Samochód ruszył.
Zerknął na termometr. Na dworze było – 37°C.
„Cholera – pomyślał – to w nocy musiało być co najmniej – 40°… Ale zima, od lat takiej nie było! Dobrze, że mam nowy akumulator, to bez problemu odpaliłem”.
„Gdzie to było, cholera, gdzie to było” – wytężał pamięć, aż w końcu skręcił we właściwą wiejską drogę.
Zatrzymał się przy starej ławce, pod którą leżał pies.
Zawołał raz i drugi, ale nie było reakcji.
Podszedł do psa. Pochylił się nad nim i trącił go nogą. Zamarznięty skamieniały zewłok.
Zrobiło mu się jakoś tak nieprzyjemnie.
– Przecież psy są twarde – mruknął sam do siebie.
Wzruszył ramionami, odpalił silnik i odjechał…

Andrzej Juliusz Sarwa

ze zbioru AZOR – opowiadania o psach

 

O autorze:

Andrzej Juliusz Sarwa jest pisarzem, poetą, tłumaczem i dziennikarzem. Jego dorobek twórczy to ponad 250 publikacji książkowych (wliczając w to publikacje w antologiach i wydawnictwach zbiorowych) i około 1000 publikacji prasowych obejmuje kilka grup tematycznych. Są to: literatura piękna (poezja i proza), religioznawstwo i teologia ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień eschatologicznych, zagadnień dotyczących schizm i herezji, gnozy i demonologii, autorskie przekłady z języków obcych, głównie starożytnych i średniowiecznych tekstów źródłowych historii i religii, poradniki z zakresu zielarstwa i poradniki dotyczące uprawy i wykorzystania roślin krajowych i egzotycznych, teksty dotyczące Sandomierza, tzw. sandomiriana w tym przewodniki turystyczne, oraz literatura popularna. Utwory Andrzeja Sarwy drukowało 30 wydawnictw w 15 miastach i 5 krajach, a były one tłumaczone na: angielski, turecki, rosyjski, ukraiński, hiszpański, niemiecki, francuski, japoński, włoski i czeski.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments